„Fallus jest powodem pragnienia Innego”


Zagadnienie podniesione przez Wojtasa a propos imienia tego czegoś w sposób przypominający dociekliwość dzieci – a dlaczego „dom” nie jest nazywany „mod”? – dlaczego Fallus musi być nazywany „fallus”, a nie X. czy „kfvxer”?, jest już odpowiedzią, tyle że Wojtasa nie zadowalającą. Bóg wie zresztą wiedzieć dlaczego tak jest. Czy decyduje odniesienie do organu płciowego, które jest dziś już coraz mniej zrozumiałe. Ostatecznie nie nadaje mu się miana „kutas”, by wspomnieć te bardziej wyraziste.

Wojtas domyśla się w czym rzecz, albowiem proponuje miana ściśle i bezdyskusyjnie symboliczne. Tak, fallus jest mianem symbolicznym, dlatego nie nosi miana „kutas”, bo wtedy zatonąłby w czeluściach obrazów, wyobrażeń o określonej naturze – byłby jak „wielki wybuch”, megapłodna struga, z której zrodził się cały nasz świat i wszechświat. I nie od rzeczy byłoby wtedy przypuszczać o istnieniu idei megaseksizmu odpowiedzialnego za wszystko wokół. Dlatego „fallus nie jest obiektem”, „fallus nie jest fantazmatem” oraz „fallus nie produkuje efektu wyobrażeniowego”. A jeśli dzieje się, że produkuje, to odpowiada za zjawisko obsesji (lecz nie obsesyjności), motoru życia chłopczyków w przedszkolu czekających w napięciu na następny dzień, by się przekonać w jakich majtkach przyszła dziś pani przedszkolanka, co bardzo frywolnie przedstawiono w jednym z odcinków Dr.House’a, w którym poszło już nie tylko o kolor majteczek, ale wprost wykradzenie ich nosicielce.

Fallusa znamy tylko z jego funkcji. Najpierw jako generatora sensów – przybiera wtedy imię Logos i jest u zarania wszystkiego, co się liczy u człowieka i dla człowieka. „Na początku było Słowo”, tak daleko było Słowo, że na pytanie „jakie twoje miano?” Bóg odrzekł „jestem, który jestem”. Fallus jako znaczący wszystkich znaczących zawiera też siebie w autoreferencyjnej relacji. Jest jak „shifter” wskazujący w indeksujący sposób na siebie samego. „Kochaj Innego jak Siebie samego” wskazuje bez złudzeń na nieodróżnialność siebie od Innego. „Mogę Cię pocałować” jest czymś innym niż „pocałujmy się, czyli pocałujmy siebie”.

„A słowo było u Boga”, czyli Innego. Nie znamy słów innych niż Innego. Wszystkie słowa jakie znamy pochodzą od niego, od nas mogą pochodzić tylko znaczenia, to ich autorem jesteśmy. Słowa są do nas mówione, my je tylko powtarzamy.

No dobrze, wygląda to sensownie. Ale dlaczego jest to mówione, mówione do?

Weźmy kołysankę „Summertime”. Śpiewana jest małemu dziecku i składa się z samych kłamstw. To musi być bardzo małe dziecko, skoro prosi się go o to, by przestało płakać. Ono nie musi niczego rozumieć, nie musi znać znaczenia słów, tym niemniej jest śpiewana jemu, nie mruczona, śpiewana. Dlaczego?

Ta obserwacja Freuda, że „mówione” ma zawsze adresata prowadzi go do postulowania (choć jest to wniosek logiczny) obecności intencji, nie intencji jako czynnika sprawczego, ale intencji, którą ujawnia zaistnienie dziecka. W „Summertime” płacz dziecka wywołuje śpiew mający go uśpić, ale może być, że uciszyć, nawet jeśli na zawsze. Czule śpiewa się słowa, które będąc kłamstwami skrywają być może pragnienia oszczędzenia dziecięciu losu rodziców.

Co powoduje Innym? To nasz Fallus w kolejnej swej funkcji – powodu pragnienia Innego. Dziecko płacząc nie używa słów, ale traktowany jest on jako płacz mówiący. Co mówi ten płacz? To co mówi jest ubrane w słowa, znaczące, którymi dysponuje Inny. Stąd znaczące są zawsze w polu Innego. Starsze dziecko będzie używało słów, ale także wtedy będą one Innego.

Znaczące są wehikułem dla pragnienia. Dziecku z „Summertime” pragniono życia, o którym wiedziano, że nie może być jego udziałem. Życia bez powodów do płaczu. Wiemy to tylko dzięki słowom, dzięki mówieniu, nie ważne że śpiewanemu.

Gdyby zaś dziecku nucono melodię, a nie śpiewano, pragnienie tym rządzące można byłoby sobie tylko imaginować. Oczywiście nie można wykluczyć, że odszyfrowano by je poprawnie, ale pewności mieć nigdy nie będzie można. Przewagi fallusa są tutaj oczywiste.

KP

P.S. Cytaty:, tytułowy E,693; w tekście, kolejno: E, 690, E,690 i E,690. Wszystkie pochodzą z tekstu „Znaczenie fallusa”.



„Fallus jest znaczącym”


Święta…i po Świętach. Święto było, Poświętne jest. Dziś o tym będzie. Czyli, co różni Święto od Poświęta? Mówią też, że „każdy kij ma dwa końce”. To dziwne, albowiem jeśli tak jest, to kij nie miałby początku. Ba, tylko czy istnieje koniec bez początku? Każdy wie, że nie. Poza tym, że nie każdy, zdanie to jest prawdziwe. Tylko dlaczego nie mówi się, że każdy kij ma dwa początki?

Zazwyczaj słyszy się wtedy odpowiedź koncentrującą się na czymś co się określa słowem „utarło się”. To sposób na opisanie jakiejś formy arbitralności – jest tak i już! Tak wyszło z rzucenia monetą – awers to koniec, rewers początek. Gdyby wypadł rewers, mówilibyśmy że każdy kij ma dwa początki.

A więc co, przypadek? Znamy zdanie Einsteina na ten temat – „Bóg nie gra w kości”. Na co Bohr odpowiedział: „Albercie, przestań mówić Bogu co ma robić”. Dziwne, że obaj mówili o tym samym. Właściwa odpowiedź winna brzmieć: nie istniejący nie grają. Gdyby rozwijać myśl Bohra, to należałoby powiedzieć: Bóg i bez twoich sugestii wie co ma robić!

Konceptu arbitralności nie da się utrzymać w polu mowy, także przypadkowości. Przykłady ilustrujące teorię chaosu lokują przypadek wewnątrz świata bytów – by ruch skrzydeł motyla w Phoenix mógł wywołać huragan w Kioto, musi najpierw istnieć motyl. Zdarzenia przypadkowe zachodzą tylko w obrębie już zawczasu istniejącej rzeczywistości. Jest motyl i jest Kioto. Cała konstrukcja konceptu przypadkowości mówi tylko tyle, że przypadek zdarza się automatycznie. Dokładnie tak, jak ma to miejsce we flipperach – kulki krążą sobie to tu to tam, pomimo wysiłków graczy, których intencje są odwrotne do przypadku. Jeżeli odejmiemy graczy i zostawimy flippery w czymś co nazwać można by perpetuum mobile, kulka wewnątrz flippera będzie poruszała się w sposób rządzony przypadkiem, tzn. zajmie każdą pozycję we flipperze, o ile będzie on dysponował właściwością nieskończonego czasu.

Reguły gry zmienia obecność czegoś, co lokuje się poza flipperem, eg-zystuje (nazwijmy to zystowaniem) obok, lecz w relacji do flippera (oczywiście nie z flipperem). To coś zwane miejscem Innego w automatyzm przypadkowości wprowadza losowość spotkania. Przypadek zostaje przeciwstawiony losowi, funkcji trafu, szczęśliwego („szczęśliwym trafem”) i nieszczęśliwego („nieszczęsny zbieg okoliczności”). Przypadku nie da się opisać powtarzalnością, natomiast los jest niczym innym jak tym, co się powtarza. „Dlaczego trafiam zawsze na takich samych mężczyzn?” odnosi się do losu, to znaczy, że następny z nich będzie taki sam. Gdyby rządził tym przypadek, to należałoby kontynuować próby, bo w końcu trafi się na tego właściwego („nie będzie ten, to będzie inny”).

W życiu ludzi w zasadzie nic nie rządzi się przypadkiem. Jeśli spotkało się swego („z nieba mi spadłeś”), to miało się szczęście (eutuchia – szczęśliwy zbieg okoliczności), jeśli znów trafiło się na ten sam typ, to miało się pecha (dystuchia – nieszczęśliwy zbieg okoliczności). Los uwikłany jest w intencjonalność („co takiego zrobiłem, że mam pecha?”), przypadek nigdy. Jeśli ma się do dyspozycji nieskończoną ilość czasu, wszystko co musi zajść zajdzie; „musi” wszelako nie odnosi się do intencjonalności, odnosi się do praw rządzących probabilistyką. Los inaczej, rozpoznany w swej intencjonalności unieruchamia kulkę we fliperze („O ja nieszczęsny, bodajbym się nie urodził, niźli…”).

