„Prawda czerpie swą gwarancję ze słowa”


Postanowiłem kontynuować kwestię poruszoną w komentarzu Anny. Chodzi o wiedzę bałamutną (przy okazji dodam, że sprawa sygnalizowana przez Szymona, tzn. dlaczego chociaż w życiu spotykamy ciągle dwie płcie, to w nieświadomości mamy tylko jedną, będzie też poruszona), czyli wiedzę udającą prawdę, co w przypadku nauki jest coraz częstsze i prowadzi ją do tabloidyzacji. Za przykład niech posłuży zaklęcie z reklamy: „jak dowodzą badania naukowe to i to jest skuteczne w 90% przypadków”. Rodzi to pytanie, dlaczego świat naukowy nie oprotestowuje tych bałamuctw – przecież nauka stoi weryfikacją. Ale to psychoanaliza ma rację, gdy Lacanem mówi „wyparcie jest cenzurą prawdy”, czyli jak w tym wypadku, że świat nauki milczy, bo ten sam świat jest przez macherów tabloidów finansowany.

I tu wkraczamy w „czarną niedzielę doktorów”, a nie jak to rebelianci nazwali „czarną niedzielę nauki”. Rzecznik „niepotrzebnych doktorów”, niejaki Aleksander Temkin, zapalczywymi słowami ilustruje jak wygląda cenzurowanie prawdy, gdy zanim się coś powie, to się gorąco zapewnia, że „nasz przekaz był jednoznaczny”. Po czym, by ratować naukę, proponuje w drugim punkcie programu naprawczego zagwarantowanie etatów i posad dla naukowców („zachowanie potencjału dydaktycznego i naukowego instytutów”). Ignorancja, po raz kolejny powtarzam, ta największa z namiętności ludzkich, sprawia, że pan Temkin chcąc nie chcąc akceptuje praktykę, której tchórzliwym zwieńczeniem jest uzyskanie przez prezydenta-elekta kolejnego urlopu od uprawiania nauki. Już kilkanaście lat nasz tuż-prezydent jest naukowcem nie uprawiającym nauki, ale wciąż należącym do potencjału naukowego swego instytutu na UJ. Tchórzliwość takiego postępowania polega na tym, że tylko małość własnych obaw uzasadnia wniosek do rektora o przedłużenie kolejne swego urlopu. Lecz to nie jest najmniejsza  z małości. Problemem jest luminarz nauki, czyli rektor udzielający takiego urlopu. Gdzie jest w tym wszystkim nauka, panie Temkin?

Jak jest możliwe, by przeoczył on w tym drugim punkcie apel o nie zwiększanie ilości etatów? Przecież „zachowanie potencjału dydaktycznego i naukowego” oznacza nie zwiększanie ilości etatów i honorowanie naukowców nie uprawiających nauki. I to wszystko, nie zapominajmy, mówi filozof. Panie Temkin, chciałoby się rzec, protest doktorów jest fałszywie adresowany. To nie rząd winien być adresatem, ale potencjał dydaktyczny i naukowy, rektor przyzwalający na urlop od nauki. Paradoks polega na tym, że rząd, który nie niszczy nauki, ma naukę ratować, a rektorzy udzielający urlopów od nauki pozostają potencjałem naukowym.

Cały ten ruch czarnoniedzielny można rozumieć tylko jako głos związku zawodowego doktorów instytutowych. Śmiało, powołajcie go do istnienia i walczcie o interesy swych członków. Lecz zanim odwołacie się do nauki, zdefiniujcie przedtem gdzie mieści się ta stajnia Augiasza.

Odrębną sprawą są doktorzy od nauk humanistycznych, którzy zapomnieli (tu: wyparcie) skąd się biorą. A pochodzą, podobno, z nauk wyzwolonych. Lecz wyzwolonych od czego? Od skostniałej ścisłości laboratoriów, od organoleptyki nauk ścisłych. Dla „ściślaków” gówno jest produktem ubocznym możliwym do dalszego badania dla specjalistów od gówien. Dla humanistów jest środkiem dla zabawiania się dzieci (tu wprost), dla dorosłych zaś obsmarowywania kogoś, przysrywania komuś, tworzenia smrodków grzecznie nazywanych cuchnącą atmosferą, do opisywania gówniarzy, dla niepoznaki nazywanych adolescentami, do naprawiania odstających, ocenzurowanych jako wyrzutki społeczne.

Psychoanalizie i humanistyce bliżej do sztuki niźli nauki. Każdej z tej trójcy chodzi o pożenienie słowa z obrazem (image a nie tableau, obrazu a nie dzieła). Dlatego jakiś czas temu zwróciłem uwagę na malarstwo J.Lurie. Być może o nim napiszę niezadługo.

KP

P.S. Cytat tytułowy, E, 808; w tekście: E, 358.



Od ojca do taty i z powrotem


Dlaczego z ojcem ma się tylko kłopoty? Między nim a tobą, nim a nami,wszystko nie jest normalne, nic nie gra tak, jak byśmy chcieli. Ja piszę to radykalnie, Zimbardo, który przyczynił się do kolejnej pustej akcji GW, bał się wejść na to pole minowe, więc ograniczył się do szeregu odpowiedzi na pytania niezadane przez nikogo. Więcej, pytania nieobecne w samym wywiadzie.

Nowoczesność, której matką chrzestną jest od kilkunastu lat GW (matką, albowiem ojcem chrzestnym boi się być), uczyniła z tej gazety ciocię-klocię, która chce uczynić rzeczywistość infantylnym narzędziem infantylnych zabaw człowieka nowoczesnego. Według Zimbardo i GW problem ojca leży w tym, że jest go w życiu dziecka, przede wszystkim własnego, za mało. Diagnoza zostaje postawiona, zwróćcie uwagę, że bez jakiegokolwiek zawahania się co do poprawności użycia takiego pojęcia w tym kontekście. Przecież dana z obserwacji użyta jest tu jako stwierdzenie faktu istnienia choroby! I to jest bałamuctwo! A dlaczego skoro ojców jest za mało w życiu dzieci, to należy sprawić, by było ich więcej? Bałamuctwo jest uderzające – coś symptomatycznego zostaje wzięte za chorobę (dzięki ignorancji przebranej współcześnie za mądrość) i uczynione celem społecznych oddziaływań. Lecz symptom nie jest chorobą. Jak zez, osobisty rys podmiotu, który tylko on może zdecydować poddać korekcji. I nikt więcej, tylko on. Ta hipokryzja jest okupem płaconym przez GW nowoczesności, której forpocztą GW się stała – ciemnotę uczy ciemnota.

A co jeśli funkcja ojca może być skuteczna tylko za cenę jego oddalenia, bycia zewnętrznie w stosunku do…no właśnie, w stosunku do czego? Zimbardo nie myśli, on psychologizuje, a za nim GW. Bez refleksji wyjawia, że od jakiegoś czasu jest w bliskich relacjach ze swymi dziećmi, rozmawia z nimi, a pewno i piwo z nimi wypija. Profesorów nikt nie tyka, a zatem i nikt pytania w tej kwestii im nie stawia. Brzmi ono tak: czym przeto różni się funkcja pana Z. od funkcji kumpla? Czym miałby być ojciec, gdyby ograniczał się tylko do funkcji kumpla?

GW zaapelowała do czytelników o napisanie wspomnień o swych ojcach. Ach co to okazał się za wysyp! Pomijając to. że większość tekstów była napisana na zamówienie, to kwestia miejsca ojca w życiu dzieci nie uległa rozjaśnieniu. Oto jakiś ojciec bawi się z dzieckiem w Indian. No dobrze, ale czym to się różni od zabawy przyjaciół w ten sam sposób? Co stanowi o różnicy, co czyni tę zabawę godną aż takiej pamięci? Tak bardzo godną, że nawet ambonowe feministki, z samą Agnieszką Graff na czele, uznają ten stereotyp za pożyteczny dla tatusiów i dzieci, chociaż inny stereotyp zabawy mam w dom, odżegnują od czci?

