gdzie ci mężczyźni – gnom


Czekaliście trochę dłużej niż zwykle na kolejny wpis, a to ze względu na nawał spraw, jakie przyszło mi rozwiązywać w ubiegłym tygodniu. Dziś, jak obiecywałem, zaczynam cykl komplementarny względem tego o kobietach. Może niektórzy nawet zaczęli sądzić, że o nim zapomniałem. Tymczasem…

Żyją wśród nas stwory, którymi nie zawracamy sobie głowy. Małe to to, pokraczne, przygięte. Nijak nie przypominają one dumnie wyniosłego, imponującego swoją desperacją Atlasa, z wysiłkiem zmagającego się z globem, co na nim ciąży. Z wysiłkiem zwycięskim. Ostatecznie przecież glob nigdzie nie spada, zalega spokojnie na barach atlety. Gdzie indziej w zastępstwie naszego Atlasa, mocarnego mężczyzny o wielkich barach, za to małej męskości (wystarczy spojrzeć na przedstawienia tej postaci w sztuce, by się o tym przekonać, a tych co lubią przedstawienia oryginalne zapraszam do Siedlec, gdzie na szczycie ratusza Atlas, zwany tu nie wiedzieć czemu Jackiem, prezentuje ledwo widoczne przyrodzenie). Ta redukcja męskości przy nadzwyczaj rozbudowanej muskulaturze z pewnością coś wam przypomina… Tak, to przecież mężczyzna odpowiedzialny ponad miarę, glob dźwiga zamiast go zrzucić. Powiadają, że zrzucić nie może, ale włóżcie to między bajki – on ma interes, by to dźwigać. To jego interes, by to co między udami wyglądało na małe i było niewidoczne. Ochoczo biorą Atlasy na bary swe całe globy, by gawiedź wkoło wpatrzona w posturę i gigantyczny wysiłek, najważniejsze że zwycięski, pomyślała: Oto prawdziwy mężczyzna!

I tak oto łatwo byłoby zapomnieć o pierwszym zdaniu ostatniego akapitu. Mowa w nim o stworach, które o byciu Atlasami nawet nie marzą. Bary mają, choć puste, na próżno czekające na swe globy. Nie zmagają się z grawitacją ustawicznie się wyprostowując, zaświadczając bez przerwy o sile wznoszącej, energii potencjalnej zmienianej w kinetyczną przez glob właśnie. Gnomy mają inaczej, nie ciąży im to, co nad głową, ciąży im to, co do męskości zostało doczepione. Męskość robiąca za bary, a nie bary robiące za męskość!

Czym jest męskość? Czy wy Panowie, i wy Panie, zgodzilibyście się z tezą, że męskość to jaja – dwa globy, co tam jeden!? Wątpię. A z tezą, że męskość to odpowiedzialność (tylko nie zrzuć tego globu Atlasie!), bezpieczeństwo (Atlasie mój wspaniały, ale ty masz bary!. Z pewnością utrzymasz nasz dom, prawda?), niezłomność (Atlasie nie załamuj się, nie bądź mazgajem, toż mężczyźni nie płaczą!)? I wszyscy klaszczą wkoło czyniąc z siebie gawiedź i kiboli dopingujących Atlasy do; No, Wstawaj Atlas! Hejże, Stawaj Atlas! A teraz Stój! Brawo Atlas! Ach, jak ja lubię tego misia! A.., to co innego, to prawdziwy mężczyzna!, zakrzykniecie – przecież bary są metaforą jaj. Tak oto, możecie już wiedzieć jak rodzi się fallus. Fallus jest metaforą jaj.

Ok zakrzyknijcie i dawaj polemizować z psychoanalizą w mojej osobie. Ale czemu jaja nie są, i nie mogą być, metaforą barów? Bo mówimy o męskości szanowni czytelnicy, a nie o ludzkości. Bary mają też panie, współcześnie nawet godne do nazywania ich facetami (spójrzcie na atletki z ostatnich mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów). Co oczywiście nie daje podstaw, piszę to wbrew gimnastyce umysłowej dojrzałych feministek, do twierdzenia o mirażu istnienia różnicy między płciami. Co takiego mają panowie, czego nie mają panie? Cóż , jaja akurat. Więcej, jest to dana pierwotna, albo jak mawiają filozofowie, primordialna. Dana pierwotna ze swej racji jest tym, co może być tylko metaforyzowane – bary świadczą o jajach, ale jaja świadczą tylko o sobie samych.

Męskość nie jest literaturą, nawet jeśli dobrą. Męskość wyrasta z realności (podobnie jak kobiecość). I jeśli nie znajdzie się glob z barami, by ustanowić Atlasa, jaja swym gigantycznym ciężarem, uczynią z faceta gnoma – istotę, którego ciężar jaj ostatecznie przygnie do ziemi, a nawet wbije w ziemię, czyniąc z niego księcia podziemi, wiecznego oracza Onana, co to ziemię zapładnia w nieskończoność, bo jaja u niego wydajne nadzwyczajnie. Stwory to niewidzialne, choć liczne, szukajcie ich w rejonie swych stóp, bo często zgniatacie je swymi wysoko noszonymi czołami. Gnom to mały człowieczek, taki jak ten spod budki z piwem, żulik orzący wkoło w piątek i świątek. Jeśli chcecie takiego zobaczyć, pojawcie się na skrzyżowaniu Pileckiego i Puławskiej w Warszawie. Beznogi gnom zarabia złotówki na żulowe życie myciem szyb samochodów.

Nie da się ukryć szanowni czytelnicy, że mężczyzna to maszyna prosta, istota przede wszystkim prymitywna. Reszta jest sublimacją.

KP.

P.S. Komentarz o patologii samobójstw ma o tyle związek z patologią, o ile rozumie się, że ideą psychoanalityczną jest to, iż normalność, zdrowie, to akurat miraż. Człowiek, jak twierdzimy, jest tylko symptomem życia, „gównem” zaśmiecającym naszą piękną planetę (przeczytajcie kazania Lutra – nie waha się on tak to wyrazić). Samobójstwo jest radykalnym końcem uczestniczenia w świecie pragnień. Gdy zaczynam pragnąć inną po śmierci, odejściu, poprzedniej, odmawiam w tym udziału. Jeśli tak łatwo mogę przestać kochać, to czym była dla mnie poprzednia owa? Tylko przedmiotem mych pragnień. Ponieważ nie mogę jednak nie pragnąć, ponieważ nie braknie obiektów, które pochwycą moje pragnienie, poniewąż miłość nie może obyć się bez pragnienia, i skoro miłość buduje się na pragnieniu, a nie odwrotnie, to dlatego kończę jak kończę. Czynią tak jednak tylko nieliczni, zwłaszcza ci, którzy  naprawdę sądzą i wierzą, że miłość jest wieczna. Ci, którzy w to nie wierzą, lub wierzą, że Boga kochają bardziej niż siebie i człowieka – a Bóg nigdy nie umrze i nie opuści – ci tego nie robią.



czas by zacząć


Czas by zacząć opowieść o panach, o tych maszynach prostych ludzkiej rzeczywistości. Dziś tak by było, ale kilka komentarzy mych czytelników zmusza raz jeszcze do zawieszenia zainteresowań co poniektórych tymi maszynami. Jest tak, bo kwestie poruszone w komentarzach mają znaczenie uniwersalne i pozostawienie ich bez odpowiedzi byłoby ze szkodą, na przykład zwolenników feminizmu. Ale ponieważ ojcowie to jeszcze mężczyźni, więc tytułem preludium poruszę po raz ostatni ten temat.