Po co to wszystko piszę? Po to tylko, by określić esencję fallusa. To Los, który sprawia, że przypadkowość nie ma miejsca w życiu ludzi. Jeśli idziesz ulicą, a spadnie na twą głowę doniczka, to prawie na pewno pomyślisz: „czemu szedłem tą ulicą; co mnie podkusiło, bym szedł tędy”itp. Fallus odnosi ludzi do intencjonalności, do tej „innej sceny”, którą charakteryzuje pragnienie Innego, do tego, że nic nie dzieje się bez powodu. Inaczej mówiąc, że jest po coś, a nie tylko dlaczego. Przypadek ma swoje „dlaczego”, ale nie ma swego „po co”. Los odwrotnie, ma swoje „po co”, ale nie ma swego „dlaczego”. Czyli, jeśli trafiasz tylko na dany typ ludzi, to po coś na nich trafiasz, a nie dlaczego; oczywiście istnieje jakiś powód, dla którego na nich trafiasz (lecz powód ma tutaj inną funkcję niż przyczyna), tym powodem jest to, co o ironio leży w „po co”.

Wyobraźmy sobie, że flipper pozostawiony sam sobie odbija raz za razem kulkę w taki sposób, że kreśli ona tylko jeden wzór odbić. Z punktu widzenia samej matematyki jest to możliwe, chociaż skrajnie mało prawdopodobne. Dla człowieka liczy się wszelako powtarzanie. Podobny schemat obowiązuje w snach, które się powtarzają; powtarzanie skłania podmiot do zapytania się o to, co to może oznaczać. Czy to oznacza cokolwiek? Choćby to, że w stylu kognitywistycznym powiem, że mózg człowieka nie jest zaprogramowany na przywiązywanie wagi do rachunku prawdopodobieństwa, lecz, i to już  nie jest za bardzo kognitywistyczne, jest zaprogramowany na pole znaczenia, Ananke, Dike, Dharmę, Kharmę, czy jakkolwiek nazwiemy człowieczy Los.

Fallus jest uprzywilejowanym znaczącym, znaczącym wszystkich innych znaczących, znaczącym, od którego zaczyna się plecenie sieci rybackiej, także siatki na motyle, ogniwa uprzywilejowanego w łańcuchu, punktu zawęźlenia w rusztowaniu (określenie zawdzięczane koledze analitykowi), punktu zapikowania w tapicerstwie. Ten znaczący jest uprzywilejowany także przez swą nazwę. To Imię Ojca. Czemu Imię i czemu Ojca?

Pewno macie jakieś pomysły. Do zobaczenia w kolejnym roku, łańcuch każe, by był szczęśliwy. Powtarzamy to do znudzenia od tysięcy lat.

KP

P.S.

Tym razem dla ilustracji zagadnienia posłużyłem się rozważaniami Arystotelesa z jego Fizyki. Znajdziecie je także, nie do końca takie same, w XI seminarium Lacana.

Cytat tytułowy to E,608



„Fallus działa jako znaczący braku-w-byciu”


Zacznijmy dziś od wyjaśnienia chropowatości obecnej w tytule. Dlaczego brak-w-byciu, a nie brak bycia? Cóż, kamienie trwają i trwają – tylko trwają. Nie mają stosunku do czasu, stąd czas ich nie dotyczy. Nawet jeśli mają miliony lat, to się nie starzeją. Nie mają dziecięctwa, dojrzałości i starości, a co za tym idzie nie umierają schodząc ze sceny. Bywa że giną w procesach fizycznych, ale w zasadzie jeśli ominą je katastrofy trwać będą i będą bez końca. Bycie wszelako jest istnieniem w czasie (to taki Heidegger w Pawlaku), czyli z nieodłączną podziałką wczoraj-dziś-jutro. Jeśli jest taka podziałka, to jest i bycie. Bycie nie ma apriorycznego związku ze świadomością. Osoby nieprzytomne i w śpiączce mają bycie (bytujący byt), które poświadcza Inny („wczoraj miał ciśnienie takie, dziś takie, jakie będzie miał jutro?”).

Jak łatwo dostrzeżemy, trwanie nie jest życiem. To istnienie bez śmierci, a zatem i bez narodzin. Czy nie jest to oby istnienie umarłych, tych co to i narodzić się nie mogą i śmierci na próżno czekają? Czy tymi umarłymi nie są oby dusze, ewentualnie nawet duchy, nie znające wczoraj-dziś-jutro? Dusze nie żyją, ponieważ nie umierają – są nieśmiertelne. Bycie wszelako jest życiem, albowiem życie się kończy. Życie jest tylko tym co ma swój kres, co gaśnie i schodzi ze sceny („odszedł od nas”, powiemy). Śmierć jest przeto pierwszym brakiem w byciu, bytującym bycie, to brak jutra (dla umarłego i czekających na swoją kolej). Narodziny to drugi brak w byciu, to brak wczoraj. To oczywiście nie koniec braków w byciu; dzieci niecierpliwie czekają na bycie dorosłym („bycie dorosłego”), dorośli ze smutkiem czekają na jakąkolwiek możliwość „bycia dziecka”, podrostki podekscytowane czekają na jutro wypełnione pocałunkiem, lub rozpamiętują pocałunek z wczoraj, panny w okresie panien rozpoczynających rozkwit z wypiekami na twarzy (tudzież ze łzami w oczach), nie mogą doczekać się czasu, w którym coś stracą, by stać się kimś innym, niż były przed chwilą, przed ową najcenniejszą ze strat. Przepełnione goryczą żony oczekują jutra z nadzieją, że mężowie się do nich uśmiechną, lub jakiś inny on to zrobi. Zaganiani mężowie tęsknią za jutrem poza swym domem; tęsknią też za wczoraj z beznadziejną nadzieją, że wczoraj będzie jutro.

Jaka to piękna idea – być tylko w dzisiaj, tu i teraz. Och, nie musieć niczego pragnąć w jutrze i niczego wspominać z wczoraj! Opuścić w dzisiaj bycie, opróżnić się z jutra i wczoraj, stać się bytem tożsamym z chwilą?! I co, i nie czekać na spotkanie z wyśnioną, nie biec ku tej/temu, której/którego objęć nie można nijak zapomnieć?

Stać się samoświadomą trwania chwilą? Ale czym jest taka świadomość, jeśli amputować z niej wszelkie jutro i każde wczoraj? Czy nie jest to oby wypreparowana świadomość z jakichkolwiek braków, taka boża świadomość cudowności stworzenia w dzisiaj, by żaden brak sprzed chwili i za chwilę nie zakłócał blasku? A co jeszcze bardziej paradoksalne, świadomość, która pozbyła się wczoraj i jutra nazywana jest pełną, choć jest świadomością okaleczoną z bycia! Odrzucone resztki eg-zystują gdzieś tam; nie egzystują bo ich przeznaczeniem jest usunięcie na zawsze, wymazanie z rejestru (przecież nie chcę z tym mieć do czynienia). Niemniej eg-zystują, obok, ale zawsze eg-zystując.

Bycie utkane jest z braków; na czym trzyma się ażur, jeśli nie na mnóstwie luk, braków? Czym są sieci rybackie, jeśli nie włóknem mającym za zadanie podtrzymywać mrowie takich luk, takich braków? (nie wolno mylić luki, czy braku z dziurami; dziury to skutek przedziurawiania materii istniejącej przed dziurami; brak, luka, powstaje inaczej, przez obramowanie; brak ma strukturę, dziura nie bardzo; z dziury nie ma szczególnego pożytku, z braku jak najbardziej – siecią łowimy, dziurawych rajstop czy spodni nie nosimy, co najwyżej łatamy). Sieć trzyma braki i to dzięki niej i nim łowimy życie, to co odcedziliśmy z życia w ogóle, z Realności.

Bycie, moje życie, ma swoje „skądś” i swoje „po co”. Tym „po co” jest śmierć, a bycie ma za zadanie odwlekać śmierć; używa się bycia (nie mylić z używaniem życia) nie zapominając o używaniu sieci.

No dobrze, ale czym jest to „skądś”? Czyżbym był skutkiem używania sieci przez rybaków, których fallus każe nazywać rodzicami? Gdzie byłem zanim mnie nie było? Czy byłem w głowach jej lub jego, a może ich dwojga? Czy wiedzieli co łowią? Czy byli zadowoleni tym, co złowili? A może byłem w jej/jego sercu, a może ich dwojgu sercu? W czyim sercu/głowie byłem pierwszy/a? To odpowiedź na te pytania daje byciu jakość, nawet gdy życie jest bezbarwne, chore, pod psem.