Udział ojca w życiu dzieci wypływa z reprezentowania tego, co zewnętrzne. To dlatego inaczej smakuje relacja „poczytaj mi tato na dobranoc” od „chodźcie coś wam przeczytam”, a ta z kolei od „ruszyłbyś się i przeczytał coś dzieciom”. Bycie ojcem to bycie zewnętrzne nie w stosunku do dziecka (tu kłania się cały infantylizm psychologii), ale w stosunku do związku matki z dzieckiem, który zazwyczaj jest dwójnią rozkoszującą się nawzajem. Obejrzyjcie przedstawienia Madonn z dzieciątkiem – one nie mówią, nie śpiewają, nie są niczym zajęte (nic ich nie rozprasza), ze świecą szukać wykorzystywania grzechotek, ślepiątek wpatrzonych w coś poza obrazem. To co zewnętrzne nie ma dostępu do tego związku. Wśród tych obrazów nie ma bobasa pełzającego na czworaka; w sumie gdyby w ramionach Madonn były zygoty nic by się nie zmieniło. Śmiem twierdzić, że dla polskich biskupów byłoby to spełnienie marzeń, albowiem byłoby to anulowanie problemu gender (zygoty są bezpłciowe). Jezusek jest chłopczykiem tylko dlatego, że w nieświadomości jest tylko jedna płeć, ale w niebiesiech też (czy ktokolwiek z was zna anioła płci żeńskiej?). Cała teologia i metafizyka jest sposobem na przekonywanie ludzi, że istnieje rzeczywistość jednorodna, homologiczna z płcią męską (spadkobiercy przekonania starożytnych Greków o wyższości homoerotyzmu nad heteroseksualizmem, przekonanie niezbyt udolnie zaprzeczane także przez feminizm).

Funkcją ojca jest zakłócanie takiego błogostanu, w tym najgroźniejszej jego formy, błogostanu poznawczego – ignorancji.

W zasadzie ojciec jest jednofunkcyjny. Śpiewała o tym, gdy jeszcze była mała, Natalia Kukulska: „co powie tata?”.

KP

 



Dowolna wola kieruje się ku „do woli”


Od niedawna uchodzi za wyraz obycia dyskutowanie o wolnej woli. Dyskutowanie to z mojej strony raczej nadużycie, dobra wola w stosunku do dyskutantów, zakładająca, że chodzi w tym wszystkim o dyskusję. Codzienność przekonuje, że to pobożne życzenie. W tej „dyskusji” chodzi o światopogląd, a nie światopoglądy. O słuszność, a nie o rację. Rzecz w tym, że wszystko zdaje się być podporządkowywane jakiemuś Jednemu jako ośrodkowi wiary, a nie prawdy.

Od pewnego czasu zabieg politycyzacji/teologizacji wolnej woli sięga szczytu. Mamy, my ludzie, wolną wolę, czy nie mamy? Neuroscjentyści twierdzą, że to iluzja, filozofowie, a zwłaszcza teologowie, że rzeczywistość. Wyczytacie to bardzo łatwo zaglądając do tekstu „Iluzoryczny jak wolna wola”, zamieszczonego w numerze 26 TP. Pomimo wnikliwego czytania nie jestem w stanie dostrzec w nim niczego, co by dotyczyło wolnej woli. Skąpe opisy procedur eksperymentalnych pokazują raczej coś innego. I tak, wolna wola utożsamiana jest z dokonywaniem wyborów świadomych. Jeśli tak, to instancją wybierającą jest ego, czy jak wolicie Ja, z którym człowiek jest zrównany. Czytając dalej opis zwróćmy uwagę, że instrukcja do badania Libeta mówi np.: „zadaniem było wykonywanie”, „musiały jednak zapamiętać”, a do badania Alloya i Abramsona: „zadaniem było naciskanie (lub nie)”, „następnie obserwowali [tu znika „lub nie”] rozbłysk”, „prosili uczestników, by ocenili”(czytaj życzyli sobie). Czemu badacze ci nazywają przedmiot swych badań „wolną wolą”, a nie „dobrą wolą” (liczę na twoją dobrą wolę, powiadamy), nie jest mi znane. Sądzę, że im samym też. Tymczasem eksperymenty psychologiczne na ludziach zależą od dobrej woli, a nie od wolnej woli. Dobra wola jest dyspozycją, wolna wola agentem (w rozumieniu czynnika sprawczego). Mało kto wie, ale wolna wola jest przeszkodą dla eksperymentów psychologicznych. By ją usunąć stosuje się różne sztuczki. Płaci się za udział, okłamuje się badanych, zarówno co do celów badania, jak i technik manipulacji zmiennymi (zwodzenie, odwracanie uwagi itp.). Jak można w takiej sytuacji sądzić, że uzyskane wybory są wolne? Nie dziwi zatem, że sami badacze nazywają wolną wolę iluzją.

Innym problemem jest stosowanie „wyboru” jako miernika wolnej woli. Nawet najbardziej subtelne eksperymenty redukują wolę do decyzji, czyli uznają Ja za czynnik sprawczy woli. W konsekwencji traktują wolę jako zmienną zależną od czasu oraz świadomości.

Zatem małe dzieci nie mają wolnej woli.

Przekonałem się o tym podczas badań do swej pracy magisterskiej (była o metodologii badań psychologicznych). Robiłem je w szkole podstawowej w klasach I-IV. W instrukcji do tych badań nikt dzieci nie pytał o to, czy chcą, czy nie chcą w nich uczestniczyć. Mówiło się co i jak, rozdawało papiery, a dzieci robiły o co były proszone. Czy chociaż jedno mogło zaprotestować? Tego nie wie nikt, albowiem nikt im tego nie mówił (sądzę, że i dziś tego nie robi). Taki kształt instrukcji dawał i daje iluzję nadal, że dziecko nie dokonuje wyborów (czy 12-latek może wybrać sam, że będzie chodził na etykę, a nie na religię?).

Z kolei terminalnie chorzy, którzy chcą samodzielnie wybrać moment śmierci „mają ograniczoną świadomość”. W obu przypadkach z góry zakłada się, że centrum istnienia istoty ludzkiej mieści się w mózgu. Nikt tego nie udowodnił (nie wskazano do dzisiaj lokalizacji mózgowej dla czynnika sprawczego, ale kogo to zastanawia?). A co jeśli takowe centrum lokuje się na zewnątrz mózgu?

W badaniach cytowanych w artykule z TP autorzy sprytnie, aczkolwiek nietrafnie, dali sugestię wolnej woli w postaci możliwości nie zrobienia czegoś, czyli, że dysponuje się wolną wolą, gdy można czegoś odmówić (koncepcja veta jako przejawu wolnej woli). Koncepcja veta ma jednak znikome zastosowanie do ludzkich sytuacji wyborów.

Weźmy dwie sytuacje wyborów wymuszonych.

Najpierw wybór „albo-albo” w formule „pieniądze albo życie”. Koncepcja veta jest tu daleko niewystarczająca, bo równałaby się zawetowaniu dwóch wyjątkowo pożądanych rzeczy (nie wybierając tracisz i jedno i drugie). Wymuszenie polega na tym, że wybiera się życie kosztem pieniędzy. Lecz jeśli wybór jest oczywisty, to czy można mówić tu o wolnym wyborze? Skoro mózg zawsze wybiera życie (działa tu uniwersalne prawo ewolucji), to kto dokonuje wyboru, jeśli wybierane są pieniądze? Jeśli to mózg wybiera pieniądze, to jakiej natury jest to ciało, skoro wyborem swym zaświadcza, że ewolucja to nie wszystko? Na nic tu zastrzeżenia, że mózg wybierający pieniądze jest chory, albowiem gdyby tak było, to każdy żołnierz ginący za wolność swego kraju byłby chory.

A teraz wybór w formie „ani-ani”. Każą ci wybierać między jednym lub drugim więzieniem pod groźbą dożywocia w trzecim (to wybór, przed którym stawiane jest dziecko w sprawie rozwodowej rodziców, z mamą czy tatą chcesz być. Veto jest wykluczone, bo jeśli nie ty, to my wybierzemy za ciebie). Co wtedy wskazuje mózg? Bo jeśli „ani mama ani tata, ja chcę ich oboje”, to dlaczego pozostaje to poza wyborem?; a jeśli wskazuje albo mamę albo tatę, to jest w niezgodzie z Ja; tyle że neuroscjentyści utrzymują, że „ja” zawsze parafuje wybór mózgu (to konieczny dogmat, albowiem gdyby tak nie było mózg musiałby przestać być centrum dowodzenia). Co robi w tej sytuacji człowiek, ale nie mózg?

