Przepraszam, że musieliście, moi Czytelnicy, czekać dłużej niż zwykle, na kolejny wpis, lecz stopniowe gaśnięcie starca-ojca, powolne znikanie za horyzontem znanego nam bytu wyznaczanego mgłą zapomnienia, a także problemy z dyskiem, które wypełniały mi czas dzieląc go na gabinet i rehabilitację, znacznie ograniczyły moją dyspozycyjność. Szczęśliwym trafem nie musiałem zalegać w łóżku plackiem.
Lecz już powracam, by kontynuować temat Realności i jej związków z szaleństwem. A ponieważ mam zgodę na posłużenie się przykładami pewnej psychoanalizy, będzie mi łatwiej rzucić nieco światła na mrok tej zagadki.
Pamiętacie aferę ze sroką, która, być może, widziała prawdę o mnie bardziej, niż ja sam, zwykły neurotyk, który z narcyzmu typu II czerpie pewność, że jest tym kim jest? Skąd wiem, skąd czerpię pewność, że nie jestem sroką? Ludzkie związki z rzeczywistością są wielce niepewne i to nie na rzeczywistości opiera on pewność swego bytu. To fakt, będąc istotą mówiącą, jedynym bytem, który mówi, a nie tylko używa języka, to znaczy, że to co mówi znajduje swoją prawdę w Innym, interlokutorze, partnerze mówienia, z którego odpowiedzi bierze zapewnienie z nieodłączną satysfakcją, że nie jest tylko cieniem bytu. Aczkolwiek nie wyczerpuje to zagadnienia.
Skąd wiem, że Ja to Ja właśnie? Nie skąd wiem, że Ja to moje Ja, od dawna unik egologów mających się za psychologów, dzielących człowieka na istotę majacą w swych łapskach duszę przebraną za ego, moją duszę przebraną za moje Ja, moje Ego, oczywiście najlepiej silne i dojrzałe. A czym jest ta reszta, która mówi o swoim Ego jako swoim Ja? „Moje Ja” stwierdza jakieś jeszcze inne Ja! W tym miejscu wyłania się całe uproszczenie, więcej, prostactwo nawet, kognistyki – Ja, które ma swoje Ja, to mózg, zdają się mówić; zdają, albowiem wolą uniknąć konfrontacji z logiczną konsekwencją takiego sądu: mózg jest tym, kto mówi o swoim Ja.
Tylko mimochodem nadmienię, że lustrzany wymiar doświadczenia swego Ja, „moje Ja” utwierdzające Ja, ze nie jest tylko cieniem, chociaż nadaję konsystencję temu, co być może jest zaledwie cieniem, musi opierać się na stałości percepcji. To dlatego egolodzy zmuszeni są postulować istnienie jakiejś wyspy normalności, nazywanej przez nich obszarem wolnym od konfliktu.
Przyjrzyjmy się życiu, temu co wszyscy filozofowie świata unikają, by ich dociekania zawsze trafiały na taki obszar, powracały na wyspę normalności. „A kto to przyszedł do babci?”, woła rozochocona ona, zaraz dodając potwierdzająco: „to wnusio kochane przyszło do babci”. Co tu się dzieje? Jest wymiar lustrzany, wymiar obrazów, kwestia percepcji – widziane, ale czy decydujące?. Percepcja okazuje się być obszarem nie wolnym od konfliktu. Oto babcia musi upewnić się co do swojej percepcji, a przy okazji upewnić swego gościa, że nie jest nikim innym niż babcią, a on nikim innym niż wnukiem. Widzimy tu Symboliczne dołączające się do Wyobrażeniowego – obraz zostaje potwierdzony przez słowo, czyli znaczący. By to jeszcze lepiej pojąć odwołajmy się do horroru spotkania się ze swym sobowtórem. Pewność nasza błyskawicznie znika, a powraca tylko dlatego, że pomocą jest słowo sobowtór.
Koszmarów takich coraz więcej. W przypadkach choroby Alzheimera stałość percepcji okazuje się iluzją. „Mamo, przyszła do ciebie twoja córka”, mówi ona; „a kim ty jesteś?”, pyta tamta. Nagłe doświadczenie obcości podkopuje pewność bytu, a także ukazuje, ze w miłości jest wiele fikcji. Jeśli Symboliczne nie dołącza się do Wyobrażeniowego, córka może przestać być córką, a matka matką.
Jeśli w polu widzenia sroki byłem sroką, to co pozwala mi twierdzić, że sroka się myli, a nie ja? Najmłodsze pokolenie psychologów wraz ze swym guru, panem Witkowskim, zakrzyknie, że od tego jest genom. To pokazuje całą ograniczoność współczesnej edukacji psychologicznej. Albowiem, aby określić genom człowieka, trzeba go najpierw powołać do istnienia. Wyekstrahować genom można tylko wiedząc, że badamy człowieka; a co odróżnia wstępnie człowieka od bonobo? Tylko znaczący, słowo – ja jestem człowiekiem, a bonobo bonobo. Ludzie to ci, którzy są w polu percepcji podobni do mnie, a bonobowie nie są do mnie podobni. Powracamy przeto do stałości percepcji, potwierdzania jej w życiu. Ta stałość percepcji jest problematyczna, wystarczy obejrzeć „Facetów w czerni”, by to pojąć. Dlatego Symboliczne dołącza się do Wyobrażeniowego, by stałość percepcji potwierdzić. Z genomem jest podobnie; aby określić genom człowieka, Symboliczne, „człowiek”, musi dołączyć się do Realnego, uzwojonych nici nazywanych DNA. Bez tego dołączenia można byłoby tylko twierdzić, że istnieją różnice w genomach. I nic więcej.