Włókno sieci to fallus, a węzły tej sieci to znaczące. Podmiot ludzki mieści się w braku, w lukach. Jesteśmy bytami utkanymi z braku/ów. I nie jesteśmy nigdy zadowoleni z połowów, nawet wtedy, gdy staliśmy się chwilą odczuwającymi cały świat. Jesteśmy bytami, które przeczuwają „wiedzą niewiedzianą”, że świat,  a nawet Świat, to nie wszystko.

KP

P.S. W tekście jest mnóstwo odniesień zamierzonych i niezamierzonych. O jednym wspomniałem , to Heidegger. Są w nim odniesienia do różnych Ksiąg Świętych, do mitologii, do Freuda (np. opis tego czym jest wyparcie), do piosenek Beatlesów, do śmierci Joe Cockera i innych. Być może odnajdziecie też takie, których dotychczas nie odnalazłem. Napisany jest trochę inaczej, jak zwykle gdy piszę coś w okresach świątecznych. Nadaję psychoanalizie status o wiele bardziej rozszerzony, niż pragmatyczny. Wszystko po to, by docenić wciąż niedocenianą jej wartość – to praktyka, która próbuje zaradzić byciu, bynajmniej nie życiu i nie zdrowiu.

Cytat tytułowy to E,710

Składam wszystkim jednobrzmiące życzenie – w najbliższym roku złówcie coś swą siecią. Dla  mnie najbliższy rok będzie poświęcony, między innymi, opracowywaniu wpisów blogowych z myślą wydania ich w formie książkowej (to taki sposób na odwlekanie śmierci).



„Funkcja fallusa jest wyobrażeniowa”


Ostatnim razem opisałem fallusa jako imperatora wśród znaczących – znaczącego wszystkich znaczących. Przez co jest odpowiedzialny za generowanie sensu, zarówno bezsensu („gadasz bez sensu”), jak i megasensu („logika twoich wywodów jest powalająca”). Fallus sprawia, że mówienie czyjeś jest do sensu, lub nie do sensu. Ta zdolność jawi się jako nieograniczony zbiornik energii potencjalnej („ty to masz łeb”). Fallusa odnajduje się między imponowaniem, a podziwianiem. Co robią kobiety na walkach bokserskich? Ba, ale co robią tam mężczyźni?

Te pytania nie są bez znaczenia. Fallus i różnica między płciami wykazują względem siebie powinowactwo. Gdy bokser wchodzi do ringu pokazuje muskuły. Czy byłby gorszym bokserem, gdyby ich nie pokazał? Jego rywal też wchodzi do ringu i robi to samo. Nazwijmy to imponowaniem fallicznym. No dobrze, ale co robią bokserki gdy wejdą na ring? Niby to samo, z naciskiem na „niby”. Dostrzeżemy różnicę, jeśli na ringu zjawią się bokser i bokserka i zrobią to samo. Jeden będzie imponował, druga będzie podziwiała. Czyżby losem jednych byłoby niekończące się imponowanie, a drugich niekończące się podziwianie? Niech ring posłuży nam za przykład wejścia na teren męski, teren prężenia się i sztywności, wiadomych oznak potencji, mocy, które ciągle trzeba potwierdzać gestami imponowania. Po co kobieta miałaby to robić?

To pytanie dostrzegł z całą swą przenikliwością Freud i zanim sformułował odpowiedź wyczerpującą, udzielił odpowiedzi częściowej. Utworzył koncept znany jako „penisneid”, zawiść o członek, zawiść zawartą w podziwie. No dobrze, ale muskuły to nie penis, to chyba Freud wiedział, więc dlaczego penis? Najprościej mówiąc, dlatego że wtedy jeszcze nie zaświtała mu myśl, którą podsumował o wiele później terminem „fallus”. Słowo „penis” wprowadzało tak wiele ograniczeń przez narzucającą się sferę znaczeniową, że wprowadzenie fallusa było, tak czy owak, konieczne. Czym jest fallus? Na pewno nie organem służącym do zapładniania. Głazy wypiętrzone wysoko ku niebu na Wyspie Wielkanocnej, ale też i piramidy w Gizeh imponują, nie da się zaprzeczyć. Symbolika falliczna nawet dla wrogów psychoanalizy jest aż nadto oczywista. Lecz kamień erekcyjny być może nie. Kamień erekcyjny to symbol tego, co dopiero powstanie, co się wypiętrzy. To co wypiętrzone jest aż nadto widoczne. Łatwiej zrozumiemy teraz, dlaczego Freud umieścił w terminie pierwotnym odniesienie do penisa – bo to coś, co wypiętrza się, tak na oko z niczego, samo przez się. A co ważniejsze, jest penis śmiertelnie związany z terminem „potentio”, potencją, energią uśpioną, tylko gotową do wzbudzenia. Jest penis na początku zaledwie ledwo zawiniątkiem, łatwym do ukrycia w byle sakiewce; czymś sympatycznym znanym z rzeźb antycznej Grecji i Rzymu, tudzież malarskich przedstawień męskiej nagości, od Renesansu w górę. Małe Jezuski mają bardzo małe peniski, duże Jezusy mają je przede wszystkim zakryte różnymi opaskami, w przestrzeni sakralnej natrętnie sugerującymi skutek kastracji.

Ale spokojnie, brak penisa, czy brak istotnej jego części, jest skutkiem kastracji tylko w medycynie, gdzie oznacza ona po prostu amputację czegoś lub części czegoś. Jezus w obszarze sakralnym tylko dla wrogów sakraliów jest hermafrodytą lub eunuchem. Opaska rzeczywiście skrywa znak kastracji, ale w rozumieniu psychoanalitycznym, sugerując swą obecnością, dla niepoznaki, jej zaprzeczenie. Dokładnie tak samo, jak dzieje się to w przypadkach cross-dressingu.

Jeśli na początku penis jest zawiniątkiem, to w swym finalnym kształcie, zrywa zupełnie z punktem wyjścia. Mierzy bardzo wysoko, wspinając się coraz wyżej, by w końcu dojść do szczytu. Prawdziwe zmartwychwstanie. Otóż falliczna postać penisa, generatora rozkoszy, jest w przedstawieniach unikana, czyniąc z aktu pornografię. Zawiniątku mówimy tak, ale żerdzi nie. Otóż penis ma dwie postacie, penis milusińskich, siurek bobaska, oraz postać falliczną, zawartą jako potencja w wersji milusiej. To dlatego przyjmuje się w propagowanej przez mnie wersji analizy termin fallus, znaczący zawarty w rozziewie czyniącym ze zwyczajnego penisa piejącego koguta (cock), galopującego konia (chevalier), wysoko szybującego ptaka itp. reprezentantów i reprezentacji funkcji fallusa ukrywanej za przepaską.

Jezus jako byt bez grzechu istniejący i nie z grzechu zrodzony, nie może grzeszyć rozkoszą. Tego akurat dotyczy kastracja. To zakaz rozkoszowania się (kolejna z niekonsekwencji – katolicyzm, który uznaje za prawidłowe tylko to, co pozostaje w zgodzie z naturą, wytrysk, zjawisko naturalne, postrzega jako psujące naturę); to nakaz wyrzeczenia się przynajmniej części jouissance.

Zawiść o fallusa u pań dotyczy spektakularnej formy w jakiej ucieleśnia się fallus, przeobrażenia z postaci, którą chciałoby się wziąć w garść, do buzi itp., w postać napawającą dziewice przerażeniem (poczytajcie trochę literatury erotycznej, od de Sade’a po swojskiego polskiego Pitigrillego), wstrętem, które fallus przerabia w ich przypadku na globus histericus. Pierwszy kontakt dłoni dziewczęcia z tym, co u braciszka tak cudne, a u chłopaka tak twarde i pulsujące, jest przykładem na to, co czyni histeria z kobiety.

Dlaczego fallus jest męski, pada pytanie z ust kobiet? Nawet tych, które odmawiają mu tej właściwości, przekierowując swe życie na drogę rewindykacji, odebrania przywileju męskości fallusowi lub przynajmniej dzielenia się tym przywilejem z mężczyznami. Jest tylko jedno libido, i to męskie. To teza psychoanalizy. Najciemniej jest pod latarnią. O tym, że libido jest męskie, a fallus męski, najlepiej wiedzą kobiety. A najbardziej o tym wiedzą te z nich, które temu najgoręcej zaprzeczają.

Czego oczekują od mężczyzn kobiety? Pozwólcie odpowiedzieć na to pytanie kobietom i mężczyznom, a przekonacie się, że życzą sobie od nich fallusa, nawet wtedy, gdy domagają się od nich chodzenia do szkoły rodzenia, czy brania urlopów tacierzyńskich. Nic nie jest bardziej cenne w nich niż…fallus.

Relacje między mężczyznami i kobietami są najzwyczajniej asymetryczne. Oczekiwania kobiet wobec mężczyzn i mężczyzn wobec kobiet nie pokrywają się.