Dokonuje wolnego wyboru, to znaczy wyboru nie zdeterminowanego przez mózg. Dziecko w opisanej sytuacji popadnie w mutyzm, rozboli go brzuch, zacznie wymiotować. Inaczej mówiąc wybierze symptom, co Freud nazwał wyborem nerwicy. Wybór podmiotu oprotestowuje mózg, bojkotuje go. Na planie eksperymentów psychologicznych byłoby to sabotowanie wysiłków centrali, czytaj badaczy. Taki wybór nie jest żadną decyzją i nie uwzględnia w wyborze Ja.

Czynnikiem sprawczym wyboru jest podmiot pragnienia, jego wolność wynika z niewiedzy dotyczącej powodów takiego, a nie innego wyboru.

Z tego wynikałoby, że nieświadomość (a więc „niewiedziane” dla świadomości) jest zewnętrzna w stosunku do mózgu.  A jeżeli świadomość jest wytworem mózgu, to w stosunku do niej także. Ale tu wchodzimy w zagadnienie czym jest nieświadomość i tu się zatrzymam.

KP



„Prawdziwą funkcją ojca jest scalenie pragnienia z prawem”


Czy zauważyliście nową akcję GW zmierzającą do przywrócenia do łask postaci ojca? Doprawdy ta szacowna gazeta, którą czytuję od pierwszego jej numeru, z roku na rok schodzi z poziomu idei na poziom anachronizmu. Zaczynała od „pracy” nad odchodzeniem od komunizmu, by po 25 latach ugrzęznąć na dobre w dylemacie dewastatora: „zrujnowaliśmy ten świat, teraz budujmy go po naszemu, bo przecież nie odbudowujmy go”. Czy oznacza to schyłek? Nie gazety, ale pewnego sposobu pisania o świecie, któremu dostaje się za cokolwiek, po to tylko, aby wypromować jakąś elitę „oświeconych” wiedzących jaki ma być ten nasz świat, nie tylko inny, ale na dodatek nowy? Chyba tak. „Oświeceni” już przestali być wizjonerami i wygodnie umieścili się w miejscu projektantów. Anachronizm polega na tym, że projektują bez wizji i brakuje im rąk do pracy. Lewica weszła w stan uwiądu, a lewicowość choruje na demencję. Tylko demencji zaiste można przypisać automatyzm mamrotania o prawicowej naturze świata, to znaczy konserwatyzmie światem rządzącym. Projektanci i ich projekty są, ale nie ma rąk do pracy i odpowiedzi na pytanie: „na Boga, po co te projekty realizować?”.

Ten trochę publicystyczny wstęp jest owocem wywiadu, jaki udzielił GW psychologów tuz nad tuzy, czyli Filip Zimbardo. W tym wywiadzie nie mówi on o niczym innym, niźli konieczności ojca/ów.

O tempora o mores, Cyceronową frazą zakrzyczeć należy Katylinową postać wielkiego psychologa. Od kiedy to ojciec przestał być konieczny, skoro wołasz o przywrócenie jego konieczności, Filipie? Azaliż zapomniałeś jak wyeliminowałeś go ze swych eksperymentów, ty mający już zapewnione zaszczytne miejsce w leksykonie największych psychologów świata, nieodrodny uczniu Stanleya Milgrama?  Czy pamięć ciebie zawodzi na wspomnienie samochodu, który jako rzekomo porzucony zostawiłeś w dzielnicy „czarnych”, by przekonać się, co się z nim stanie? Zasię wiedziałeś, że zostanie rozebrany na części. Nie jesteś naiwny – taka jest kolej bezpańskich samochodów. Wszakże ty wolałeś obwieścić światu, że natura człowieka jest zła i jedyne co ją w karbach trzyma to patrole policji. Umknęło twojej uwadze „małe wielkie”, to jak zdumiewająco wiele czasu trzeba było czekać na samochodu rozebranie. Triumfowałeś, przezornie unikając sprawdzenia dalszych losów nieszczęsnych części. Widać było ci wygodnie używać przymiotnika „antisocial”, niż „desperate”. Badałeś zachowania, a nie ludzi – dewastacja z nudów i frajdy niszczenia nie różniła się od dewastacji w celu sprzedania części w celu nakarmienia dziecka, czy zakupu lekarstwa. Wolałeś nie komplikować obrazu przywoływaniem wyborów wymuszonych. Nawet chwalebny przykład prof. Bartoszewskiego powiela ten sam błąd. „Nie warto żyć za wszelką cenę” jest tylko wtedy prawdziwe jako przesłanie, jeśli dotyczy dysponenta życia. Jest atoli fałszywe, gdy rzecz dotyczy nie własnego życia. Chyba nie będziesz zaprzeczał, że oskarżanie kogoś o „antisocial” (lub nie obawiajmy się wejść na nasze podwórko, o antysemityzm) w sytuacji wyjawienia miejsca ukrywania się kogoś pod groźbą utraty własnego życia lub życia kogoś innego, są nadużyciem.

Nie można się łudzić. Ty Filipie wraz ze Stanleyem zorganizowaliście swe eksperymenty wypreparowując je z obecności ojca, by zastąpić jego nieobecność różnymi instancjami kontroli sprawowanej nad człowiekiem. Teraz nagle upominasz się o jego obecność. Lecz robisz to kunktatorsko, malujesz jego obraz w wersji sentymentalnej, w wersji taty wyleczonego z ojcostwa. To wersja ojca czytającego bajki dzieciom, rozmawiającego z nimi, kuwadowa wersja ćwiczącego pojękiwania porodowe wspólnie z mamusią przyszłego tatusia. W tej wersji ojciec nie podnosi głosu, nie karci, nie pociągnie za ucho, a zwłaszcza nie stawia wymagań miłości. Warto żebyś wiedział Filipie, że ci, co zwlekają z rozbiórką samochodu czynią tak, albowiem jest to wymaganie ojca dawane miłości – „jeśli [mnie] kochasz, nie rób tego, co narażałoby na szwank [twą] miłość”. Konieczność ojca nie wynika z konieczności czytania dzieciom bajek (to jest tylko mile widziane), wynika z konieczności nie dewastowania samochodów.

KP

P.S. Cytat tytułowy to E,824.

Wywiad udzielony przez Zimbardo jest w wielu punktach rozczarowujący, wręcz naiwny. Jak cały behawioryzm opisywanej psychologii. Ale cóż, dzieli mnie od niego cała wieczność. On szuka centrum człowieka wewnątrz niego (np. w mózgu), ja, jak psychoanalitycy godni swej nazwy, centrum człowieka lokuję na zewnątrz niego (np. język).

 



„Obiektem psychoanalizy jest brak obiektu”


Ostatni wpis uruchomił pewne sprężyny, których wyrazem były komentarze. Wszystkie one w jakimś stopniu dotykają enigmy bycia człowiekiem, lepiej, bycia człowieka. Niejasne? Tak, lecz nie sądzę, by mogło być inaczej; ostatecznie, wszystko wskazuje na to, że czarne dziury istnieją, ale czy uda się je fizycznie udowodnić? Matematycznie tak, ale kogo to zadowala? Czy liczby mają substancję? A zatem czarna dziura jest obiektem, na pewno matematycznym, skoro wszystko w nią wpada, a nic nie opuszcza, ale także językowym. Czarna, bo znika w niej światło, i dziura, albowiem istnieje krawędź, granica tego obiektu, oddzielająca prawa fizyki załamujące się na tej krawędzi, od praw matematyki. Oto różnica między Realnym (czarna dziura), a Rzeczywistym (tym, co nie zdążyło jeszcze w nią wpaść/spaść).