Samobójstwa nie są jedne. Przemysław przypomniał o tym cytując Chwina. Są samobójstwa z powodu prawdy, z powodu nie umiejętności kłamania lub niemożliwości kłamania. W tym to i tylko w tym sensie prawda potrafi zabić. Tym są samobójstwa melancholików. Więc może Wojaczek był melancholikiem? Jeśli to słowo łatwiej jest unieść niż psychotyk, to niech tak będzie. Melancholik kończy życie, bo dostrzega realność w powiedzeniu „życie nie ma sensu”, nie realność życia, tylko realność nie-sensu. Dla niego nie ma Ojca, ale prawda w tym, że nigdy go nawet nie było. On nawet nie umarł, bo aby umrzeć najpierw musiałby istnieć. Lub inaczej – żaden Ojciec, nawet mój, nie jest Ojcem prawdziwym, wszyscy są Ojcami przybranymi. Gdy natomiast Ojca nie ma, bo nigdy go nie było, sens nie jest produkowany. Nie będę rozbierał wierszy Wojaczka na części pierwsze, by wykazać przerażenie tym faktem. Niech za argument służy los jego nazwiska w rodzinnym mieście i ciągłe próby wymazania go z pamięci miasta. „Bo to bezbożny poeta” mówią o nim. I mają rację! Poeta Bez-Boga próbuje wszystkich metafor, by zakłamać taki świat, by uczynić go przez to znośnym. Tym jest funkcja metafory ojcowskiej. Wojaczek dochodzi do kresu tej drogi metaforyzacją zwanej. Chwyta w jakiejś chwili, że metafora polega na zastępstwie jednej rzeczy drugą, jednego słowa drugim. Ale gdy nie ma pierwotnej rzeczy, to nie ma czego zastępować. Nic nie jest ukryte i wszystko można powiedzieć. Poeta medium staje się poetą kreatorem, stwórcą samych rzeczy. Nie może być ich piewcą, staje się nie-poetą. Wystarczający powód by umrzeć – przecież i tak nikt w to nie uwierzy. Wojaczek odmawia radykalnie uczestniczenia w pragnieniu łudzenia ludzi. Prawda tego, że metafora jest formą kłamstwa, i że poezja jest piękną formą okłamywania, kończy jego życie.

Teraz odpowiedź dla Hannah i innych feministycznie nastawionych. Oczywiście, można zawezwać mamę, która wróci z pracy i mogłaby służyć za nośnika metafory. Lecz jednak nazywamy ten podstawowy rodzaj metafory ojcowską i to nie bez powodu. Odpowiedzią nie jest męska dominacja, szanowni feminiści. Już raczej męska trwoga. Skuteczność metafory ojcowskiej wynika z dwóch czynników. Pierwszym jest nieobecność, nie tylko spowodowana pracą poza domem. To nieobecność radykalna – to nieobecność także w domu. To pierwsza trudność dla matek przywoływanych jako ojcowie: „poczekaj powiem mamie jak tylko wróci”. Odpowiedzmy sobie na pytanie: kogo dziecko jest bardziej? Matki czy ojca? Z czego wynika bliższość matki? Z braku wątpliwości, że dziecko jest jej właśnie. Jest jej z ciała i z krwi, z bólu porodowego i śluzu oblepiającego dziecko po urodzeniu.. Żaden ojciec nie jest tak pewny i tak pewny nie będzie (badanie DNA tylko go upewnia!). Każdy ojciec musi zakładać, że to jego dziecko, a więc musi kochać pomimo. I to jest drugi czynnik odpowiedzialny za jego nieobecność, nawet gdy jest w domu. Pierwotnie więc, dziecko jest dla niego bytem obcym, lub jeśli wolicie bliźnim. Dla matek jej dziecko zawsze więcej znaczy niż dziecko sąsiadki. Dylematem jest, do czego sprowadza się funkcja mężczyzny przy poczęciu. Ten to moment jest początkiem wpisów tyczących mężczyzn. W kluczowej dla matek chwili jego znaczenie zredukowane zostaje do tego, co gnomy mają za swoje przekleństwo. To coś wisi im między kolanami!

Drogie Panie! Większość panów boi się ojcostwa nie z powodu braku odpowiedzialności, co im ochoczo panie zarzucają, ale z powodu trwogi, że ich znaczenie w tej kwestii zostaje zredukowane do tego co wisi. I nic nie jest w stanie rozwiać tej prawdy. Czy więc mama może być Ojcem metafory ojcowskiej? Może, gdy ojciec dziecka będzie rodził dzieci! Zapewniam, że kiedyś będzie to możliwe. Czy jednak matki wyzbędą się funkcji noszenia w łonie?

Piracetam podpowiada, że ojciec może zawezwać Ojca w postaci Boga. Hm..Każdy może tak zrobić, a większość nawet tak robi. Lecz Bogu brakuje jednej ojcowskiej cechy. Oto nieposłuszne dziecko słyszy: „poskarżę się ojcu, gdy wróci z pracy”. Niby nic, ale tylko do chwili, gdy dziecko usłyszy szczęk kluczy otwierających drzwi domu. Bojaźń jaka wtedy powstaje równa jest pragnieniu nieobecności ojca – „nie chcę by on tu był”, lub precyzyjniej „chcę jego nieobecności”. I tego akurat Bogu brakuje. Nie nosi ze sobą kluczy i nie wkłada ich do drzwi. To dlatego w psychoanalizie mówimy: „żaden Bóg nie jest ojcem, nawet Bóg-Ojciec”. Za to często ojciec jest Bogiem, a wtedy strzeżcie się dzieci! Lecz to już inna historia.