Ta różnica jawi się jako święta, a nawet błogosławiona. To różnica, która nie dzieli, ale łączy. To Fallus.

KP

P.S. Cytat tytułowy to E ,555



„Fallus jest symbolem obiektu wyobrażeniowego”


Cichcem przemykamy się dziś z tematyki ku tematyce – od szaleństwa do szaleństwa kontrolowanego, zwykle i dla niepoznaki, a także ku uciesze człowieka badanego przez socjologię i statystykę, nazywanego normalnością. Czy normalność jest przeciwwagą dla szaleństwa? A może szaleństwo leży na jednej szalce wagi, a normalność na drugiej? Trudnością wówczas jest stan się równoważący; ale po co mamy rozpoznanie zjawiska „borderline”? Zaiste, jakie to proste rozwiązanie problemu, gdy szaleństwo i normalność równoważą się, albo prawie równoważą. Aliści, gdy w grę wchodzi jakieś „prawie”, „prawie coś” lub „prawie nie coś”, widzimy potrzebę oparcia się na czymś, by w ogóle koncept „pogranicza” mógł się wyłonić. I wówczas liczymy precyzyjnie ilość punktów na jakiejś ze skal, by przypiąć boję – tylko do czego?

W punkcie zerowania się wagi szaleństwo jest nieodróżnialne od normalności. Zatem do czego boja jest przytwierdzona? Ktoś powie, że do „nadnormalności”, do czegoś, co zawsze sprawia, że 2+2 daje 4. Lecz co to za „nadnormalność”, jeśli nie zna się ona na gniewie, namiętności, czy rozpaczy? Nikt nie zna matematyki opisującej serce człowieczeństwa, ale są tacy, którzy wierzą w istnienie takiej matematyki, jak dajmy na to ks.prof. Heller, wierzący bezdeklaratywnie, że Bóg jest Panem liczb i praw liczbami zarządzającymi. Lecz poza tym, do czego liczby nie mają dostępu i zastosowania, istnieje cały kosmos menedżerowany przez Szatana, Anioła grającego na nosie Bogu, ukazując urbi et orbi tajemnicę bożej bezradności.

Piszę to wszystko, w stylu zapewne zbyt aluzyjnym (lecz dla ludzi nie przyzwyczajonych do myślenia), by pokazać, że Bóg jest tu zupełnie nieprzydatny jako uziemniacz boi. Przynajmniej tak długo, jak długo Bóg nie bierze odpowiedzialności  za swe szaleństwo. A tak, że dygresję posunę o szczebel wyżej zasługując w pełni na miano heretyka, nie wydaje się Wam prawdopodobne, że Ojciec posłał na ziemię Syna, by ten naprawił ojcowskie grzechy, oraz że ten drugi po poznaniu sytuacji ludzi zaakceptował ich wyrok, potomków bądź co bądź Szatana, rozczarowanych Ojcem?

Niech Was nie zwiedzie mój „nieświadomy satanizm” – to tylko usensownienie, możliwe jak każde inne, wyjściowych danych zawartych w przekazie. Ostatecznie sens nie prowadzi do całej prawdy, a sam sens prawdą nie jest, co chciałem tą herezją pokazać.

Wszelako, i poza jakąkolwiek wątpliwością, boja musi być do czegoś przytwierdzona, do czegoś, co odróżnia sens od niesensu. Tak ma być! Niesensu, albowiem chodzi tu nie o negowanie sensu (bezsens, brak sensu itp.), lecz jego negatywizowanie, o pozasens. Coś odnosi się do sensu, albo coś odnosi się nie do sensu. Otóż boja przytwierdzona jest do tego, co odnosi się do sensu. Lecz jak nadmieniłem, nie musi odnosić się równocześnie do prawdy, a jeśli już to tylko do półprawd. Cała prawda musiałaby obejmować także niesens. No, ale skoro Bóg umywa od tego ręce, to…psychoanalityk ma pełne ręce roboty.

„Szaleństwo w całości doświadczane jest poza sensem”, lub jak wolicie w niesensie. Sens zaś zakotwiczony jest w tym, co sens umożliwia. Tym czymś jest fallus. Tak mówi o tym psychoanaliza, ważąc się w ten sposób, na wyjście poza ludzkie rojenia na temat normalności. Rojenia te służą tylko wzmacnianiu wyparcia, wzmacnianiu tak daleko posuniętemu, że „normalni” sądzą, że szaleństwo ich nie dotyczy. Gdy zaś zdarza się napotkać „szalonego” w życiu, normalny gość stroni od szaleństwa „szalonego”, bo tylko przez szaleństwo „szalony” jest rozpoznawany. „Szalony” obywa się bez wyparcia. Z tego wynika, że wie o swoim szaleństwie. Potwierdzamy to, jednocześnie rozumiejąc, dlaczego w stosunku do normalsów temu zaprzeczają. Szaleni są jednak ludźmi. Szaleństwo dotyka tylko człowieka.

Normalność to konstrukt spojony przez sens, a jak starałem się pokazać szczyptę wcześniej, przez sensowność jaką swą emanację nabiera statusu wyobrażeniowego – zawsze są możliwe różne sensy.

Fallus jest symbolem, a nie tworem realnym, dzięki któremu obiekt wyobrażeniowy nabiera sensu, zaczyna mieć swoją wagę. Jest jak bozon Higgsa, dzięki któremu cząsteczki elementarne nabierają masy.

KP

P.S. Cytat tytułowy to E,554. Cytat w tekście to E,166. Normals i „szalony” jest człowiekiem, co postaram się wykazać, bo to ważne. Geny mówią tylko tyle, że człowiek to zwierzę. Tymczasem wśród zwierząt nie znajdzie się „szalonych”; one składają się wyłącznie z normalsów.



„Szaleństwo rozszczepia w bycie to co rzeczywiste i to co wirtualne”


Oddalamy się dzisiaj  nieco od schizofrenii jako skrajnej formy szaleństwa, którego pod żadnym pozorem nie wolno mylić z szałem (to zjawisko znane jest każdemu na sobie w formie okresowych zawieszeń działania ego), na rzecz uchwycenia jego esencji. Na początek wszelako dostanie się kognitywistyce (to taka poduszka do walenia w celach terapeutycznych dla tych, którzy nie chcą mówić, że są bezradni).

Kilka dni temu w GW ukazał się wywiad z jakimś młodym prymatologiem od orangutanów. Ten to, a jakże badacz, falsetem wyśpiewywał trele o naszych braciach orangutanach. Jak zwykle bez jakiejkolwiek dociekliwości ze strony „wywiadowcy”, co urąga temu zawodowi – co jak co, ale wywiad musi być dociekliwy. Inaczej staje się propagandą. Od kilku dni mam wierzyć, że orangutany zdolne są do poświęceń na kształt ludzki, a także do ludzkiej tkliwości w stosunku do dzieci oraz bezgranicznej nostalgii za wolnością.

Osobiście powątpiewam, że te właściwości są esencją człowieczeństwa, które próbuje się imputować naczelnym. Tak się bowiem składa, że „wzloty ducha” mogą odbywać się tylko ku górze, poczynąc aliści od jakiegoś dołu jako platformy startowej – trzeba poznać doły, by wzloty były wzlotami. Tak się składa, że to co widziane jest jako arcyludzkie tylko „bywa”, a nie „jest”. Według takiego założenia (o wzlotach jako esencji), człowiek byłby nim tylko niekiedy. Urąga to oczywistym tezom filozofii na temat esencjonalności i odwieczności natury rzeczy. Wydaje się, że kognitywistyka traktuje naturę jako odwieczną i esencjonalną zarazem, czyli przypisuje jej cechę boską, zarezerwowaną jedynie dla bytu najwyższego. To na mile zajeżdża neoplatonizmem, samym Plotynem. Czy będzie to orangutan, czy człowiek, to koniec końców i tak są to tylko emanacje natury.