Enigma, enigmatyczność to cecha obiektu, motoru działań psychoanalityka („psychoanalityk czyni z siebie ‚obiekt a'”, dla analizanta ma się rozumieć). Ten obiekt jest dziurą (jak chcecie nazywajcie ją „czarną”) w Symbolicznym. Symboliczne obwałowuje tę dziurę, na której krawędzi załamują się możliwości symbolizowania. „Jaki jest sens naszego bycia na świecie?”. Nie życia, albowiem sens jego jest znany – wszystko po to, by przedłużyć ile się da istnienie naszego gatunku. „Co nas, branych z osobna, rozkoszuje i po co?”. Po co istniejemy w dwojakiej postaci, postaciach tak bardzo niedobranych, ale równocześnie tak bardzo na siebie skazanych? To przykłady dziur w Symbolicznym, dziur branych obiektowo, chociaż obywających się bez obiektu.

Dziura jest miejscem bez obiektu (gdyby tam był, pełniłby funkcję zatyczki). Wyłuskując sedno z cytatu tytułowego rzekniemy, że dziura jest miejscem po obiekcie. Obiekt tylko był. Teraz go nie ma, więc nie jest. Ale, do jasnej cholery, chyba będzie; więcej, ma być! Tym jest miejsce pęknięcia, rozłamu między „byciem”, a imperatywem „bycia”, „ma być”. Inaczej mówiąc, Dłonie Rodina (z wpisu ostatniego) muskają obiekt, który był, a nie, który jest. Dłonie te dotykają przeszłości, obiektu na zawsze utraconego, utraconego natychmiast po tym jak się pojawił. Ten utracony obiekt, z chwilą utraty dzieli czas (o ile w ogóle istniał przed tą utratą) na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Człowiek z „wczoraj” bierze siłę, by dożyć jutra. Jutro daje nadzieję, że na nowo odnajdzie się obiekt, od którego wszystko „co moje” się zaczęło. Lecz „jutro” ma do dyspozycji tylko namiastki, pozory obiektu na zawsze utraconego, kopie, choćby i doskonałe, ale tylko kopie.

Negatywem Dłoni jest Myśliciel Rodina. Ja sam chętniej widziałbym go z tytułem Zafrasowany, bo bardziej widać w nim echo protoplasty Adama, niż Kanta rozmyślającego nad gwiazdami na niebie. Samotność Adama zafrasowała nawet jego stworzyciela. Życie to za mało, życie to nie wszystko. Zwierzątka stworzone tuż przed nim zaraz poszły się najeść, a jak już się najadły, to poszły spać. A on, Zafrasowany, co robi? Nic, poza tym, że jest. Jest jak wskrzeszony Łazarz, niby żywy, ale jakiś nieszczęśliwy. Życie, ale daleko niewystarczające. Współczesny Łazarz nosi w serialu francuskim imię Falco. Był w śpiączce 22 lata, by po cudownym obudzeniu się stwierdzić, że żona już od dawna żyje z kimś innym, a córka o nim po prostu zapomniała. Może więc eutanazja jest lepsza od powrotu do świata żyjących? Co ludziom po zmartwychwstaniu, jeśli „żyć” byłoby pozbawione „być”?

Adamowi w sukurs przychodzi ona, obiekt. Ona-obiekt, rozłamuje podmiot – „jest” otwiera się na „być”. Myśliciel Rodina, martwy, chociaż nie umarły, trwa w oczekiwaniu na „bycie”, co zresztą nazywamy rozhisteryzowaniem. No bo cóż wyrwie Myśliciela ze snu-rozmyślania nad tym, czy ten telewizor, czy tamten kupić, jeśli nie ona-obiekt?

To zdarzyło się nawet Kantowi.

KP

P.S. Cytat tytułowy to E,12; cytat w tekście to seminarium Akt Psychoanalityczny z 1967-68, str.21



„[na] Realizm rzeczownika…[składa się]…używanie starej nazwy na oznaczenie [czegoś z] Realnego”


Dziś będzie trochę inaczej, a to za sprawą cytatu, który wybrałem jako tytuł, oraz środka wybranego przeze mnie do uchwycenia tego, o co chodzi w byciu. Z jednej strony cytuję Lacana, tak bardzo późnego, że mowa jego jest pytyjska, a on sam mówi jak Oświecony. Dziś dla pokolenia młodych wyborców prezydenta-elekta brzmi to kompletnie bez sensu – rzecz w tym, że sens i bycie przypominają „związek seksualny, który nie istnieje”. Bycie nie szuka sensu, nie jest pytaniem. Odwrotnie, jest odpowiedzią. Bycia się nie usensowni.

Z drugiej, odwołam się do przykładów ze świata sztuki. Chodzi o to, ze weszliśmy na tak trudny obszar w psychoanalizie, gdzie języki potoczny i profesjonalny stają się sobie obce, że kwestia skuteczności przekazu wymaga użycia obiektów w funkcji środka, wehikułu.

Gdy pierwszy raz odwiedzałem muzeum Rodina w Paryżu nie sądziłem, że wrażenie z tej wizyty przetrwa we mnie na tyle wyraziście, by móc posłużyć się rzeźbami w tym, co chcę dziś przekazać w tym, co chcę napisać. Ogólnie, światy zwiedzających i przewodników (każdych, to znaczy ludzi, almanachów i audiofonów) nie przystają do siebie. Nie wystarcza mówić o sztuce z sensem (mniej lub bardziej rozległym); należy mówić o niej z rozkoszą, rozkosznie.

Bycie jest formą zaangażowania, zainwestowania, nie pieniędzy, ale siebie w coś. W ten sposób staram się opisać o co chodzi w kateksji, czy raczej w obsadzaniu czegoś czymś. Dzieło sztuki jest nierozdzielne od takiego obsadzenia, ale dzieło wynikłe z psychoanalizowania również.

Ostatnim razem wyłuskałem różnicę między używaniem znaczących. „Czy mógłbyś zrobić zakupy?” różni się od „rusz swoje cztery litery i zrób zakupy!”. Różnicę czyni nie-sens (nie sens), czyni litera, napisane w tym, co mówione – to, co znajduje się między znakiem zapytania, a wykrzyknikiem; między „łał!”, „ja pier…olę!”, „jasny gwint!”,  a „phi?”, „to?”, „serio?”. Jaka jest funkcja takich znaczących?

Spójrzcie na przedstawienia Rodina tworzące coś w rodzaju cyklu, czyli usilnych prób zlokalizowania, ale czego? Ten cykl obejmuje tytuł Pocałunek, lecz wraz z jego formalnym opakowaniem jakim są Dłonie (rożne przedstawienia w całej ich niejasności zawierającej się pomiędzy „dłoni” w l.p. i „dłoni” w l.m.). Z łatwością dostrzeżecie, że pocałunek, o którym mowa w cyklu Pocałunek, nie istnieje w innej postaci niż całowanie się. Pocałunek, chociaż opisywany jest rzeczownikiem, nie daje się określić znaczącym „jest”. Bo chociaż pocałunek nie jest krzesłem, to krzesło „jest”, ale pocałunek nie „jest”, pocałunek „się dzieje”. Dziwne, ale krzesło jest przedmiotem, a pocałunek jest obiektem. Przedmiot jest, a obiektu nie ma.

Spójrzcie raz jeszcze na rodinowskie Dłonie. Poza tym, że są piękne rzeźbiarsko, to coś muskają, coś co między nimi! Dłonie nie głaszczą dłoni, ale coś muskają. A teraz przejdźmy wzrokiem do rodinowskich Pocałunków, które robią na mnie mniejsze wrażenie od Dłoni. Jak dla mnie, łatwo można dojrzeć w Pocałunkach podobne potraktowanie przestrzeni, podobne otulenie jej formą, i chociaż przestrzeń między Dłońmi została wypełniona ciałami Ich-dwojga całujących się, to sam Pocałunek pozostał, zamieniając całujące się Dłonie w całujące się wargi – wargi Ich-dwojga obramowujące obiekt, który każdy z Ich-dwojga ma tylko dla siebie.