W kliku raptem chwilach w życiu mężczyzna zostaje on sprowadzony do funkcji gnoma. W tych to chwilach dowiaduje się on, że wszystkie słowa pań o trosce, bezpieczeństwie i odpowiedzialności, jakich sobie życzą od niego, to tylko metafora tego, co wisi między kolanami. Dlatego dla panów to, co wisi między kolanami, jest ciężarem, niewygodą, utrapieniem, skarbem bezcennym, solą życia. Nazwijmy rzecz po prostu – wisi im ojcostwo!

Tak oto zrobiłem wstęp do cyklu, który będzie się nazywał „gdzie ci mężczyźni”.

Przeto czekajcie na ciąg dalszy.

KP



śmierć jest tylko moja


Jeśli dobrze zrozumiałem komentarz Spokojnego, to krótko odpowiadam. Metafora ojcowska to tylko określenie funkcji ojca, a nie jego osoby. Metaforę ojcowską wprowadza ktokolwiek, kto na niego się powoła, kto go zawezwie. Metafora taka działa dlatego, że Ojciec jest nieobecny, a nie dlatego, że obecny. Gdyby chciał ją wprowadzić rzeczywisty ojciec, to kogo by zawezwał? Ojciec wprowadzający metaforę jest tylko tyranem („bo ja tak chcę”, „bo tak ma być” itd). Podany przykład przeze mnie pokazuje, że metaforę ojcowską wprowadza matka mówiąc np. „spytamy się taty, gdy wróci”, ale w danym momencie ojca nie ma. Jeżeli mama go przywołuje, to nie odwołuje się tylko do siebie i swych rozstrzygnięć. Odwołuje się do nieobecnego, i samo to odwołanie przynosi skutek. To właśnie jest efekt bojaźni. Każdy, kto próbuje wprowadzać metaforę ojcowską, sam przez się w ostatecznym rozrachunku wychodzi albo na głupca, albo na łotra. Albo dziecko się z taką osobą się nie liczy, albo staje się przez taką osobę sterroryzowane.  Natomiast każdy, kto przywołuje kogoś z niebytu (choćby była to babcia, a nie dziadek) jako rozsądziciela, normalizuje ludzkie pragnienie. Ten, kto przywołuje, pokazuje, że tego i/lub go pragnie, a nie że sam wszystko rozsądza. I na koniec – Bóg nie jest metaforą Ojca i państwo też nie, choć oboje strasznie by tego chcieli. Ojciec może być metaforą Boga  i państwa, lecz pod warunkiem, że będzie nieobecny, że będzie działał zza grobu. Metaforą ojcowską posługuje się natomiast Prawo, o ile jest ślepe i głuche. I jeszcze raz na koniec – metafora ojcowska wykuwa się w rodzinach, czyli strukturze o minimum trzech pozycjach.

A teraz refleksji kilka na temat samobójstwa i śmierci. Stefan Chwin napisał: „Najciemniejszą doliną nie jest samobójstwo. Najciemniejszą doliną byłby świat, w którym samobójstwa nie moglibyśmy popełnić”. Jak łatwo się domyśleć taka książka z taką tezą wywołała szum wśród ludzi myślących. Oto teolog Zbigniew Mikołejko powiedział: „Nie mam przekonania i odwagi, by powiedzieć, że życie odarte jest z majestatu. Nie potrafię zatem uwierzyć w tezę Chwina, że nasz strach przed śmiercią wcale nie jest tak naturalny, jak myślimy”. Czy można jednak dyskutować z teologiem o majestacie życia, gdy próbuje on widzieć go w sytuacji, gdy Panem życia jest tylko Bóg? A zatem, Bóg odbierający życie, pobudzający komórki do niekontrolowanego namnażania się, zalewający mózg krwią itp., świadczy cały czas o majestacie życia? Taka naturalistyczna wizja Boga, Pana życia i śmierci, to wizja ludzi wierzących, ale nie żarliwców, ludzi o sercach religijnych, choć nie koniecznie wierzących. Nasz teolog, jak i reszta pozostałych, nie zmieni tą hochsztaplerką teologiczną faktu, że zawsze umiera jakieś Ja, że śmierć tylko wtedy się liczy, gdy to Ja umieram, a nie sąsiad. A jak oswoić nieubłagane i nie do uniknięcia?

To Ja umieram Panie Mikołejko! Z całą mocą dwuznaczności tego stwierdzenia. Ja nie oddaję się śmierci, ja się jej daję. Ja umieram, a nie jestem umierany! Czego oczywiście nie należy rozumieć jako zachęty do samobójstw, albowiem oswajać śmierć, oswajać nieubłagane, można na wiele sposobów. Wszystkie one, te sublimacje, sprowadzają się do wspólnego mianownika: „wyjść naprzeciw śmierci”. Nie po to, by umrzeć, po to, by o czymś zaświadczyć.

Przekleństwem naszych czasów jest traktowanie samobójstwa jako zawsze symptomu patologicznego. Nawet gdy rzecz dotyczy samobójstw powiązanych z zawiedzioną miłością, czy utratą ostateczną obiektu miłości. Kogoś porzuciła dziewczyna. Ten ktoś skończył ze sobą. Czy dlatego, że miał depresję? A on chciał tylko ocalić miłość, nie chciał pozwolić, by ona wygasła, by zgasła na zawsze, nie chciał przestać kochać, by albo pokochać potem kogoś innego, albo już nikogo nie pokochać, by pozwolić miłości umrzeć. Dotyczy to i ludzi młodych i starych. Stary mąż umarł, zaraz potem umarła stara żona – by życie nie było puste i jałowe! To majestat miłości i życia, to zachowanie jego staje się powodem takich śmierci. W takich chwilach, w obliczu takich oswojeń śmierci, wiem o istnieniu majestatu miłości i życia. Nie poznaję tego nigdy z hochsztaplerki słownej teologów.

Zaległości odrobione. Czas zająć się panami, co przecież obiecałem.

KP



pragnienie jest obowiązkiem


I znowu szok udają, że przeżywają media. Za nimi ministerstwa, kuratoria i ludzie spotykani na ulicy. Niesłychane rzeczy się dzieją! 13 letnia dziewczyna atakuje nożem rówieśnicę w szkole! I znów peroruje się o kryzysie rodziny, szkoły i co tam jeszcze ślina na język przyniesie. Diagnozy od Sasa do Lasa. W nich królują psycholożki-dziumdzie, postulujące wysyłanie całych rodzin do terapii. Żadna z nich nie pokusiła się o postawienie diagnozy. Gdzie leży błąd?

W ostatnim wpisie zająłem się funkcją Ojca lub ojcowską funkcją, jak kto woli. Niby rzecz prosta – ma wytworzyć metaforę, metaforę pewnego „nie”, ustanawiającą zakaz. W efekcie tego, skonstruowane zostaje pragnienie podmiotu, bo nie ma bardziej upragnionej rzeczy, niż ta, która jest zakazana.