Istnienie szaleństwa zakłóca ten obraz. Objawia się ono bezdyskusyjnie jako coś esencjonalnego, a równocześnie nie odwiecznego. Kiedy orangucica robi z liści, gałązek i lian orangucią leleczkę i daje ją oranguciątku, a ono się bawi nią, jest dla wzmiankowanego prymatologa dowodem skoncentrowania matki na dziecku i wzorcem macierzyńskiej miłości. Trzeba być idiotą, by nie wiedzieć, że częściej wręcza się laleczkę, by „bachor przestał się drzeć, przestał zanudzać”, by „zajął się sobą” itd. Więc czemu robi to orangucica? Inny przykład na to, że szympans rozumie co się mówi opisuje sytuację, gdy naukowiec z kolegą rozmawiają o szympansach i jeden z nich mówi: chciałbym wiedzieć, czy gdybym wyraził życzenie, by zrobił dla mnie kupę, to by to zrobił”. Za chwilę szympans robi kupę, bierze do dłoni i podsuwa pod nos badaczowi. Obaj są przeszczęśliwi – szympans rozumie co się mówi! Człowiek też, ale który z nas, ludzi, coś takiego by zrobił? Zesrał się, by nabrać w dłoń kupy w celu obdarowania badacza? Do tego prowadzi utożsamianie języka z jego funkcją komunikacyjną, czyli widzenie esencji w rozumieniu. Wychodzi na to, że człowiek, który by to usłyszał w odniesieniu do siebie, a potem zignorował, byłby dla badaczy głupszy od szympansa, a gdyby przylał im w odpowiedzi, byłby niebezpiecznie wyrywny i trzeba byłoby go uśpić. Reasumując, przyjmuję do błogiej świadomości, że orangucica plecie laleczkę z jakichś powodów; niestety powody te pozostaną niepoznawalne tylko z tej racji, że dzieli nas mur mowy. Orangucica, szympans itd. nie mówi, chociaż jakimś językiem się posługuje. Gdyby mówiła, przedstawiłaby powody swego zachowania. Te powody byłyby powodami orangucimi, poza pobożnym życzeniem nie ma podstaw do sądzenia, że byłyby tożsame z ludzkimi. Jedyną barierą, która esencjonalnie oddziela nas murem od innych stworzeń jest mowa. Przykład z kupą jest przeuroczy, więcej mówi prawdy o człowieku, niźli szympansie.

„Ja nawet nie zacząłem się w swym ciele”. Naprawdę chciałbym wiedzieć, dożyć chwili, której nie da się dożyć, by usłyszeć tę myśl po orangutańsku. Myśl, która nie ma sensu, aczkolwiek coś mówi, niczego nie komunikując. Tylko wtedy Orangutańczycy byliby naszymi bliźnimi. A tak? A tak człowiek czujący coś tak odmiennego od tego, co czyni nasze istnienie znośnym w nieznośności, jego pozostawiając wydanego na pastwę słów czyniących go rzeczami, ciągnie dalej; „…moje ciało zdeformowane przez język, wiedziałem to już w dzieciństwie, zostało zwężone w ramionach i poszerzone w biodrach”. I kończy punktując nieznośność takiego istnienia; „Czy to jest prawdą, proszę pana?”

Co na to Wy, co na to kognitywiści? Do czego odnosi się pytanie o prawdę? Do szerokości ramion i bioder? One są jakie są, a zatem zostały zwężone, poszerzone? Nie, twierdzisz? Skąd wiesz to, kognitywisto; czyżbyś znał prawdę szerokości i wąskości?

To ciało zostało przerobione w kobietę, dodaje mój od kilku wpisów bohater. Oddychamy z ulgą mówiąc „nie jest pan kobietą!” Naprawdę? Czy szerokość ramion i bioder określa kobietę? Która z pań byłaby zadowolona tym, że jest tym kim jest ze względu na szerokość tych dwóch części ciała? Odpowiedź jest oczywista. Kobieta została tu wybrana nie ze względu na pragnienie stania się kobietą, ale ze względu na to, że w nieświadomości nie ma znaczącego dla kobiety. Popchnięcie ku kobiecości, o którym wspomniałem w ostatnim wpisie, jest skutkiem takiego braku. Co czyni kobietę? Urodzenie dziecka, wypiętrzenie się piersi, normalne krwawienia cykliczne, no co?

Czym jest prawda? To pytanie jest już szalone, albowiem celuje w rozdarcie pokazujące problematyczną naturę relacji człowieka z prawdą, czasami tak daleko posuniętą, że prawda staje się jednym z myślą (uprzedzenia, przesądy, myślenie magiczne, idee paranoiczne, myślenie życzeniowe – wszystko to, co prawdy nie umiejscawia poza myślą).

Niepewność prawdy („czy jest możliwe, abym…”)? Prawda jawiąca się jedynie jako możliwość, albowiem utraciła funkcję desygnowania rzeczy. W szaleństwie rysuje się wielce niepokojąca możliwość, że prawda jest tylko kwestią słów – masz wąskie ramiona i szerokie biodra, zatem jesteś kobietą.

Czy istnieje wyjście z tej sytuacji? Jest nim Fallus (fallus z dużej litery i fallus z małej to różne zreczy), co to może wydawać się, że poróżni abrahamistów z dharmistami. Ale tak nie jest.

KP

P.S. Cytat tytułowy pochodzi z E,172



„Dla schizofrenika całe Symboliczne jest Realne” cz.4 – rewolucje


Zmierzam ku końcowi swej eseistyki, choć bardziej odpowiednie byłoby określenie wykład, na temat szaleństwa. Kontynuowanie jej zmuszałoby mnie do zajmowania się teorią psychozy Lacana, tymczasem szaleństwo jest terminem daleko szerszym, a na dodatek centralnym. Już posiadanie nieświadomości, tej freudowskiej, a nie tej kognitywistów, zdawało się być, i jest tak też dzisiaj, szaleństwem. Szaleństwem, z którym psychoanalityk chce oswoić analizanta. Tymczasem dla kognitywisty nieświadomość jest równoznaczna z podprogowością, to nieświadome w świadomym, coś należące do świadomości, chociaż przez nią nie rejestrowane. Freudowska teza, że nieświadome istnieje poza świadomością, a na dodatek rządzi się innymi prawami niż świadomość, jest dla kognitywisty herezją – czyli, jak uczyli doktorzy Kościoła, szaleństwem. Do czego to prowadzi wystarczy zajrzeć do Foucaulta.

Z jaką różnicą w praktyce mamy do czynienia między psychoanalitykiem a kognitywistą? Wiele lat temu zdarzyło mi się, że pacjent, typ bardzo dobrze wychowanego jegomościa, co to wchodząc do pomieszczenia zawsze zdejmuje buty, po intensywnej sesji wyszedł na lutowy śnieg i słotę bez butów ; wrócił po nie boso po jakiś 2 godzinach. Koleżanka kognitywistka, której tę historię opowiadałem mając nadzieję, że pokażę jej, czym w rzeczywistości jest nieświadomość, potrafiła powiedzieć tylko, że mój jegomość był pod wpływem bardzo silnych emocji (czytaj adrenaliny lub czegoś podobnego, albowiem nie potrafiła się wznieść ponad podręcznik psychologii emocji; kompletnie było bez znaczenia dla niej co to była za emocja – wzburzenie, zagniewanie, rozsierdzenie, podniecenie seksualne, zaaferowanie, animusz, rozochocenie itp.). Nieświadomość dla kognitywisty to nierejestrowane przez świadomość emocje, czasami lęk (który chociaż jest afektem, dla kognitywisty jest też emocją). Dla kognitywistki to, że jegomość zarejestrował brak butów, ale nie skłoniło go to do kupienia nowych lub założenia innej pary, tylko jak gdyby nic zawrócił, by przedefilować przez miasto boso, po buty zostawione w moim gabinecie, nie miał dla niej żadnego znaczenia. Miał on gigantyczne doświadczenie buzującej adrenaliny i to ono powodowało szalone zachowanie jegomościa. Wychodzi na to, że dla kognitywisty szaleństwo to eksces natury chemicznej, że tak powiem.

Tymczasem szaleństwo wyjaśnia się naturą języka. Jeśli „szewc bez butów chodzi”, jak mówi porzekadło, to „realnie” bez butów chodzi, czyli w tym wypadku urzeczywistnia przekaz zawarty w porzekadle. Otóż „bez butów”, tu nazwijmy to „bezbutowiem”, staje się bytem, czyli czymś zakotwiczonym w Realności. Gdyby był to sen, to znaczący „bez butów” zaś, odnosiłby śniącego do dajmy na to taty szewca, mamy lubiącej robić przytyki itd.itp., czyli pociągałby za sobą odniesienie do drugiego znaczącego, słowa. (To u Lacana nazywa się łańcuchem znaczącym).

Tyle że w Symbolicznym, w nieświadomości, jak upiera się Freud, nie istnieje negacja. Lub po lacanowsku, w Symbolicznym istnieje brak. Brak ten ma naturę fundamentalną.

W nieświadomości nie ma negacji. Istnieje negowanie, istnieje zaprzeczanie, ale nie ma negacji. Negacja została wykluczona. Pomocą w rozumieniu o co w tym chodzi będą słowa cytowane w ostatnim akapicie poprzedniego wpisu. „Sednem było dla mnie to, że mógłbym nie chcieć kimś być”. Gdzie dla mówiącego te słowa leży trudność, więcej nawet, niemożliwość? „Synu, wynieś śmieci!”, mówi mama. Syn na to: „za chwilę” – to negowanie. Albo: „niech wyniesie ojciec” – to zaprzeczanie. Gdy natomiast odpowiedzią syna byłoby natychmiastowe zrealizowanie słów i wyniesienie śmieci, to mielibyśmy brak negacji – słowo staje się rzeczą (lecz, uwaga, nie ciałem), albowiem nie odnosi ono się do innych słów („a czemu nie zrobi tego ojciec, ty itd.”, „teraz nie mogę”, „śmieci mogą poczekać” itp.). Słowo w takich przypadkach nie może być niczym innym niż rzeczą. (To w skrócie zasada rządząca procesem pierwotnym w/g Freuda).