Przechodząc na chwilę do gender, Pocałunki Rodina są w jakimś sensie wzorcowe. Ten wyżej całuje Tę niżej, która daje swe wargi do całowania Temu wyżej – piękny przykład różnicy między płciami, różnicy genderowej, opisanej przez Freuda i do dzisiaj nie tracącej na znaczeniu. Biegun męski – aktywność, biegun kobiecy – aktywność, dawanie warg do całowania, skromnie, dla niepoznaki przesłonięta woalem, na którym widnieje ułuda pasywności. Podobnie jest  z relacją wyżej-niżej, którą feminizm stara się zwalczać, ignorując funkcję woalu jako zasłony. Tyle że woal wskazuje, że gender jest kwestią umowną, to znaczy, że woal jest do założenia przez każdą postać z Ich-dwojga. Gender jest pozorem płci i jak każdy pozór ma swoją logikę. To nie miraż, który nie ma żadnej logiki (nie jest konsystentny z rzeczywistością). Ta logika jest żelazna, albowiem, co może zrobić modliszek zbliżający się do modliszki, by nie stracić życia? To proste, założyć woal mylący modliszkę co do płci modliszka znajdującego się w pobliżu.

W przypadku człowieka aliści mniej chodzi o utratę życia, a bardziej, a może jedynie, o utratę bycia. Dlatego instynkt u modliszków/ek przekształca się w popęd u ludzi. Płcie do siebie zbliża popęd, a nie instynkt. Modliszka pożera łeb modliszka, by zmagazynować witaminy potrzebne modlikszkowiątkom, których jeszcze nie ma. Zapewne dlatego wśród modliszkowatych i innych nie istnieje bezpłodność. Ludzie zbliżają się do siebie, by się rozkoszować.

Wracamy jeszcze raz do Dłoni. Która z nich jest mężczyzną, a która kobietą? Możemy się tylko co do tego umówić. Nie wiemy jak wygląda gender w świecie dłoni. A co przeszkadza, gdyby obie Dłonie były męskie lub kobiece? Nic! Przecież i tak chodzi im o muśnięcie obiektu, którego nie ma, ale którym można się rozkoszować.

KP

P.S. W internecie z łatwością znajdziecie wizerunki rzeźb, o których dzisiaj pisałem/mówiłem.

Cytat tytułowy pochodzi z seminarium XXII o tytule RSI; wykład z 11.III.1975

Następnym razem jako kontrapunkt zajmiemy się cyklem Rodina o tytule Myśliciel.



„Nie-bycie objawia się w porządku symbolicznym”


Zamiar mój uporządkowania sprawy wokół gender, doprowadził mnie, i mam nadzieję że Was ze mną, do granicy, za którą widać, że gender nie jest ludzką fanaberią, nie jest po stronie „róbta co chceta”, a więc propozycji, czy, jakby chcieli niektórzy, nowego imperatywu moralnego, który jest niemożliwy do realizacji. Chciałem to pokazać odwołując się do języka: „skoro jesteś kobietą/mężczyzną, to bądź nią/nim!”. Bycie płcią jest byciem warunkowym!

Płeć ma swoje „jestem” i swoje „bycie”, ale z „jestem” płci nie wynika „bycie” płcią/płci, ani logicznie ani stochastycznie. Protaza parafuje swym „jest” byt zwany płcią, („jesteś kobietą”), prostym oświadczeniem samozadowolenia „i to było dobre”. Coś jednak idzie nie tak, Adam staje się zafrasowany. Dalszy ciąg jest znany. Skąd wzięło się zafrasowanie, skoro jeszcze nie było grzechu?

Z „manque-a-etre” (wybaczcie, ale nie ma na mej klawiaturze francuskich znaków diakrytycznych), lub w tłumaczeniu angielskim „want-to-be”, pragnąć być, brak bycia, a partykularnie „brak w byciu”.

Sygnalizowałem ostatnio odrębność znaczących „jest” i „być”. „Jest” określa stan, któremu niczego nie brakuje, lecz kto z nas jest samowystarczalny w swej płci? Bycie płcią (ale podporządkowaną znaczącemu „jest”) po to, by mnożyć ludzkość, dawać życie, rodzić dzieci i mieć je, jak próbują nadać sens płci boże kręgi od „bożych dzieci”, jest pobożnym życzeniem, ale i oddawaniem czci ignorancji. Czy dziecko będzie poczęte naturalnie, quasi-naturalnie (in vitro, zapłodnienie pozaustrojowe, z gwałtu), adoptowane, przysposobione, kupione, porwane, wymodlone, zmajstrowane w parach jedno czy dwupłciowych, Adamowie i Ewy i tak są bytami zafrasowani brakiem swego bycia, brakiem w byciu, znanym jako powszechna modlitwa o bycie z kimś, czyli jak każą mówić o tym dzisiaj: „problemy w relacjach”. Płeć, która jest, wystarcza do produkowania dzieci, każde z płcią, która jest. Hmm…aliści płeć, co to jest, chce ponad wszystko być z innym o płci, która jest, a ponad to „ponad wszystko”, chce być z kimś takim co i jest i chce być z tym, co to jest płcią, ale i chce być z tym akurat kimś.

Napisałem to niejasno, chociaż nie jestem filozofem, bo mowy nie starcza, by dać wyraz sytuacji podmiotu przebywającego między „jest” a „być”. Ostatecznie jest się płcią (sex), bo ma się penisa lub macicę wraz z oprzyrządowaniem. W rzadkich przypadkach wyposażenia w każde z tych organów, nadal próbuje się pozbawić nosiciela jednego z nich, lub też nowocześnie, chociaż niepopularnie, zadekretować trzecią płeć, HA – wszystko po to, by zasypać wyrwę między „jest” a „być”. Próżne nadzieje, ci także frasują się „byciem z kimś”, lecz nie z kimkolwiek.

Gender jest po stronie „być” – jesteś kobietą/mężczyzną, ale brakuje ci czegoś, aby nią/nim być.

Istnieją wśród nas tacy, którzy są płcią bez bycia płcią, a także tacy, którzy „byciują” płcią bez oglądania się na to, czy są jakąkolwiek płcią. Ci ostatni to queer, ci pierwsi to swojscy dziwacy, typy „jak gdyby”. Oba końce wyraźnie dotykają szaleństwa, to konkwistadorzy terenów, na które ci ze środka się nie zapuszczają (spodziewają się tam jednorożców i baboryb). To teren, gdzie Logos nie sięga, teren bez bogów lub przez bogów opuszczony, czekający na zaanektowanie. Pamiętać wszelako należy, że każda podróż w nieznane ma swą Lacorunę jako punkt wyjścia. Bez niego podróż nie byłaby podróżą. Bez niego w ogóle nie wiedzielibyśmy, że to w ogóle podróż, że ruszenie w drogę zależne jest od ruszenia tyłka, a każde jego ruszenie to litoral/litteral, to, co określa granicę między ciałem a realnym („no rusz swe cztery lit(t)ery”) – litery, które ruszają tyłek – bynajmniej nie słowa.

W najbardziej ogólnie pojętej psychoterapii i wąsko rozumianej psychoanalizie, najtrudniej jest doprowadzić do ruszenia tyłka. Zasadą są rosnące głowy i ciała zastygłe w bezkształtnej bryle – wszystko się wie, a palcem nie da się kiwnąć. W świecie słów mówi się: „czy mógłbyś skoczyć po zakupy”, by uzyskać oczywiste „zaraz”, „teraz nie mogę”. W świecie litery mówi się: „k….rwa, rusz swe cztery litery” i… i zakupy zrobione.

W świecie słów, a zatem symboliczności, objawia się tylko nie-bycie, w przypadku ciała (jako bytu, „jest”), to cadaver, zwłoki, unikające bycia bez zwłoki. „W świecie słów bycie języka jest nie-byciem obiektów”.[E,627]

Czym jest więc płeć, zwłaszcza gender? Przyjmijmy na razie, że to obrona przed Realnym. A gender to ta część, której brakuje podmiotowi, by być swoją/moją płcią.

KP

P.S. Przez słowo-nie-słowo starałem się oddać sedno litery. La Coruna to port w Hiszpanii, z którego ruszyła Wielka Armada. Lacoruna to nic poza zbitką liter wskazującą na nie-sens tkwiący u podstaw bycia. To odniesienie do nie-sensu wyjaśnia tajemnicę związku Hannah Arendt i Heideggera, a co jeszcze wyraźniej pokazał film-klasyk „Nocny portier”.