Tajemnica zatem leży we współczesnym stosunku do śmierci. Tylko pełne pojmowanie jej i poczucie obecności z jej „nie chcę jej” konstytuuje pragnienie życia. Jest to możliwe tylko przy zachowaniu majestatu śmierci. Co to takiego? To poczucie obecności nieobecności, tego, że śmierć pojmowana może być, a może należy ją pojmować jako: moja obecność przechodzi w nieobecność mnie. Śmierci nie musimy zakazywać, to pewność. Skoro nie musimy zakazywać, to nie musimy jej pragnąć. Kwestia przeto sprowadza się do pytania, jak nieobecność uczynić obecną, tu, teraz i forever.

Tymczasem traktuje się śmierć jak symptom medyczny. Albo próbuje się go opóźnić przeciwstawiając życie śmierci, albo wprost wyleczyć ze śmierci. Ten idealizm medycyny jest dziś wyraźniejszy niż kiedykolwiek. Można igrać ze śmiercią, bo i tak jest zawsze szansa na wyleczenie z niej, na przywrócenie życia. Problemem nie jest piękna pani Ohme (to urzekająca urodą psycholożka, jedna z tych co wysyła hurtem rodziny na terapię) skłonność do uśmiercania, niedojrzałość czy inna przypadłość osobowości; problemem jest życie, które nie ma znaczenia, które zostało znaczenia pozbawione. Problemem jest życie chwytane wprost jako jego frajdowatość, radosność, szczęśliwość na wyciągnięcie ręki, jouissance konsumowane jak źdźbło przydrożnej trawy, a nie podkradane ukradkiem jak jabłko w sadzie sąsiada.

Hans Kung wzbudził znów kontrowersje problematyzując miejsce Kościoła we współczesności, wieszcząc jego powolną śmierć i diagnozując obecny stan jako agonię. Nie martwię się proroctwami wyklętego już sporo wcześniej Kunga. Uważam, że śmierć wyszłaby Kościołowi na dobre. Taki już jest los rzeczy poddanej metaforze – tylko zejście do katakumb produkuje w ludziach pragnienie, a jedynie pragnienie podtrzymać jest w stanie znaczenie. Tak jak dla jakiejś 13-latki życie nie ma znaczenia, tak dla wielu przestał mieć znaczenie Kościół. Dla wielu ludzi pragnienie Kościoła jest niczym. No i przyszli pod krzyż na Karkowskim Przedmieściu księża i spietrali. Który z nich pragnął? Ale co tu mówić o pragnieniu, gdy rzecznik Episkopatu tłumaczy to: „a co, mieli być obrzuceni kamieniami?”. To co warte jest pragnienie, jeśli guzów nie przynosi, jeśli unika radykalności?

Jak bardzo Kościół przestał mieć znaczenie świadczy wypowiedź samego arcybiskupa Życińskiego komentującego manifest Hansa Kunga: „Świadczy to o zachodzącym obecnie głębokim przełomie kulturowym, w którym przyjmuje się model życia „jak gdyby Bóg nie istniał”.” (TP z 9 maja br.). No i co robić Mości Arcybiskupie? Co robić Mościa Panno Ohme z tymi, którzy żyją tak, jakby zakazów nie było? Chcecie zmienić ludzi katechezą lub perswazją? Chrześcijaństwo przetrwało, bo Jezus umarł,a nie dlatego, że żyje. Tylko jego nieobecność mogła ucieleśniać się w tych co żyją, w postaci pragnienia, by żył. Jego śmierć nie była zwycięstwem życia, tylko zwycięstwem pragnienia życia. Umieram Ja, byś Ty pragnął żyć. Dlatego ratunkiem dla Kościoła są ci, którzy żyją tak, jak gdyby Bóg był.

Taki jest los ojców i Ojca – muszą być obecni nieobecnością, być w ustach, które mówią: „poczekaj powiem ojcu (jego obecność) jak tylko wróci z pracy (jego nieobecność)”, „tata zdecyduje (to jego obecność), zadzwoń do niego (to jego nieobecność)”. Tyle wystarczy, by być dobrym ojcem. Powiem twardo, dążyć do ich ciągłej obecności, zwalczać ich nieobecność, to oznacza produkowanie „wściekłych 13-latek”. Albo inaczej, Ojciec jest bardziej słowem niż osobą. Na tym polega regulująca funkcja bojaźni (to ani lęk, ani strach). Wszystko co ważne nie zależy od ciebie, ciebie, czy ciebie, ani ode mnie, zależy tylko od niego i musisz się z tym liczyć. Jeśli on zabiera głos, jeśli ty, mówiąc o nim zdajesz się na niego, to oznacza, że jest on dla ciebie i dla mnie, że on liczy się z tobą i ze mną. W innym wypadku by po prostu głosu nie zabrał.

Następnym razem, chyba ostatnim przed rozpoczęciem cyklu o mężczyznach, będzie o książce, ważnej i kompletnie nie rozumianej. Chodzi o „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” Stefana Chwina. O samobójstwie jeszcze nie pisałem, a przy okazji kontynuował będę zagadnienie śmierci.

Mam nadzieję, że dożyję.

KP



ojciec ojcu nie równy


Czekający na rozpoczęcie cyklu o mężczyznach proszeni są o odrobinę cierpliwości. Trochę zaległości jeszcze pozostało. Kilka uwag do komentarzy zatem. A tak! Gramatyka jest miarą wszechrzeczy. Czymże bowiem jest „A stała się światłość” z Genesis? Jeśli na początku było Słowo i było nim choćby Światłość, to fraza „A stała się światłość” jest artykułowaną gramatyką. Więc dziś trochę więcej na ten temat będzie. I jeszcze sprawa nakazu, by być kimś innym i nie być sobą. Padło pytanie: ale po co? Cóż! Albo liczymy się z bliźnim, nawet jeśli jest kobietą, a więc i z jego imperatywem, albo nie liczymy się. Mogę być sobą bez kobiety, albo nie-sobą z kobietą. Rzecz gustu.

Napisano także, że ojców się olewa. Racja! Tylko, że nie można znaleźć innego losu dla ojców jak akurat ten. Tu najwyraźniej widać ciśnienie przykazania dziesiątego – ojciec ma być zawsze kimś innym niż jest, a żal ogólny dotyczy tego, że jest on tylko tym, kim jest. Dokumentuje to film z Lindą o ojcu i córce – rzecz płaczliwa, taki rodzaj Harlequina na panów. A Kramer kontra Kramer? Bardzo dobry film, ale mylący stale ojca z opiekunem, ojca z mamką, ojca z kumplem. Czego nie robi Hoffmannowski Kramer ,czego nie mogłaby robić Streepowska Kramer? Zatem jaka jest różnica między ojcem a matką? Tego nie wie nikt, nawet sam Ojciec w niebie. Psychoanalitycy wcale nie rozwiązują tego problemu w sposób wyczerpujący. Dla nich funkcją ojca jest metafora. Ojciec jest metaforą i to na tym planie ma się sprawdzić. Ba! Tylko metaforą czego?

