Kwiecień 10th, 2015
PoG:9 – Ja bez Ja
Cały cykl o gender służy wykazaniu z czego wynika konieczność istnienia takiego pojęcia. Osią sporu jest kwestia tego, o czym się mówi, gdy mówi się o płci. Zwolennicy naturalizmu płci nie mówią w zasadzie niczego innego, niż to, że Bóg (jako twórca natury) stworzył nas mężczyzną albo kobietą, lecz na poparcie tej tezy przytaczają tylko „dowód z oczu” – „przecież urodziłeś się z penisem/cipką”, ewentualnie „z układem chromosomalnym XX/XY” (co dostrzegalne jest pod mikroskopem). Zwolennicy kulturalizmu płci z kolei twierdzą, że istota płci nie wyczerpuje się całkowicie w obszarze natury, albowiem wtedy płeć nie byłaby niczym innym, niż mechanizmem do produkowania elementów umożliwiających rozród i przekazywanie tych elementów nawzajem (wymóg ewolucji). Co zaś za tym idzie, nie można wywieść logicznie z natury kształtu ról wpisanych w zachowania osobników dwóch płci. O ile bowiem zachowania (czyli koniecznie behawior, w żadnym wypadku action czy acting) seksualne są wymuszone naturą, na przykład tym, że dla ludzkiego rozrodu konieczne jest zapładnianie wewnętrzne, co przekłada się na opozycję włożyć/udostępnić (u Freuda aktywny/pasywny, co bez jakiejkolwiek racji określane jest jako stereotyp), o tyle noszenie pończoch/kalesonów nie da się ani z natury, ani z zachowania seksualnego wywieźć. Zwolennicy kulturalizmu płciowego, genderyzmu, dostrzegając w tym autonomię gender względem sex, sytuację w której penis nie oznacza konieczności noszenia kalesonów, a cipka pończoch, pomijają wszelako „ich” trudność – jeżeli nie konieczność, czytaj natura, decyduje o tym co kto nosi, to decyduje o tym wybór. Lecz, i to jest dopiero sedno problemu, kto wybiera co nosi oraz, co o wiele ważniejsze, dlaczego w ogóle musi wybierać? Takie postawienie sprawy pokazuje, że konieczność, pojęcie-zmartwienie wszelkich liberalizmów, nie znika – nie ma konieczności z natury, ale jest konieczność wybierania.
Zatem kto wybiera? To w odpowiedzi na to pytanie poległ Money, ale i Robert Stoller, współautor koncepcji gender identity i pierwszy psychoanalityk zajmujący się patogenezą transseksualizmu. Dla obydwu nie było wątpliwości. Człowiek nie tyle wybierał, ile ratyfikował wybór. Wybierającym był akuszer/ka i rodzice; dziecko miało ratyfikować rzeczywistość płciową, zgotowaną mu przez Innego, rzeczywistość „z oczu”. Takie ujęcie, w którym coś/ktoś przystosowuje się do tego, co uprzednio istnieje lub zostaje powołane do istnienia, przesądza o tym, że dwoje tuzów genderyzmu widziało ego jako w tej funkcji. Ego jest bowiem pośrednikiem między tym, co wewnętrzne (rzeczywistość wewnętrzna), a tym, co zewnętrzne (rzeczywistość zewnętrzna), a jego głównym zadaniem jest dostosowanie rzeczywistości wewnętrznej do zewnętrznej, co w żargonie określa się terminem „mastership”, czyli zapanowywaniem. Zapanowywanie jest miarą tego, co, dalej w tym żargonie, nazywa się siłą ego. Problem w tym, i co do dzisiaj jest zmorą psychologii ego i każdej innej, dla których osią jest świadomość, że pojęcie wyboru w tej psychologii traci sens. Dzieje się tak dlatego, że wybór nie mający alternatywy przestaje być wyborem. Nie jest to nawet wybór wymuszony („pieniądze albo życie”), dlatego że wynika on w tej psychologii z „potrzeby panowania”, dołączonej do dziesiątek innych potrzeb, których katalog do dzisiaj nie został zamknięty. To ta potrzeba legła u podstaw psychologii zarządzania, kierowania i ogólnie rzecz biorąc radzenia sobie z frustracją, bożkiem psychologii ego.
John wersja 2.0 obrócił na nice zgrabną koncepcję. „Jestem mężczyzną” pomimo posiadanych piersi i pochwy, pomimo ubrań i końcówek słownych, pomimo rzeczywistości społecznej, dla której był on „od zawsze” dziewczyną, rozłożyło na łopatki ego jako dysponenta bycia. „Jestem mężczyzną” wbrew dominującej rzeczywistości pokazało dwóm panom, że „Ja” od „jestem” (w sensie takim w jakim imię własne funkcjonuje wśród świętych, np. matka Joanna od Aniołów) jest radykalnie różne od „Ja” od „ego”. To „Ja” od „jestem” jest Ja od wyboru; że „Ja” od „jestem” mogę istnieć rozłącznie z rzeczywistością zewnętrzną.
„Ja” od „jestem” mówię żem mężczyzną oznajmiając, że wybór, o którym mówię został dokonany zanim to oznajmiłem, a w zasadzie w chwili gdy zacząłem to oznajmiać. Wybór jest nieświadomy i jako tako jest kwestią nie ego, ale podmiotu.
Gdy mowa jest o podmiocie, to chodzi o skutki radykalne. W obszarze płciowości nie tkwi jakieś genderowe „core„, jądro. Upłciowienie jest kwestią podmiotu, a nie ego. Cicho bo cicho prawda o tym dała znać w kolejnych edycjach DSM. W ostatnich nie ma już transseksualizmu i transseksualistów, nie ma zaburzeń w obszarze gender identity. Co pozostało po Money’u? „Gender dysphoria„, ciche przyznanie obecności podmiotu i nieświadomości w postaci zaklęcia o nieznanych czynnikach powodujących dziwaczny stosunek człowieka do płci, rozbieżny z oczekiwaniami związanymi z rzeczywistością zewętrzną. Ten termin to łabędzi śpiew Moneya, autora tego terminu, który zaproponował go podczas prac nad DSM-IV-TR w roku 1994.
Freud wprowadził pojęcie „wyboru nerwicy”. To oczywisty ślad istnienia podmiotu. Czy człowiek może wybrać chorobę jako swój los? Ego nie może, bo cierpienie nie służy panowaniu nad rzeczywistością. W DSM-ach podmiotu nie ma wprost, ale jest on w postaci ludzkich dziwactw, np. gender dysphoria.
KP
P.S. Następnym razem zajmiemy się queeryzmem i innymi dziwactwami związanymi z gender.