Cytat tytułowy pochodzi z: E,380



PoG12 – między Jestem a Byciem (kobietą, mężczyzną…)


Pisałem już jak wielką wagę przywiązuję do tytułów wpisów, mych eseików o „to i sio”. W większej swej części tytuły te są rekapitulacją mych przemyśleń wynikłych z psychoanalizowania. Dziś będzie o kolejny stopień trudniej, o różnicy między „jest”, a „być”.

Zacznijmy od podstaw. Jak się ma „jestem mężczyzną” do „bycia mężczyzną”? „Jestem kobietą” do „bycia kobietą”? Filozofowie znają różne kluczowe alternatywy, których zwieńczeniem jest „być czy mieć”. Pewno znacie odpowiedź, że „być”. Mnie ona zawsze wydawała się podejrzana, nie co do jej sensu, ale co do intencji tych, którzy ją głoszą. Weźmy przykład Heideggera – czy „być nazisty” nie kłóci się z „jestem filozofem”? Czy „bycie skurwysyna-filozofa” wystarcza za „jestem filozofem”? Z terenu teologizmów weźmy mistrza Zen, którego „jestem buddystą” nie kłóciło się z „byciem nazisty japońskiego, pochwalającym gwałcenie Koreanek w obozach”, albo ojca Maciela, którego „jestem katolikiem” nie kłóciło się z „byciem pedofilnego gwałciciela”” i to w samym Watykanie? A z terenu psychoanalizy, jak mogło wystarczać „jestem psychoanalitykiem” za „byciem antysemickiego psychoanalityka”? Jak zauważacie, używam tutaj zmienionej syntaksy, by nadać wymiar między rozróżnieniem wprowadzonym przez Heideggera akurat – „byt” i „bycie”. „Jestem” jest po stronie bytu, ale co jest po stronie „bycia”?

Bodajże w 1953 Lacan spędził część wakacji u Heideggera na dyskutowaniu „bycia” – co jest po jego stronie? Zdaje się bezskutecznie, ale w owym czasie Lacan też niewiele mógł do tego dorzucić, a Heidegger, jak to filozof, udawał, że wiedział. A Hannah Arendt wiedziała co jest po stronie „bycia”, gdy kochała i kochała się z Heideggerem, z jego „byciem nazistowskiego adoratora fuhrera”?

Do tego pytania zaraz powrócę, ale to, do czego zmierzam odniosę do terenu płci, by odejść od moralizatorskiego smrodku podanych przykładów. Za przykład, wzięty z rozmysłem, ale nie bez zastanowienia, posłuży tu pani Grodzka, jak i każdy z transseksualistów i nie tylko. Ponieważ jest to osoba publiczna, to łatwiej będzie zlokalizować różnicę między „jestem” a „byciem”. „Jestem kobietą”, mówi pani Grodzka i tylko nienawistnik i wróg może sądzić, że to kłamstwo. Ostatecznie krzesło mogłoby mówić, gdyby nie było niemotą, że jest krzesłem. Nienawistnikom nie przeszkadza niemota krzeseł, ale przeszkadza mowa pani Grodzkiej. Są oni zatem nie zwolennikami prawdy, ale wrogami podmiotu ludzkiego, który jest takim, bo mówi akurat. Lecz, jak „jestem kobietą” pani Grodzkiej ma się do „bycia kobietą” tej samej pani (a dawnej mojej kolegi ze studiów)? To tu dostrzegamy kolizyjność tych dwóch, teraz mogę już to powiedzieć, znaczących, „jestem”(„jest”) i „byciem”(„być”). To stąd biorą się niewybredne, a bywa że perfidne dowcipy o urodzie pani Grodzkiej. Wszystkie one podporządkowane są wrogiemu „jesteś kobietą, to nią bądź!”. To samo wrogie życzenie wybrzmiewa w ustach kobiet o wiele częściej i brzmi „jesteś mężczyzną, to nim bądź!”. Aktualnie pierwsze jest uważane za antyfeministyczne, a drugie nie jest uważane za antyandrogyniczne. Wszyscy tak naprawdę od zawsze wiedzą o różnicy między płcią a gender, a genderyzm jest tylko zideologizowaną wersją tej różnicy, która z segregacji (mającej zawsze znak [+], który nosi każdy byt, spytajcie filozofów), uczyniła dyskryminację (mającej zawsze znak [-], anty-coś).

Zauważmy, że osoby, które zmieniły swój status bytu z jednego na drugi, starają się uzgodnić zmianę ze zmianą „bycia”. Np. noszą sukienki i robią makijaż, ale to nie jest ten hiatus, to luka między „mieć” a „jest”. Ubranie krzesła w szmizjerkę nawet jeśli je upiększa, to nie dodaje mu ani uroku, ani czaru, ani powabu, ani wdzięku. I nie piszę tu o urodzie, coś co się ma i czego można nie mieć, stracić.

Powracam więc do pytania: co leży za „byciem”, jeśli „jest” leży za bytem? Każdy byt jest! No a „bycie”? Da się użyć znaczącego „być”? Być byciem swym? Ciekawe to. A być sobą? Nigdy, albowiem być sobą oznaczałoby nigdy nie być Innym i sprowadzało „sobą” do funkcji krzesła, które zawsze jest jakie jest, jest niezmienne. To może „żyć byciem swym”? Pod warunkiem, że nigdy „żyć życiem swym”, albowiem żyjemy tylko własnym życiem. Więc „być byciem swym”, „żyć byciem swym”, bo bycie to Inny! Spójrzcie na karnawał wenecki, bachanalia i obejrzyjcie raz jeszcze „Oczy Szeroko Zamknięte”!

Lacan potrzebował spotkania z Heideggerem, by nadać konsystencję „byciu”, czemuś co regularnie spotykamy w gabinecie psychoanalitycznym. A potem to już było jouissance, a nawet dwa jouissance. Mamy jouissance z „jest” i jouissance z „być”. Co więcej?

Za „jest” kryje się Logos, Słowo, jouissance ze  Słowa. Za „być” jouissance z „być”, ciało, o ile Inne i Innego, czyli jouissance ciała (obejrzyjcie w skupieniu „Pillow Book” Greenwooda). To Słowo w postaci Litery pisanej na ciele. Lecz tu jesteśmy już poza gender.

To miłość pisana ciałem, literalnie na litoralu odgradzającym ciało od Realnego.

KP

P.S. Przepraszam wszystkich, dla których to jest za trudne, ale za Lacanem „napisane nie jest po to, by było czytane i rozumiane; ono jest angażujące – czytając napisane, stajemy się zaangażowani”, to fragment mowy Lacana z grudnia 1978.

Litoral to metafora samego Lacana.

Czyli mamy dwa typy znaczących, dwóch Innych i dwa typy jouissance? Tak! A co Nam po tym? Zobaczycie.



PoG;11 – „myszy harcują”


Zacznę od postawionych przeze mnie w ostatnim wpisie małych pytanek. Jakiej płci jest osoba mówiąca, że jest dziewczyną? Oczywiście chłopcem! Tylko dlatego, że nikt kto jest dziewczyną nie będzie przedstawiał się jako dziewczyna – decyduje o tym czysty znaczący, on jeden, znany od dawna w Polsce jako „koń jaki jest, każdy widzi”. U Freuda zaś występuje w analizie znanego nonsensownego żartu żydowskiego, w którym mówienie oczywistości jest formą okłamywania adresata żartu, a ogólnie Innego. Pytanie drugie o różnicę między dwoma sposobami lokucji pokazuje różnicę, która ufundowana jest w miejscu lokutora. W pierwszym przypadku lokutor nie daje się pochwycić w żadną wyobrażeniową postać adresata, przez co mówiący nie rozpoznaje siebie w miejscu, z którego mówi (co zwyczajowo odczuwane jest jako zanik pewności tego co jest mówione, gdy jest mówione). W drugim przypadku lokutor bierze mówione za to co jest mówione i chce być powiedziane, przez co lokucja przybiera postać rozmowy, czyli dążenia usilnie do tego, by się rozumieć.