W ramach dygresji dodam, że konieczność stałości percepcji ujawnia zjawisko bólów fantomowych. Tracisz rękę, a potem przywołujesz ją jako „czuję ją, swoją rękę; ja ją mam”. Tu też widać jak Symboliczne dołącza się do Realnego w postaci bólu.
Żałuję, że opuściła ten blog Bogna, która z uporem dogmatyka pytała mnie, a raczej stawiała tezę, że ratując życie komuś, robię to kierując się wartością jaką jest życie. Przy czym nie kusiła się o określenie statusu tego pojęcia, poza tradycyjnym umiejscowieniem go przed moim zaistnieniem, czyli istnieniem zanim ja zaistniałem. To oczywiście platonizm, pomysł o istnieniu formy, która jest bukłakiem na treść – to co mieści się w formie Dobra samo jest dobrem. Sama kwestia nie została nawet w ten sposób choćby odrobinę bardziej wyjaśniona. Czy ratujemy życie, ponieważ życie jest wartością? Lecz jeśli tak, to co składa się na tę wartość? Idealiści zawsze mówią to samo – coś, co jest wcześniejsze, coś, co jest pierwsze, zawsze rodzi to, co jest później i z tej racji uzasadnia nadrzędność tegoż pierwszego, czy wcześniejszego. Nie udawało mi się rzucić na to innej perspektywy. Problemem nie jest bowiem hierarchia pierwszeństwa, co zdumiewało już Arystotelesa, ale to, że istnieją zacne typy ludzkie, mądre i wyposażone w cnoty, które tu i ówdzie nie uznają takiej hierarchii. Problem nie w błędzie świata idei, ale w tym, że człowiek wymyka się tej hierarchii, to znaczy, że istnieją ludzie, którzy nie poddają się wartościom, nie przymują ich do siebie. Stąd nacisk na pajdeję, a potem, w konsekwencji, na pedagogikę – wychowanie jako wdrażanie do świata wartości. To bardzo problematyczne było już w czasach wielkich filozofów, a co mówić dzisiaj?
Śpieszę zatem odpowiedzieć, z opóźnieniem, lecz mając nadzieję, że będę wysłuchany, na pytanie, dlaczego ratuję życie, ale nie dlaczego ma się ratować życie.
Zdarzyło się tydzień temu, że cały dzień ratowałem życie ojcu swemu. Z sukcesem. Po co to robiłem? Jest wiele powodów, dla których lepiej byłoby, by już odpoczął ten mój starzec od znojów i tortur życia. Wiedza o tym jest niepodważalna i daleko wykracza poza wiedzę o tym, dlaczego należy żyć w warunkach, w których żyje. W trakcie tej akcji wielokrotnie przychodziło mi do głowy, by nastąpiło w końcu przekroczenie tej niejasnej granicy czasowości i bezczasowości. Wszelako ratowałem życie bez szczególnego przekonania, że realizuję jakieś dobro. Lecz z jakiegoś powodu to robiłem. Powód okazuje się być w takiej sytuacji zupełnie niepojęty. Jest nim wiedza, która na zawsze będzie niewiedziana, a jednak pozostaje wiedzą. „To było dobre” jest wystarczającą porcją wiedzy, by „dobre” mieć i później. Lecz, by tak się stało, trzeba, by „dobre” było, a nie trwało; by przeszło w czas przeszły, a nie trwało w teraźniejszym. Freud nazwał to Bejahung, pierwotną afirmacją, uznaniem ostatecznym, ale nie na poziomie mentalnym, na poziomie pedagogiki perswazji i edukacji przekonań, lecz poziomie realnym, poziomie doświadczenia „to dobre”, doświadczenia punktowego, jednowymiarowego, doznania, które zanim rozkwitło już zbladło. Lecz zdążyło wryć się w pamięć. Na tyle głęboko, że poruszyło podmiotem, by poszukiwał go w przyszłości, dążąc do „dobra”, jedynego dobra, które jest jego jedynem dobrem, znanym mu bezpośrednio.
W ten oto sposób opisałem wam, co zachodzi podczas wyparcia pierwotnego, o ile zajdzie ono. „Pewność”, nie umysłowa, pochodzi z tego akurat – warto jest żyć, albowiem życie poznałem od strony, że „to jest dobre”.
Lecz jedni mają doświadczenie bejahung, a drudzy nie. Tych drugich jest mniej, ale znów nie tak mało. Tu leży granica odzielająca szaleństwo od życia idealnego starożytnych, czyli umiarkowania.
Szaleństwo zaczyna się z chwilą, gdy całe Symboliczne staje się Realne. (Wystarcza także by pokaźna część stała się realnością, by zaistniało szaleństwo, ale mówię tu o czystym szaleństwie).
Jak to się dzieje, że w ogóle jest to możliwe? O tym będzie dalej.
Niech mottem do tego co dalej posłuży zdanie osoby, która pozwoliła na to.
„Moi rodzice nawet się jeszcze nie zaczęli”.
KP
P.S. Cytat tytułowy znajdziecie w E,392
8 Comments | In: Sinthome | | #