Mam przed sobą TP z 18 lipca tego roku, gdzie w dziale Listy do Tygodnika czytam refleksje naukowca katolika: „wszystkie poglądy na antropogenezę, zakładające istnienie pierwszej pary, są nie tylko nie do przyjęcia na gruncie przyrodoznawstwa, ale również na gruncie samej teologii. Wynika z nich bowiem, że rozród człowieka w pierwszej fazie musiałby polegać na intensywnym kazirodztwie…Czy Pan Bóg miałby stawiać człowieka u zarania jego dziejów przed dylematem: z jednej strony nakazując mu rozmnażanie, a z drugiej skazując go na robienie tego w sposób grzeszny?”. Najpierw kilka uwag wstępnych. Pan naukowiec z Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN nie wie co to jest kazirodztwo. Nawet jeśli uda mu się rozwiązać dylemat na polu siebie jako dziecka tej mitycznej pierwszej pary i uniknąć wniosku co do ich pokrewieństwa, to polegnie na polu, którego chce bronić. Jest to pole rodzica, albo precyzyjnie pole Ojca. Stworzył był bowiem Ojciec mężczyznę i kobietę i stał się ich ojcem i mieszkali w domu Ojca swego, w Raju. A że mieli się rozradzać (jako efekt grzechu, a nie dana naturalna!), to mogli to robić tylko jako para rodzeństwa,  niezależnie od tego ile by jeszcze dzieci Pan Bóg nie zrobił. Przesądza o tym relacja między Nim a Nimi, a nie pula genów. Nie doszłoby do tego czynu, który tak gorszy Andrzeja Paszewskiego, tylko wtedy, gdyby któraś z kobiet lub któryś z mężczyzn, nie został przez niego stworzony, czyli że uniknąłby nazwania siebie i nazywania siebie Ojcem. Jeżeli bowiem takim znaczącym zostanie On określony, jego imieniem będzie słowo Ojciec, to każde stworzone przez niego stworzenie ludzkie będzie wzajem siebie rodzeństwem. I trochę psychoanalizy trudnej: wtedy to słowo, znaczący Córka lub Syn, będzie ją lub jego reprezentowało dla niego, dla Ojca. Jeżeli głupio bo głupio określa się katolików mianem „dziećmi Boga”, to skazuje się ich na „nieustanne i gorszące” kazirodztwo. Jeśli Bóg uczynił ojcem Adama to wiedział co robi – poszedł zajmować się innymi sprawami, kwestię ojcostwa zostawiając Adamowi. A to oznacza, że uczynił z Adama metaforę siebie, z nich to ” i uczynił ich mężem i żoną” uczynił metaforę siebie, a dopiero potem zezwolił im się rozmnażać, po akcie seksualnym a nie przed!

I dalej, każdy z panów, o ile będzie „mężem” może stać się metaforą Adama z kolei, zatem ojca rodziny tej, a nie ludzkiej. Ta rodzina składa się z synów i córek, ale jego! Jego brat ma swą rodzinę jak patriarcha, ale składa się ona z synów i córek tamtego Adama. Córka Adama I nie jest córką Adama II, więc mogą się łączyć

I oto mamy zadanie ojca. Albo się w nim sprawdzi, albo nie. Ustanowić metaforę – to jego zadanie! W niej to będzie miejsce dla syna i córki, ale też miejsce dla żony, która jest jego, a nie syna czy córki. To dzięki metaforze ojcowskiej, dzięki metaforze znanej jako Imię Ojca, syn nie może być mężem jego żony. Może jednak tego pragnąć. Tylko pragnąć i aż pragnąć.

Reasumując: ojciec spełnia się w metaforze. Gdy jej dokona może, a nawet musi, pójść do swoich spraw. Ma przecież tyle rzeczy do zrobienia! Tworzy syna czy córkę, i tworzy żonę. Nie tworzy matki. Lecz tworzy z niej żonę, przed lub po poczęciu. Żona jest wtedy metaforą matki. I właściwie nic więcej.

Ojciec to rzecz, której zawsze brakuje. Nawet wtedy gdy jest tuż obok.

KP



Było sobie dwóch tetryków


Dziś zmniejszam zaległości – jeszcze. Lecz na wstępie dorzucę garść uwag do dyskusji komentatorów. Rzecz poszła o starożytne kwestie, w tym o tę jedną jedyną, najważniejszą. Dlaczego dwie płcie się nie uzupełniają? Wydawać by się mogło, że podałem wystarczające wyjaśnienie – bo jedna z nich zajmuje stronę czynną, aktywną, podczas gdy druga stronę bierną, pasywną. Napisałem wyraźnie także, że wyznacznikiem tej biegunowości nie jest biologia, nie jest też psychologia i socjologia. Nadto nie jest też kultura. Napisałem wprost, że tym wyznacznikiem jest li tylko gramatyka! Napiszę jeszcze raz – Gramatykaaa…, Ludzie! Chodzi o umieszczanie się, lokowanie podmiotu w dyskursie. Podałem przykłady…i nic z tego. Przeczytałem po raz wtóry a aktywności kobiet, nawet o tym, że podrywają facetów. W pełni się zgadzam – podrywają obie płcie. Jedna czyni to mniej więcej tak: „Może pójdziesz ze mną na imprezę?”, druga jakoś tak: „Może zabierzesz mnie na imprezę?”, albo subtelniej: „Nie chciałbyś mnie zaprosić na imprezę?” O istnieniu różnicy gramatycznej chyba nikt nie będzie dyskutował chcąc to zakwestionować – bierność kobiet to strona bierna w dyskursie, aktywność mężczyzn to strona czynna dyskursu. Lecz czy jest to wyraz różnicy między płciami? By to pokazać wystarczy stać się nieco nieprzyzwoitym. Jedna płeć jest zdolna wyrażać to, o co jej chodzi, mówiąc: „Włożyć ci?”, jak wyrazi to druga? Czy już rozumiecie? Tylko mówiąc: „Włożysz mi?”

Mężczyznom komentatorom dopowiem jeszcze, że dziesiąte przykazanie: Nie bądź sobą!, ma swoje równie imperatywne uzupełnienie, jakim jest: Zawsze bądź kimś innym!