Lecz co się stanie, gdy weźmiemy wyizolowane słowo „nie”? Weźmy prostą negację – „wynieś śmieci!” prowadzi do negacji: „Nie!”. Do jakiego bytu, rzeczy, odwołuje słowo „nie”? Słowo „kamień” odnosi do kamienia, ale co jest negacją kamienia? Może „dom”? Oczywiście nie, to tylko odniesienie do różnicy – kamień to nie dom. Negacją kamienia byłby nie-kamień, ale jakim bytem miałby być nie-kamień? Otoż nie ma takiej rzeczy jak „nie”. Parmenides z nie-bytu uczynił tło dla bytu, ale sam nie-byt nie istnieje.

A więc, chociaż „nie” jest słowem, to nie odnosi do jakiejkolwiek rzeczy. Oto dlaczego „sednem dla mnie było to, że mógłbym nie chcieć kimś być” – „nie” nie definiuje niczego. To dlatego osoba szalona może powiedzieć w konsekwencji: „każdy może mnie mieć”, albowiem „nie mogę nie chcieć być [tym, kim chce bym był ktokolwiek]”, a zaraz potem dodaje: „a ja nie chcę być dziewczynką![ale nie mogę nie chcieć nią być]”. „Nie” nie działa, albowiem „nie” odnosi się tylko i wyłącznie do innych słów. Jego istotą nie jest desygnowanie bytu, ale relacji między słowami.

Przeto nawet jeśli „nie chcę być dziewczynką”, to nią jestem. Łatwo obsewujemy tu transseksualny pęd w odpowiedzi na słyszane „jesteś dziewczynką”. Taki sam pęd widzimy u transseksualistów rzeczywistych, tylko w innej formie szaleństwa. W nim to transseksualista łączy słowo „kobieta/mężczyzna” z rzeczą ujmowaną anatomicznie: „mieć piersi”, „mieć penisa”. Rzeczy upewniają go, że ma płeć, chociaż są one najbardziej zawodne jako kryteria pewności płci, czego dowodem jest on sam sprzed operacji. W pewnych przypadkach transeksualizm jest radykalną obroną przed szaleństwem bycia płcią dla kogoś w formie „nie chcę być chłopcem, chcę być dziewczynką”.

Tu chyba należy skończyć analizę szaleństwa, by nie popaść w lacanowski ekskluzywizm. „Pousse-a-la-femme”, transeksualny pęd ku byciu kobietą czynię taką granicą. Zdaję sobie sprawę, że ustanawiam w ten sposób zagadkę, dlaczego tylko ku kobiecie jest ten pęd, ale to już inna historia. To rozdział, którego tytułem jest: „Tak, tak, Kobieta nie istnieje”.

No bo jeśli kobieta jest rzeczą…?

KP

P.S. Cytat końcowy z Lacana pochodzi z jego tekstu L’Etourdit, str.22 w Scilicet, nr.4, 1973



„U schizofrenika całe Symboliczne jest Realne” – cz.3, ewolucje


Zaproponowana przeze mnie mikroskopia szaleństwa pomyślana została jako przeciwwaga dla elukubracji kognitywistów. To tatami, na którym rozgrywa się pojedynek: opowiedz nam, czym jest szaleństwo, albo zamilknij. Słowo szaleństwo jest tu używane w pełni świadomie. Chodzi o to, by nie sprowadzać zagadnienia tylko do kwestii psychoz, czyli dla kognitywistów defektu na poziomie neuroprzekaźników. Szaleństwo jest bowiem centralnym problemem bytu człowieka, każdego. Także kognitywisty, który może być takim tylko za cenę uznawania siebie za w pełni racjonalnego. Myśleć tak jednak, to przejaw szaleństwa. Podobnie jak całe życie czekać na księcia, czy trenować kraftmagę, by nie musieć się bać.

Poprzednim razem rentgenografia wskazała, inna sprawa czy zrozumiale, na elementarny fenomen odpowiadający za istnienie szaleństwa. Okazuje się, że słowa nie muszą istnieć po to, by coś z nich wynikało. Tu wszelako wymagana jest precyzja, ze słów zawsze coś wynika, lecz nie musi z nich wynikać sens, a więc coś zrozumiałego i do pojęcia przez kogoś. Tymczasem?

„Ja nie mogłem siebie chcieć”. O czym tu mowa? Czy ktokolwiek z nas siebie chce? Lecz doprecyzujmy, jeśli nie znasz odpowiedzi na to pytanie, to zmierz się z jego negatywem – czy nie chcesz siebie? Spójrzmy, śnisz, że za chwilę zostaniesz zamordowany, albo że sam zamordujesz za chwilkę kogoś – tuż przed zadaniem ciosu siekierą, (Careful with that axe, Eugene), budzisz się z przerażeniem i…mówisz sobie, że to tylko sen. Oto poszukiwany dowód na to, że siebie chcesz, żywego z jednej strony, i kogoś kto mordercą nie jest, z drugiej. A sny kobiet o tym, że mają penisa? Sny mężczyzn o niepokojącym pobycie w łóżku z własną rodzicielką? Oddychają z ulgą, gdy stwierdzają, że są sobą; może aliści śnią takie sny, by utwierdzać się w nieskończoność, że chcą siebie, i nie chcą być żadnym innym?

Wszelako tu interesuje mnie, mam nadzieję że i was, sytuacja, w której relacja między sobą a znaczącym została przerwana, a nawet gorzej, nigdy nie zaistniała. Wyobraźmy sobie, że sen o sobie jako mordercy trwa bez końca, to znaczy, że nie można sobie powiedzieć, że to tylko sen. A zatem to nie sen, albowiem aby tak powiedzieć, musiałbym się obudzić; muszę istnieć poza snem, by sen stał się dla mnie snem. To dlatego podmiot ludzki nigdy nie jest całością, ani jednością. Jest podzielony. By móc coś powiedzieć o czymkolwiek, nawet o sobie, mogę to zrobić tylko „spoza”. Nawet w największych doświadczeniach mistyków najpierw musisz być „poza”, by stać się jednym z czymś. Nawet gdy jesteś jednym z czymś, to nikt tego nie wie, a jeśli wie, to za cenę bycia „poza”; mówisz lub piszesz w czasie przeszłym, podczas gdy ekstazując jesteś w czasie teraźniejszym.

Kontynuując, gdy budzi ciebie sen, ty sam zmieniasz  lokalizację w czasie; śnisz tylko w czasie teraźniejszym, gdy się wybudzasz, siebie nadal lokujesz w tym czasie, podczas gdy sen przechodzi do czasu przeszłego „śniło mi się…”. Są sny, które się zapomina wkrótce po przebudzeniu (są w czasie przeszłym zwykłym), ale też są takie, których się nie zapomina (są w czasie przeszłym ciągłym; chociaż gramatyka polska tego czasu nie wyróżnia, to w praktyce jest stosowany, np. „Piłeś?!”, stwierdza ona o nim, skutek picia zaczętego kiedyś trwa w tu i teraz).

No dobrze, lecz co się dzieje, gdy sen ciebie nie budzi, lub gdy bardzo chcesz się wybudzić, ale sen trwa dalej? Tak oto znajdujemy się w świecie urojeniowym. Sen jest tu zaledwie analogiem urojeniowości, tylko ją przypomina. Po pierwsze, sen poddany jest biologii przez cykliczność, ale jest też podporządkowany dyskursowi („tutaj niebo swe mam, tu mój raj, chodźmy spać”). W obu przypadkach tkwi w kategorii automatonu (to z Fizyki Arystotelesa). Po drugie, ma swoją czasowość, będzie-jest-był. Po trzecie, istnieje zawsze podmiotowość w związku ze snem; „to mój sen”, możliwe jest to do powiedzenia tylko pod warunkiem istnienia podmiotu w czasie terażniejszym, podmiot śpi i śni oraz śnione jest śnione, a po przebudzeniu podmiot przebywa w czasie terażniejszym, a mój sen zalega w czasie przeszłym. Cykliczność oraz fazowość snu świadczy o pochodzeniu mózgowym – sen nawet bez wybudzenia podmiotu kończy się (fakt aliści, że istnieją sny indagujące podmiot, aż do jego wybudzenia się zanim sam sen naturalnie się skończy, pokazuje wszystkim, tylko nie kognitywistom, że funkcją snu nie jest tylko pozbywanie się śmieci; okazuje się, że nawet śmieci mają znaczenie, a podmiot ludzki jest podmiotem swych śmieci).