Tyle wyjaśnień. A dziś, korzystając z ostatniego wpisu przyjrzymy się temu, o co chodzi w pojęciu nieświadomego wyboru, które współcześnie zawłaszczyły nauki wszelakie o mózgu, przy okazji przemilczając istnienie źródła swej inspiracji. Czy pan X. z ostatniego wpisu słysząc „czas zostać dziewczyną” i „wybierający” ten wariant swego istnienia, w rzeczywistości dokonał wyboru? Absolutnie nie! Nawet marksowskie czary wokół wyboru wolnego, powiązanego trwale ze zrozumieniem konieczności, nic tu nie wskórają.

Mając 12 lat zmieniałem szkołę na szkołę. Po przyjściu do klasy, pamiętam to doskonale, wolne były trzy miejsca w dwuosobowych ławkach (takich starego typu, pamiętające czas przedwojnia). Otóż pani prowadząca wówczas lekcję polskiego wskazała palcem, plus minus tym z Kaplicy Sykstyńskiej, moje lokum do zasiedlenia. Siedziałem tam do ukończenia szkoły. To jasne, że ja tego miejsca nie wybrałem, co najwyżej zdecydowałem, że miejsce to zajmę (inaczej mówiąc, nie zdecydowałem się na polemikę z nauczycielką). Swoją decyzją, co prawdziwsze, jedynie parafowałem wybór dokonany przez Innego. W taki i tylko taki sposób nauki o mózgu rozumieją wybór – zanim człowiek zarejestruje wybór jako swoją decyzję, coś innego wybór podjęło za niego. Po czym okazują się być istotami nie myślącymi, bezrozumnymi, obwieszczając nie istnienie wolnej woli. To głupie, albowiem stawia człowieka w sytuacji sabotowania swego własnego mózgu, czyniąc z sabotowania jedyny dowód na istnienie wolnej woli. Tymczasem mój mózg na pewno nie wybrał przeznaczonego mi miejsca (tam siedzieć akurat nie chciałem i uśmiechało mi się miejsce inne), a z tego punktu widzenia należałoby przyjąć, że nauczycielka wybierała, mózg parafował, a ja potwierdzałem autentyczność parafowania. Tak czy owak, nawet gdyby jakiś neuro-gość wspomniał o przypadkowym i równoczesnym wyborze dwóch różnych mózgów, to nie dałoby się wykluczyć możliwości, szokującej dla neuroredukcjonistów, istnienia porozumiewania się na odległość dwóch mózgów (co dysforycy od kosmosu znają jako możliwość, że wszechświat to nic innego jak sieć neuronalna, rzecz od dawna znana Lemowi w Solaris). Aliści rzecz jest prostsza i ja żadnego wyboru nie dokonałem, nawet wyboru wymuszonego. Ja nie miałem wyboru i już, podczas gdy o wyborze wymuszonym człowiek mówi „nie miałem wyboru jak tylko…”. Różnicę zawsze czyni interpunkcja i retoryka!

Dla ciekawych dodam, że nauczycielka zajmowała miejsce Innego Realnego i/lub Ojca Realnego. Tak powstają dzieci – przychodzą na świat, którego nie wybrali, nawet nieświadomie.

Wszelako Wszechwładny Jednopalczasty to nie jedyna postać Innego/Boga. Nauczycielka mogła powiedzieć dla przykładu tak: „zajmij jakieś miejsce”, czyli w sposób nieznany neuro-gościom (Ich mózg musiałby wtedy być bardzo, ale to bardzo inteligentny, bo zdolny do wyboru-propozycji „Ty wybierasz, a nie Ja”). W takim postawieniu sprawy Inny pomniejsza siebie, redukując się do Innego z brakiem, nawet nie dodając z faryzejską moralnością, że „liczę na Ciebie, że wybierzesz właściwie, dobrze, mądrze itp.” Tu oto mamy wolny wybór, wybór dozwolony strukturą. W moim przypadku byłby to wybór między jednym z trojga lub jednym z trzydziestu dwojga miejsc (tyle miejsc było w ogóle w klasie) lub…nie dokonanie żadnego wyboru.

To w tym miejscu neuro-goście, jak w drugim przykładzie lokucji, okłamują swych słuchaczy i czytelników. To nie mózg wybiera co człowiek zrobi, ale człowiek robi to, co mózg rejestruje jako nieświadomą intencję podmiotu, podmiotową intencję. Różnica w czasie jest złudzeniem, bo wynika z intencji poprzedzającej pojawienie się podmiotu (podmiot dołącza się do intencji). Sama zaś intencja, będąc nieświadoma, jest obokczasowa – podmiot istnieje w czasie, a z nieświadomością jest inaczej.

Gdy Innemu odebrać palec lub gdy sam go cofnie, to tworzy się miejsce dla wyboru podmiotowego. Nie jest to wybór wolny w sensie absolutnym, ale  w sensie podmiotowym tak, to znaczy, że intencja powodująca wybór jest nieświadoma. Podmiot nie ma czasu, nawet jego źdźbła, aby zdecydować o wyborze, czytaj: przemyśleć go.

W obszarze płci istnieje taki wybór. Albo zajmiesz miejsce to, weźmy M, albo to, weźmy K. Co pociągnie za sznurek tego wyboru? Czy przypadek? Czy wybór między M a K jest dowolny? Dla probabilistyki, ale już nie dla probabilistyków, tak. Po prostu dla probabilistyki nie istnieje pytanie, obecne także w głowach probabilistyków, brzmiące: „ale dlaczego najpierw zająłem/am to miejsce, a nie drugie?”. Pytanie dla matematyków głupie, bo dla nich cały probabilizm sprowadza się do stołu, maszyny rzucającej monetą i kolejnej maszyny przesuwającej się według wskazania monety. Tymczasem w miejscu drugiej maszyny mamy podmiot ludzki, który oprócz wskazania monety ma też to, że wynik tego rzucania podoba się mu, albo nie. Zazwyczaj zgadza się na wynik rzucenia monetą, ale czy ten wynik mu się podoba czy nie, to i tak wybierając wynik, przejedzie się na nim jak Zabłocki na mydle.

Ta konstatacja prowadzi niektóre podmioty ludzkie do odrzucenia reguł gry. Nie siądą ani tu, ani tu, ani nigdzie indziej. Siądą tylko na tym miejscu, które sami wyprodukują dla siebie. Odrzucają wszelki palec boży i stają się rzemieślnikami produkującymi swą płeć. Wychuchają, wymoszczą, wykochają – wreszcie się podoba! I co? I przejeżdżają się na tym swoim, jak dawny Zabłocki na produkcji mydła.

Ci są queer-typami, zresztą nie tylko w obszarze płciowości. Queeryści są rzemieślnikami swej tożsamości. Czy osiągają raj?

Raj, jeśli jest, nie z tego świata jest.

KP



PoG:10 – „kota nie ma”


Wysiłek konceptualny włożony w rozjaśnienie zagadnienia gender, płciowości, która nie zawiera się cała w konieczności biologicznej, doprowadził nas do miejsca teoretycznego impasu. Psychoanaliza nie jest psychologią, a co bardziej kontrowersyjne, psychoanaliza nie jest psychoterapią. Jak to rozumieć?