Tyle uwag tytułem dyskusji, a dziś biorę na warsztat dwóch panów o uznanym autorytecie. Jeden został nazwany nawet guru, drugi tylko psychologiem i psychoterapeutą, doktorem filozofii i kimś tam jeszcze. Pierwszy to Ronald Britton, psychoanalityk, nawet prezes Międzynarodówki Psychoanalitycznej. Drugi to Andrzej Wiśniewski. Z pierwszym rozmowę przeprowadził psycholog z wykształcenia, Piotr Pacewicz, i ukazała się ona w GW w numerze z dnia 31.07-01.08. Z drugim pani Agnieszka Jucewicz, a jej wysiłek ujrzał światło dzienne w WO z 21.08. Obaj mówili o rzeczach różnych, lecz obaj smędzili pokazując się jako autorytety bez ikry.

Pierwszy powiedział same prawdziwe rzeczy, nic nie można wywodom zarzucić. Tak, zna się na psychoanalizie. Lecz jednocześnie pokazał poddańczą wersję tejże, choćby grama odwagi Freuda, i cóż to za guru? Mówi na przykład: „…musimy się pogodzić z tym, kim jesteśmy”, a zaraz dalej: „Ostatecznie świat jest, jaki jest, prawda? I ludzie są tacy, jacy są, prawda? My sami też jesteśmy tylko sobą…” Cóż, pan Ronald ma 76 lat, ale jest analitykiem. To gdzie jego ikra? Rozpłynęła się, pozostało tylko mędrkowanie? „Pogodzić się z tym, kim jesteśmy” A wiemy, kim jesteśmy? Kim jestem ja w swym sednie? Wiem, za Freudem, że nie jestem panem w swym własnym domu. Lecz jeśli nie jestem panem, to czy to oznacza, że jestem sługą? Jak trzeba się zestarzeć, by zapomnieć, że żaden podmiot ludzki nie ma lub nie zna swego pierwszego znaczącego! „Świat jest taki jaki jest, prawda?” Ależ tak, to prawda. Chyba nawet guru nie zaprzeczy, że jest w nim tyle Złego, że Zło rzuca się solidnie w oczy. I co? Pan Britton namawia do pogodzenia się z tym, do ślepoty na Brak? Do uśmiercenia pragnienia? Przecież ten Brak dotyczy Ciebie, on Ciebie angażuję, porusza Tobą. Tylko w jego efekcie skłaniany jesteś do jakiegoś czynu. „Nie wystarczy tylko filozofować o świecie, trzeba zmieniać świat”. Pamiętacie, kto to powiedział? I kto ma to zrobić, jeśli nie podmiot? Państwo, rządy, Kościół, Armia, Naukowcy, a może Kosmici? Oni zajmą się tym Brakiem, jeśli Ty go wyartykułujesz. Czyn to sprawa podmiotu. Przy czym ja tylko podsumowałem Freuda.

A teraz współczesny psychoterapeuta. Lecz najpierw czapki z głów przed Stefanem Kisielewskim. On to bowiem jest twórcą powiedzenia, o socjalistach, co to sami stwarzają problemy, by później je w pocie czoła rozwiązywać. Co prawda ideologiczna zapiekłość nie pozwoliła dojrzeć temu facecjoniście, że tak ma sam człowiek. To on jest autorem problemów, które później z wysiłkiem, aczkolwiek bez skutku, próbuje rozwiązać. Redaktorka pyta pana Wiśniewskiego – „Co by pan powiedział o rodzinie, w której trzylatek decyduje o tym, kiedy idzie spać, gdzie śpi, co je i o jakiej porze?” Po serii uczonych wywodów, z którymi należy się zgodzić, psychoterapeuta ma do zaproponowania tylko jedno: „Trzeba stawiać granice dziecku”. Jest tylko bezradny w wytłumaczeniu tego, czemu rodzice granic nie stawiają lub przestali to umieć. I wtedy zaczyna oskarżać rodziców, że w gruncie rzeczy nie przykładają się do zadań rodzicielskich. Niedawno usłyszałem historię o 13-latku, który w obecności rodziców i psychoterapeuty rzekł był do matki: „Daj, zrobię ci minetę”. I co myślicie? Uprzedzam, nic się nie stało. Dostało się rodzicom za brak granic.

Więc najpierw walczymy z targaniem za uszy, karceniem podniesionym tonem, karaniem odebraniem kieszonkowego, jednodniowym postem, i setkami innych sposobów, które rodzice przez wieki wypracowali w pocie wychowywania swych pociech, by teraz oskarżać ich o to, że tego nie robią. Najpierw walczyliśmy z kastracją – bo to przecież swojska kastracja, a raczej zagrożenie nią, bo to ona ustanawiała granice, by teraz zaczęło nam jej brakować.

Niekiedy oglądam program o tym, jak to w GB i USA, wynajmuje się rodziny do uczenia granic dzieci współczesnych. W tych to rodzinach muszą one stawać o 5 rano, czyścić stajnie i obory, być karceni odebraniem kluczy od pokoju i codziennego wiktu. A wszystko kręcone kamerami! Więc płacimy rodzinom wynajętym za to, co moglibyśmy robić sami! Za darmo! Jest tylko jedno ale – u siebie w domu nie zgodzilibyśmy się tego robić pod okiem kamery, współczesnego Wielkiego Brata. W tym się wyraża nieufność wobec rodziców. Nieufność nieskrywana. Nieufność jako zasada. Tylko czy muszą w tym uczestniczyć psychoterapeuci i psychologowie? To pytanie zadaję po swojemu i panu Wiśniewskiemu i pani Zawadzkiej. Mam bowiem wrażenie, że nie okazują szacunku rodzicom, i że żerują na ich panice i bezradności, by później tańczyć w Tańcu z Gwiazdami.

„Oh, Lord! Please don’t let me be misunderstood!”. Jak dla mnie to modlitwa o to, bym: Boże! Nie pozwól mi stetryczeć, pozwól mi pozostać z mą pasją, której wyrazem jest niezgoda i protest.

KP



stereo typ


Dziś uwag jeszcze kilka odnoszących się do komentarzy – generalnie odniosę się także do kobiet, nie do jako typów, które prowokują niektórych do zgrzytania zębami, ale do cech uniwersalnych tych nadzwyczajnych stworzeń. Nie jest ich dużo, tych cech ma się rozumieć. Wspomnijmy zatem o punkcie grawitacyjnym bycia kobiet, czyli Nic, nazwanego także Minus, którego współrzędną jest przesławne Encore, „Jeszcze” kobiecego niezadowolenia i niezaspokojenia. To Nic, ten wyraz niekończących się pretensji, zarzutów w stosunku do Innego. Odpowiedzią na to jest Skromność, kolejna uniwersalna cecha kobiet, której to współrzędną jest z kolei woal chcący zakryć tenże Minus, Nic. Skromność zobaczycie zarówno w rumieńcu niewieścim, jak i w zakłopotaniu nadobnej płci, gdy panowie wlepiają w nią swe gały. Trzecią z cech jest Szacunek, którego żąda się w koło, czy zasłużony czy nie zasłużony. Można nawet stworzyć swoisty dekalog związany z szacunkiem: 1. Nigdy kobiety nie uderzaj, 2. Nie drwij z niej, 3. Nie krytykuj publicznie, 4. Nie śliń się na jej widok, 5. Nie okazuj zniecierpliwienia, 6. Nie okazuj zainteresowania inną gazelą w jej obecności, 7. Nie miej jej za złe Nic, 8. Nie bądź przy niej mężczyzną, 9. Nie wymagaj od niej Nic, 10. Nie bądź sobą. Lecz nie o tej cesze uniwersalnej dziś napomknę – ostatniej z tej krótkiej serii. O tym za niedługo.