Urojeniowość  nie jest produktem mózgu, jest de facto produktem języka.(„Szaleństwo jest chorobą języka per se”, Lacan) Na przykład, jeśli „to jest moja matka” i „ja nie jestem jej synem”, to „moja matka urodzi moje dzieci, które zapoczątkują nową rasę ludzką”. Gdyby to był sen, podmiot by się wybudził, owszem przerażony, ale zaraz potem uspokojony, że nie jest wariatem, bo to tylko sen. Gdy wszelako jest to urojenie, to przerażone matki opowiadają w gabinecie, jak ich synowie napastują je seksualnie, a bywa że i realizują. Dlaczego tak się dzieje? Albowiem w szaleństwie słowa odnoszą do rzeczy, a nie do innych słów.

Urojeniowość, i to jest sedno, nie jest szaleństwem, podobnie jak nerwica, obsesja, borderline itd. Jak te wymienione potem, urojeniowość ma swą funkcję w życiu podmiotu.

Temat będę kontynuował w kolejnym wpisie. Za wstęp niech służy kolejna wypowiedź.

„Sednem dla mnie było to, jak jest możliwe, że mógłbym nie chcieć kimś być”.

KP

P.S. Pokazany przykład wyłaniania się urojenia, sądu urojonego, jest czysto techniczny, lecz skargi matek i ich przerażenie już nie.



„U schozofrenika całe Symboliczne jest Realne”, cz.2 – reinkarnacje


Będę kontynuował temat, zarazem zaznaczając, że w części zawierającej komentarze odniosę się do uwag Wojtasa. Co prawda sądziłem, że w części poświęconej wyparciu pierwotnemu dałem wystarczający opis powodu, dla którego ratuje się życie, lecz widać należy raz jeszcze upomnieć siebie o ścisłość wywodów. Otóż powód zachowania nie jest tym samym co jego motyw. Ten temat rozwinę w komentarzu.

Tu aliści temat szaleństwa bierze nas w posiadanie, właściwy temat dla rozważań o istocie bycia człowiekiem. Nie życie w świecie wartości, i to niezależnie od tego, czy one mnie poprzedzają, czy też ja je kreuję. Są wartości, zatem człowiek ma im służyć – to w skrócie podstawa etyki – nawet jeśli obraca się to przeciwko niemu. Zgwałcona ciężarna ma urodzić dziecko! To jest wzniosłe, ale czy oby nie szalone? Etyka daje świadectwo na temat szaleństwa – cierpieniu ciężarnej towarzyszy satysfakcja Innego. Wyrzeknij się części swej satysfakcji, by Inny mógł się do woli cieszyć. To odpowiada za bezlitosność supergo; dzięki niemu rozkosz trwa wiecznie!

Czy zadawanie sobie bólu nie jest przejawem szaleństwa? Dla przykładu samookaleczanie się, tatuowanie, przekłuwanie – śladów istnienia szaleństwa jest mnóstwo. Lecz to tylko małe szaleństwa, szaleństwa pod kontrolą, czy to podmiotu, który stara się zastąpić uśpione, uszkodzone, słowo/znaczący, żyletką/nożem/rysikiem, dla upewnienia siebie, że cały czas jest podmiotem, czy też Innym/opinią/instytucją, który zapanowuje nad szaleństwem sklejając podmiot z etykietką szaleństwo oswajającą: adolescencja, socjopatia, ADHD, BPD itp. Wszelako małe szaleństwa pozostawmy na boku;  w takiej czy innej formie sami w nich uczestniczymy. Skupmy się na szaleństwie w postaci czystej.

„Moi rodzice jeszcze się nawet nie zaczęli” – tak oto określił swe miejsce w życiu ktoś. Zaiste, zawierzcie teraz swemu pierwszemu oglądowi, apprehensio. Dobrze zrozumieliście! Rodzice przychodzą po dzieciach, a nie na odwrót. I na nic teraz wasze wygibasy, że to przenośnia tycząca niedojrzałych rodziców, rodziców, którzy dopiero mają dojrzeć, którzy ze stanu surowego wylinią się w postać ciepłych, zatroskanych używaczy kolan dla swych pociech. A co jeśli dzieci rodzą rodziców w jakimś świecie?

To niemożliwe…ale jakim prawem niemożliwe? Oto alternatywa, albo rodzice rodzą dziecko, albo dziecko rodzi rodziców. W naszym świecie obowiązuje tylko pierwszy człon mówiący tylko tyle, że rodzice poprzedzają dzieci. Czy może istnieć świat do góry nogami, w którym dzieci poprzedzają rodziców?

Nie zaprzeczajcie odruchowo w obawie przed absurdem. „Mój świat jest szczytem absurdu: każde słowo sprzeciwia się każdemu słowu”. Inaczej mówiąc, słowa pozbawione są warunku wynikania: „Między mną a ojcem istnieje całkowita sprzeczność; on jest moim ojcem, a ja nie jestem jego synem”. Słowo ojciec odnajduje się bez związku ze słowem syn, słowo rodzice bez związku ze słowem dzieci itd. Słowa istnieją, ale relacja między nimi nie. Albo zgoła odwrotna, w której dzieci są rodzicami rodziców. Więcej, zdania „on jest moim ojcem” oraz „ja jestem jego synem” są zdaniami sprzecznymi.

Oczytani z Was w literaturze przedmiotu dostrzegą koncepcję Biona z „atakiem na wiązanie” i funkcją elementów K. Lecz wiązanie czego z czym? Tu Lacan przewyższa Biona, jak i kleinistów. Opierając się na lingwistyce z łatwością wykazuje w jaki sposób rozpad związku między znaczącym „rodzic”, a znaczonym „ten, kto posiada dzieci” , prowadzi wprost do szaleństwa, kreacji świata, w którym składa się on z rodziców bez dzieci i dzieci bez rodziców. Wszystkie słowa są znaczącymi, a ponieważ nic z nich nie może wynikać, pozostają one ze sobą w relacji sprzeczności. Skoro nie jestem synem mojego ojca, to nie nazywam go tatą, w ogóle z nim nie rozmawiam. Prowadzić to może do wyjątkowych katastrof. Wystarczy pomyśleć, co może się zdarzyć w przypadku opisanym tak: skoro nie jestem synem mojej matki, to…

Szaleństwo jest rzeczywistością, w której znany wszystkim sens, skutek wynikania jednego z drugiego, został obalony. Drogi życia, po których krążę przez całe swe życie nie istnieją, a miejsca pobytu mają wszelkie możliwe nazwy. Co dalej zatem, co później?

Kolejna wypowiedź odsyła do następnego wpisu.

„Ja nie mogłem siebie chcieć, dlatego nie mogłem odmówić różnych rzeczy”.

KP

P.S. Dziś obyło się bez nowego cytatu. Dodatek do cytatu wiodącego – reinkarnacje – dotyczy faktu, że w szaleństwie nie istnieją przeszkody dla bycia czymkolwiek, nawet córką (nie ważne że mężczyzną) Anioła, kochankiem Buddy itp. Osobiście nie słyszałem, by znalazł się ktokolwiek, kto był kochankiem/kochanką Buddy w jednym ze swych przeszłych wcieleń. To najlepszy dowód, że systemy religijne nie mają nic wspólnego z szaleństwem i proces pierwotny (w rozumieniu analitycznym) w ich przypadku funkcjonuje bez zarzutu.

 



„U schizofrenika całe symboliczne jest realne”


Przepraszam, że musieliście, moi Czytelnicy, czekać dłużej niż zwykle, na kolejny wpis, lecz stopniowe gaśnięcie starca-ojca, powolne znikanie za horyzontem znanego nam bytu wyznaczanego mgłą zapomnienia, a także problemy z dyskiem, które wypełniały mi czas dzieląc go na gabinet i rehabilitację, znacznie ograniczyły moją dyspozycyjność. Szczęśliwym trafem nie musiałem zalegać w łóżku plackiem.

Lecz już powracam, by kontynuować temat Realności i jej związków z szaleństwem. A ponieważ mam zgodę na posłużenie się przykładami pewnej psychoanalizy, będzie mi łatwiej rzucić nieco światła na mrok tej zagadki.

Pamiętacie aferę ze sroką, która, być może, widziała prawdę o mnie bardziej, niż ja sam, zwykły neurotyk, który z narcyzmu typu II czerpie pewność, że jest tym kim jest? Skąd wiem, skąd czerpię pewność, że nie jestem sroką? Ludzkie związki z rzeczywistością są wielce niepewne i to nie na rzeczywistości opiera on pewność swego bytu. To fakt, będąc istotą mówiącą, jedynym bytem, który mówi, a nie tylko używa języka, to znaczy, że to co mówi znajduje swoją prawdę w Innym, interlokutorze, partnerze mówienia, z którego odpowiedzi bierze zapewnienie z nieodłączną satysfakcją, że nie jest tylko cieniem bytu. Aczkolwiek nie wyczerpuje to zagadnienia.