30 lat temu pojawił się w moim gabinecie 55-letni pan. W owym czasie był to gabinet psychologiczny i jak to bywa w zwyczaju nawiedzał go każdy gość instytucji medycznej, którego rejestrowano jako pacjent. I wtedy i dzisiaj psycholog i psychologia byli pomocniczymi pracownikami medycznymi. Tak jak pielęgniarki ważyły i mierzyły, tak psychologowie i psycholożki oceniali psychologicznie. Czy wszelako zajmowali właściwe fotele? Ja w każdym razie nie – w takim fotelu nie umiałem się pomieścić. Ta sytuacja jest analogiczna z konceptem gender; zajmujesz miejsce w fotelu oznaczonym symbolem M i nie oznacza on tylko tego, że masz organ przeznaczony do wkładania i deponowania w schowku waluty bezcennej, pozwalającej życiu trwać, a tobie zorganizować je w strukturze znanej od zawsze, a nazywanej rodziną. Ten sedes pontificalis obejmował także umiejętność plucia, gwizdania, grania w dupaka, kopania i wielu innych rzeczy, których brak podkopywał pewność tego, że litera M jest twoją literą. Na tym fotelu miałeś „mieć d…”, w żadnym wypadku „dawać d…”, spoglądając na to subtelnie, mogłeś „dawać w d…”, ale nie „nadstawiać d…”, broń Boże „brać w d…” („bierz nogi w d… i spieprzaj”). Aliści, gdy nie mieściłeś się zupełnie w fotelu, nie byłeś nazywany dziewczyną, owszem byłeś nazywany „babą”, „beksą”, a dobitniej „beksą-lalą”, ale wszyscy wtedy, jak i dzisiaj, wiedzieli i wiedzą, że „baba” to tak nie do końca kobieta. Byłeś nią, tzn. dziewczyną, tylko w języku i przez mowę. Cały czas byłeś chłopakiem, który nazywany był „babą”, „cipą”, „pedziem”, „ciotą”. Byłeś nazywany, ale dziewczyną nie byłeś. Czy coś się zmienia, gdy jakiś ktoś nazywa się dziewczyną? Nazywa siebie! Wszelako, czy Ja, które nazywa siebie dziewczyną, jest tożsame z Ja, które kwalifikuje ten sąd jako pewność? Dla psychologii i psychoterapii to oczywistość – Ja mówiące o sobie jest równoznaczne z Ja świadomym tego, co to Ja orzeka. To paradygmat psychologii i psychoterapii. W takiej formie dwie te dziedziny są wrogami nieświadomości freudowskiej, nie nieświadomości rozumianej jako świadomość nieświadoma czegoś.

Jak wspominałem pojawił się kiedyś bardzo już dojrzały pan, który orzekł mi prawdę, że jest kobietą. Ten pan od 32 lat był mężem i ojcem czworga dzieci, wtedy już dojrzałych. Prawdę o sobie, że jest kobietą, odkrył miesiąc wcześniej, gdy przyśnił mu się sen, w którym jakiś gość w postaci gorejącego drzewa powiedział mu, że nadszedł czas, by stał się kobietą, co już od ranka po śnie oznajmiał w koło, szokując, najpierw żonę, a potem dzieci. Powtarzał słowa mówiącego drzewa „nadszedł czas, by stać się kobietą”, odnosząc je tylko do siebie, jako że analogia z historią biblijną jest uderzająca – głos mówi tylko do jednego, jedynego człowieka. Pan ten przyszedł do instytucji, jedynej w owym czasie , która „zabezpieczała” zmienianie płci osób transseksualnych, i (sic!) został zakwalifikowany do procedury zmiany płci. Losy jego są mi nieznane. Jak to było możliwe? Właściwa odpowiedź brzmi: albowiem psychologia i psychoterapia skrzętnie pomija sny! No i oczywiście wierzy, że człowiek wie co mówi. Tymczasem psychoanaliza stwierdza, że w każdym „mówionym” należy najpierw określić to, kto mówi i do kogo mówi. W powyższym przykładzie mówione nie pochodzi od X., ale od Boga (przez analogię ze sceną biblijną) i skierowane jest nie do X. tylko do Mojżesza, eo ipso kogoś jedynego i jednego. Powiecie psychotyk? No i co z tego? Dziś o wiele bardziej niż wtedy nie stanowi to przeszkody do zmiany płci.

Paradygmat mówiący, że Ja mówiące wie co mówi, którego kwintesencją jest współczesna psychologia i tzw. nowoczesne psychoterapie, jest aktualną religią modern generations. Oto mały berbeć oznajmia, że „jestem dziewczynką”, a ponieważ nią się nie urodził, wzbudza panikę i konsternację, przyczyniając się do braku bezrobocia wśród genderystów. Tymczasem gdyby twierdził, że jest osłem, Mufasą lub kamieniem, nikt nie brałby tego na serio. Przecież wystarczy, by adresat takiej wypowiedzi wziął przekaz na serio, wyciągnął z niego konsekwencje i na przykład powiedział: „no to od dzisiaj wyrzucamy parowozy, samochody i rakiety, i kupujemy lalki, domki, altanki, minikuchnie itd.; strzelby i rewolwery wraz z olstrami oddajemy siostrzeńcom, bo strzelanie nie gra w duszy dziewczynek”, by pokazać czym jest mowa – albowiem nie jest „mówione” w mowie mówieniem tylko prawdy, czy całej prawdy. Zdania proste, magiczna różdżka zwolenników adekwatnej komunikacji, nie jest mówieniem podmiotu, tylko robota. [Przypuszczam, że], „jestem dziewczynką”, brzmi o całe parseki inaczej niż gołe „jestem dziewczynką”. Podmioty mówią zdaniami złożonymi. By to wykazać wystarczy wtrącić odpowiedni znak interpunkcyjny, najpewniejszy znak Innego – „jestem kobietą”, mówi on, „no i…” mówi adresat wypowiedzi.

Współczesność, a zatem i genderyzm i feminizm, goodfoodyzm, antyglobalizm, pro i antyaborcjonizm, psychologizm i psychoterapizm itd., nie waham się twierdzić, cierpią z powodu niedostatku interpunkcji. Bycie podmiotu ma naturę dyskursu, jest pełne interpunkcji. Mniej więcej wygląda to tak: „”jestem dziewczyną”[z tego stwierdzenia wynika, że mówi to chłopak, dlaczego?]; Inny: „myślisz, że dobrze trafiłeś, by mi to powiedzieć?”; on: „aaa…hm…nie jesteś psychologiem?”; Inny: „mogę być”; on: „jak to? Zaraz, to jesteś czy nie jesteś psychologiem?”; Inny: „jestem, ale było to dawno, nie jestem, ale tylko teraz”; on; ” to ja sobie pójdę”; Inny: „przyszedłeś do mnie by odejść?”; on: „no…no nie”; Inny: „to kto chciał odejść?”; on: „hmm…nie wiem teraz o czym myśleć”; Inny: „no to wiesz na czym polega naturalny stan bycia człowiekiem”.

Granicą psychoterapii jest dialog, poza który ta JWPani Ps się nie zapuszcza. W psychoterapii wygląda to, circa, tak [wybieram uśredniony wariant]: „jestem dziewczyną”; lokutor [dalej L]: „jak się z tym czujesz?”; on: „zrzuciłem ten ciężar, pierwszy raz to mówię”; L: „jak długo borykałeś się z tym ciężarem?”; on: „trudno powiedzieć”; L: „jak się czujesz z tym, co powiedziałeś?”; on: „musiałem to w końcu powiedzieć”; L: „to dobrze, że w końcu to wyrzuciłeś”; on: „no nie wiem czy dobrze…”; L; „czego chcesz dla siebie?”; on: „chciałbym żyć jak dziewczyna”; L: „możesz żyć jak chcesz”.

Przeciwstawiłem sobie dwie wersje. Pierwsza, od okłamywania, mowy pustej, do przycumowania przy jakiejś prawdzie. mowie pełnej. Druga, od rzekomej prawdy słów, do bycia okłamanym przez lokutora, do pustych słów w jego ustach.

Albowiem nikt z nas nie może żyć jak chce, to fantazmat w roli prawdy. Jeszcze inaczej, „ojciec codziennie przychodził pijany do domu z pracy”, to rzekoma prawda, bo nie może istnieć ktoś taki, a samo stwierdzenie codzienności picia jest fantazmatem mającym za cel ukazanie przetragicznej historii życia podmiotu, która zwieńczona jest kłamstwem lokutora: „jesteś dorosłym dzieckiem alkoholika”, kłamstwa opartego tylko na frazie „codziennie pijany”, frazie, której zabrakło „czyżby?” ze strony lokutora.

Co różni pierwszą wersję od drugiej, ponad to, co dziś pokazałem? Dajcie się pociągnąć za język.

KP

P.S. Przykłady kliniczne są oryginalne. Wersje tego co dzieje się w dwóch różnych gabinetach są uproszczeniem i oparte są na mojej inwencji.