Pojawia się sprawa książki skomponowanej z mych wpisów. Temat mi od roku nieobcy. Jeśli już coś takiego robić, to także z zamieszczaniem komentarzy i odpowiedzi na nie, w tym mających charakter prywatny, ale profesjonalny. Wierzcie mi, nie jestem wrogiem takiego pomysłu, ale wydać musiałoby się to za pieniądze – no, chyba że wśród mych czytelników jest właściciel wydawnictwa ceniący to, co piszę. W tym wolałbym, by mi ktoś pomagał, lub raczej ja pomagał jemu. Powód prosty – zakres mojej aktywności. Warto byście wiedzieli szanowni Czytelnicy, czym się aktualnie zajmuję. Oczywiście przyjmuję pacjentów, prowadzę Studium Kształceniowe w mym stowarzyszeniu – matce, seminaria z seminarium VII o Etyce w Warszawie i Krakowie, piszę referat, a za moment poważny artykuł, że tak powiem branżowy, piszę blog. A pozazawodowa aktywność – cóż, zbieram materiały dotyczące dwóch rodów chłopów pańszczyźnianych (to w podziękowaniu matce i ojcu, ostatecznie gdyby ich drogi się nie przecięły, nie pisałbym bloga), a także materiały do ewentualnej monografii (broń Boże, bez ambicji naukowych) rodów  chłopskich pewnej wsi. Cóż, doświadczam akme!

W numerze z 28.VII. TP zamieścił wywiad z teolożką feministyczną, panią Elżbietą Adamiak. Rzecz zeszła w końcu na ulubiony temat feminizmu – obecność stereotypów. A ponieważ i mi zarzuca się propagowanie stereotypów odnośnie kobiet (Pani Mohanko, teraz będzie o Pani zarzutach!), to teraz kilka chwil o tym. Przeprowadzający wywiad pyta się pani teolog – czy odwoływanie się do stereotypu kobiecej bierności…się nie zdezaktualizowało? Oto fragment odpowiedzi: „Oczywiście to, że dawniej mówiono o kobiecej bierności, nie znaczy, iż kobiety nie były aktywne. Przeciwnie: zwykle wykonywały wiele ciężkich prac, które zwyczajowo przypisujemy mężczyznom..itd”. Czemu ten stek komunałów mnie zainteresował?

Przygotowując się do tego wpisu spytałem dwóch panów wywożących śmieci z miejsca gdzie mieszkam, czy wśród nich, stojaków samochodowych targających kubły wypełnione, są panie. Odpowiedź była jasne – nie ma żadnej. Czy brakiem pań na stanowisku stojaków śmieciarkowych rządzi stereotyp? Jasne, że tak. Czy to coś złego? Jasne, że nie.

Podobnie z biernością kobiet. Gada się o tym na okrągło zaświadczając tym samym o kolejnym stereotypie – twierdzi się, że tak mówił Freud. Podobno to wystarcza, by wiedzieć co mówi psychoanaliza o kobietach. Może za wyjątkiem stojaków rzeczonych, szambonurków, kanalarzy i paru innych fachów, kobiety pracują więcej od mężczyzn, są hiperaktywne. I Freud, i ja, i wy dobrze to wiecie. To o czym mówił Freud? Czy Panie, które tak nie lubią stereotypów na własny temat, nie lubią gdy panowie się wokół nich kręcą?  Jasne, że lubią. Lecz skoro są kręcący się, to muszą być i te, wokół których kręcenie się odbywa. Czy Panie, które tak obrażają stereotypy, zaczną w końcu kręcić się wokół panów? Nie, nie zaczną, a te z nich, które próbują to robić lub nawet robią, panie nasze kochane określają znanymi epitetami. Mamy oto następny stereotyp.

Kobieta nie jest istotą bierną. Ona tylko zajmuje pozycję bierną! Księżniczka śpiąca jest budzona (zwróćcie uwagę na stronę bierną wypowiedzi), Kopciuszek jest szukany, a najpierw był obdarowany przez czarodziejkę cud suknią; Czerwony Kapturek został zdybany, panna młoda jest zaprowadzana przed ołtarz. Macie więc bierność jako pozycję w zdaniu i pozycję w byciu kobietą. I kiedy bezimienna jawnogrzesznica obmywa, ale nie jej stopy zostały obmyte, kiedy łamie stereotyp kobiecej bierności, jest oskarżana o uleganie innemu stereotypowi, stereotypowi bycia ministrem, co z łacińska oznacza bycie sługą. Jest najbardziej oskarżana przez Kopciuszki, Księżniczki, Czerwone Kapturki, Kobiety właśnie.

Kobiety prawdziwe to kobiety, które umykają stereotypom i dlatego są tak tajemnicze. Jest ich mało, albo przynajmniej takie wrażenie się ma. W otoczeniu zdają się dominować te inne, czyste okazy kobiecej bierności, choć pracujące, nadaktywne, istne frygi.

Na zakończenie garść stereotypów wybranych na chybił trafił z prasy, którą miałem okazję dziś przez 5 minut przejrzeć. Wysokie Obcasy z 21 sierpnia: „Szczęśliwe kobiety nie piją, mają pracę, wsparcie w mężu ( tu aż trzy w jednym sformułowaniu: kobiety marzą o mężu [jako że wsparcie męża może mieć tylko żona], kobieta czeka na wsparcie oraz jest wspierana. Łącznie stereotypów pięć).  Te same Wysokie Obcasy; mieniąca się kobietą niezależną, sama Monika Bellucci mówi w wywiadzie: „[mąż] musi się postarać, musi mnie zdobywać za każdym razem, a nie raz na 40 lat! Mężczyzna musi mnie uwieść, sprawić, bym chciała spędzić z nim noc.” Oto bierność kobieca! Wiecie już na czym to polega?

A tak w ogóle odbiornik typ stereo, to też stereotyp.