Skąd wiem, że Ja to Ja właśnie? Nie skąd wiem, że Ja to moje Ja, od dawna unik egologów mających się za psychologów, dzielących człowieka na istotę majacą w swych łapskach duszę przebraną za ego, moją duszę przebraną za moje Ja, moje Ego, oczywiście najlepiej silne i dojrzałe. A czym jest ta reszta, która mówi o swoim Ego jako swoim Ja? „Moje Ja” stwierdza jakieś jeszcze inne Ja! W tym miejscu wyłania się całe uproszczenie, więcej, prostactwo nawet, kognistyki – Ja, które ma swoje Ja, to mózg, zdają się mówić; zdają, albowiem wolą uniknąć konfrontacji z logiczną konsekwencją takiego sądu: mózg jest tym, kto mówi o swoim Ja.

Tylko mimochodem nadmienię, że lustrzany wymiar doświadczenia swego Ja, „moje Ja” utwierdzające Ja, ze nie jest tylko cieniem, chociaż nadaję konsystencję temu, co być może jest zaledwie cieniem, musi opierać się na stałości percepcji. To dlatego egolodzy zmuszeni są postulować istnienie jakiejś wyspy normalności, nazywanej przez nich obszarem wolnym od konfliktu.

Przyjrzyjmy się życiu, temu co wszyscy filozofowie świata unikają, by ich dociekania zawsze trafiały na taki obszar, powracały na wyspę normalności. „A kto to przyszedł do babci?”, woła rozochocona ona, zaraz dodając potwierdzająco: „to wnusio kochane przyszło do babci”. Co tu się dzieje? Jest wymiar lustrzany, wymiar obrazów, kwestia percepcji – widziane, ale czy decydujące?. Percepcja okazuje się być obszarem nie wolnym od konfliktu. Oto babcia musi upewnić się co do swojej percepcji, a przy okazji upewnić swego gościa, że nie jest nikim innym niż babcią, a on nikim innym niż wnukiem. Widzimy tu Symboliczne dołączające się do Wyobrażeniowego – obraz zostaje potwierdzony przez słowo, czyli znaczący. By to jeszcze lepiej pojąć odwołajmy się do horroru spotkania się ze swym sobowtórem. Pewność nasza błyskawicznie znika, a powraca tylko dlatego, że pomocą jest słowo sobowtór.

Koszmarów takich coraz więcej. W przypadkach choroby Alzheimera stałość percepcji okazuje się iluzją. „Mamo, przyszła do ciebie twoja córka”, mówi ona; „a kim ty jesteś?”, pyta tamta. Nagłe doświadczenie obcości podkopuje pewność bytu, a także ukazuje, ze w miłości jest wiele fikcji. Jeśli Symboliczne nie dołącza się do Wyobrażeniowego, córka może przestać być córką, a matka matką.

Jeśli w polu widzenia sroki byłem sroką, to co pozwala mi twierdzić, że sroka się myli, a nie ja? Najmłodsze pokolenie psychologów wraz ze swym guru, panem Witkowskim, zakrzyknie, że od tego jest genom. To pokazuje całą ograniczoność współczesnej edukacji psychologicznej. Albowiem, aby określić genom człowieka, trzeba go najpierw powołać do istnienia. Wyekstrahować genom można tylko wiedząc, że badamy człowieka; a co odróżnia wstępnie człowieka od bonobo? Tylko znaczący, słowo – ja jestem człowiekiem, a bonobo bonobo. Ludzie to ci, którzy są w polu percepcji podobni do mnie, a bonobowie nie są do mnie podobni. Powracamy przeto do stałości percepcji, potwierdzania jej w życiu. Ta stałość percepcji jest problematyczna, wystarczy obejrzeć „Facetów w czerni”, by to pojąć. Dlatego Symboliczne dołącza się do Wyobrażeniowego, by stałość percepcji potwierdzić. Z genomem jest podobnie; aby określić genom człowieka, Symboliczne, „człowiek”, musi dołączyć się do Realnego, uzwojonych nici nazywanych DNA. Bez tego dołączenia można byłoby tylko twierdzić, że istnieją różnice w genomach. I nic więcej.

W ramach dygresji dodam, że konieczność stałości percepcji ujawnia zjawisko bólów fantomowych. Tracisz rękę, a potem przywołujesz ją jako „czuję ją, swoją rękę; ja ją mam”. Tu też widać jak Symboliczne dołącza się do Realnego w postaci bólu.

Żałuję, że opuściła ten blog Bogna, która z uporem dogmatyka pytała mnie,  a raczej stawiała tezę, że ratując życie komuś, robię to kierując się wartością jaką jest życie. Przy czym nie kusiła się o określenie statusu tego pojęcia, poza tradycyjnym umiejscowieniem go przed moim zaistnieniem, czyli istnieniem zanim ja zaistniałem. To oczywiście platonizm, pomysł o istnieniu formy, która jest bukłakiem na treść – to co mieści się w formie Dobra samo jest dobrem. Sama kwestia nie została nawet w ten sposób choćby odrobinę bardziej wyjaśniona. Czy ratujemy życie, ponieważ życie jest wartością? Lecz jeśli tak, to co składa się na tę wartość? Idealiści zawsze mówią to samo – coś, co jest wcześniejsze, coś, co jest pierwsze, zawsze rodzi to, co jest później i z tej racji uzasadnia nadrzędność tegoż pierwszego, czy wcześniejszego. Nie udawało mi się rzucić na to innej perspektywy. Problemem nie jest bowiem hierarchia pierwszeństwa, co zdumiewało już Arystotelesa, ale to, że istnieją zacne typy ludzkie, mądre i wyposażone w cnoty, które tu i ówdzie nie uznają takiej hierarchii. Problem nie w błędzie świata idei, ale w tym, że człowiek wymyka się tej hierarchii, to znaczy, że istnieją ludzie, którzy nie poddają się wartościom, nie przymują ich do siebie. Stąd nacisk na pajdeję, a potem, w konsekwencji, na pedagogikę – wychowanie jako wdrażanie do świata wartości. To bardzo problematyczne było już w czasach wielkich filozofów, a co mówić dzisiaj?

Śpieszę zatem odpowiedzieć, z opóźnieniem, lecz mając nadzieję, że będę wysłuchany, na pytanie, dlaczego ratuję życie, ale nie dlaczego ma się ratować życie.

Zdarzyło się tydzień temu, że cały dzień ratowałem życie ojcu swemu. Z sukcesem. Po co to robiłem? Jest wiele powodów, dla których lepiej byłoby, by już odpoczął ten mój starzec od znojów i tortur życia. Wiedza o tym jest niepodważalna i daleko wykracza poza wiedzę o tym, dlaczego należy żyć w warunkach, w których żyje. W trakcie tej akcji wielokrotnie przychodziło mi do głowy, by nastąpiło w końcu przekroczenie tej niejasnej granicy czasowości i bezczasowości. Wszelako ratowałem życie bez szczególnego przekonania, że realizuję jakieś dobro. Lecz z jakiegoś powodu to robiłem. Powód okazuje się być w takiej sytuacji zupełnie niepojęty. Jest nim wiedza, która na zawsze będzie niewiedziana, a jednak pozostaje wiedzą. „To było dobre” jest wystarczającą porcją wiedzy, by „dobre” mieć i później. Lecz, by tak się stało, trzeba, by „dobre” było, a nie trwało; by przeszło w czas przeszły, a nie trwało w teraźniejszym. Freud nazwał to Bejahung, pierwotną afirmacją, uznaniem ostatecznym, ale nie na poziomie mentalnym, na poziomie pedagogiki perswazji i edukacji przekonań, lecz poziomie realnym, poziomie doświadczenia „to dobre”, doświadczenia punktowego, jednowymiarowego, doznania, które zanim rozkwitło już zbladło. Lecz zdążyło wryć się w pamięć. Na tyle głęboko, że poruszyło podmiotem, by poszukiwał go w przyszłości, dążąc do „dobra”, jedynego dobra, które jest jego jedynem dobrem, znanym mu bezpośrednio.

W ten oto sposób opisałem wam, co zachodzi podczas wyparcia pierwotnego, o ile zajdzie ono. „Pewność”, nie umysłowa, pochodzi z tego akurat – warto jest żyć, albowiem życie poznałem od strony, że „to jest dobre”.

Lecz jedni mają doświadczenie bejahung, a drudzy nie. Tych drugich jest mniej, ale znów nie tak mało. Tu leży granica odzielająca szaleństwo od życia idealnego starożytnych, czyli umiarkowania.

Szaleństwo zaczyna się z chwilą, gdy całe Symboliczne staje się Realne. (Wystarcza także by pokaźna część stała się realnością, by zaistniało szaleństwo, ale mówię tu o czystym szaleństwie).

Jak to się dzieje, że w ogóle jest to możliwe? O tym będzie dalej.

Niech mottem do tego co dalej posłuży zdanie osoby, która pozwoliła na to.

„Moi rodzice nawet się jeszcze nie zaczęli”.

KP

P.S. Cytat tytułowy znajdziecie w E,392