KP



porozmawiajmy o kobietach – obrazek 21: jędze, wiedźmy, czarownice


Trochę długo czekaliście czytelnicy na ostatni wpis z serii kobiecej, ale i ja mam prawo do urlopu, a także do poczytania komentarzy i przyglądaniu się dyskusji. I cóż takiego widzę u dyskutantów? Masę złudnych mniemań, jak określono to zjawisko w filozofii starożytnej, już starożytnej.

Najpierw nawiążę do komentarzy Mohanki – trzeba mieć odwagę, lub po męsku jaja, by mówić o fantazji autora bloga, gdy przywołuje on historię mającą już prawie 2000 lat. Czy opowieść o bezimiennej ulicznicy, obmywającej olejkami stopy Jezusa, jest fantazją grupową Ewangelistów? Akurat w tej kwestii wyrażam akt wiary w prawdziwość tej historii, a nie w jej fantazyjność zdeterminowaną tym, że byli oni mężczyznami. Podobnie z historiami kobiet cicho wypełniającymi czynami swe życie, na tyle cicho, że panowie deliberujący o „swych” sprawach, a także pani Mohanka, nawet nie zwrócą uwagi na obecność wypranych gaci w szafie, pozamiatane podłogi czy obecność codzienną kostki, lub jej pół, masła w lodówce. Dla tych przedstawicieli drugiej połowy ludzkości wszystko to bierze się z niczego, jest manną z nieba niegodną nawet uczczenia. Ale dlaczego?

Ludzkie myślenie jest bezwładne. Mohanka sądzi, że kwintesencją kobiecości jest brak podmiotu przejawiający się w zgodzie na wyrzeczenia. Cóż, jeśli autorka komentarza ma rację, to pewną bardzo autentyczną panią, która miała nieszczęście znaleźć się w miejscu i czasie, gdy miano rozstrzelać jej synową, która na dodatek była w ciąży, i która wyprosiła u gestapowca by zamienić jej życie na życie synowej, należałoby określić mianem kobiety bez podmiotu i poczuć do niej lub przynajmniej potraktować ją jako przypadek do leczenia. Nie ma wyrzeczenia się bez wyrzekającego się. Albo inaczej, czego się ta pani wyrzekła i kto się wyrzekał? Według Mohanki życie było tu podmiotem, to w takim razie kim była wyrzekająca się? Otóż szanowni czytelnicy, tylko podmiot może dokonać wyrzeczenia, a czyniąc to konsoliduje się jako podmiot jeszcze bardziej. Po prostu pozostaje on sam w czystej postaci – na drugiej pielgrzymce JPII w Warszawie ogłoszono tą panią błogosławioną! Podmiot proszę czytelników jest w miejscu między życiem a śmiercią, nie po stronie tylko życia, czy nawet (u)życia. I stąd bierze się zestrachanie miłością, że ma ona być aż po grób. Miłość aż po grób dziś nazywa się miłością toksyczną, pod taką nazwą próbując ukryć inny epitet, że to miłość głupia.

Wojtas i Spokojny – jak niełatwo jest z tym kobiecym Minusem! Panowie też mają minusa, i to że ho ho! No tak, ale Przemek przypomniał zapomniany fragment z Zarathustry – ten z najpiękniejszą definicją różnicy między płciami. Cytuję: Szczęście mężczyzny brzmi: Ja chcę. Szczęście kobiety: On chce. Czyżby komentatorzy nie widzieli w tym różnicy? Otóż jest ona i na dodatek jej tajemnica dostępna jest tylko kobietom. Dlaczego satysfakcja z „On chce” jest kobieca? Bo niedostępna facetom. Znacie szanowni czytelnicy, a zwłaszcza czytelniczki mężczyznę, dla którego szczęściem jest to, że „Ona chce”? Tylko chce, tzn. że nie jest usatysfakcjonowana!

Jeżeli teraz nazwiemy szczęście słowem jouissance, to co jest tegoż gwarantem? Na pewno nie jest nim Ja. Kobiety nieprawdziwe konstruują swe życie według schematu „Ja chcę, by On chciał”, będąc w ten sposób jedną nogą po stronie męskiej. Lecz ten schemat, pocieszając kobietę, że jest troszeczkę jak mężczyzna, rozczarowuje ją, bo zmusza do wymyślania sztuczek mających na celu wzbudzenie tego „On chce” – to nazywamy uwodzeniem przez kobiety. Samo woluntarystyczne „Ja chcę” nie wzbudziło nigdy tego pożądanego „On chce”. A jeśli „Ja chcę” zniknie z tego schematu? To kobieta zdaje się tylko na „On chce” – ten, który chce jest właśnie Nim. Może Nim być garbus, karzeł, żul, wstręciuch, patałach – ktokolwiek bądź. Tu zostaje przekroczona granica absolutu, np. absolutu biologii (podobania się, pociągu). „On chce” i to jest jedyne co się liczy.

Poza tą granicą, granicą, na straży której stoi [tak tak, zamierzona dwuznaczność] męski penis, a ogólniej fallus, jest teren nieznany i tajemniczy – jak kobieta przebywająca w tym obszarze, której szczęście nie mierzone jest fallusem, ale i nie jakimkolwiek znaczącym [elementem]. Dla wyjaśnienia, istnieje rozkosz kobieca (osławiona pochwowa), ale nie opiera się ona na jakimkolwiek punkcie G, czyli elemencie znaczącym. Jeśli taki punkt G występuje, to nie odnosi się on do rozkoszy kobiecej, tylko rozkoszy danej kobiety.

Tajemnica tego terenu i tej kobiety za współrzędne ma posłuszeństwo Innemu, nieskalaność przez Innego i ubóstwo od wszelkiego posiadania. Czy taka kobieta może być szczęśliwa? I to jest właśnie paradoks, bo większość ludzi dzisiaj twierdzi, że to niemożliwe, że to się w pale nie mieści. Ale akurat tym jest tajemnica, jej najlepsza definicja – to, co się w głowie nie mieści.

Substytutem dla tej tajemnicy jest domniemana wiedza kobiet, wiedza która okłamuje, ale która równocześnie przynosi jakąś satysfakcję. Dlaczego tyle wróżek, a nie wróży jest? Przyjrzyjcie się wróżbom i horoskopom w ich warstwie przekazu ustnego – dojrzycie kłamstwo, którego funkcją nie jest ukrywanie prawdy, ale dawanie jakiejś rozkoszy, zadowolenia. Mieć rację bowiem, nie oznacza jeszcze mieć dostęp do prawdy. Nie ma prawdy w tym, że istnieją czary, ale jest wiele racji w tym, że one działają.

Kończę cykl rozmów o kobietach. Przed nami cykl o mężczyznach. Lecz zanim go zacznę napiszę kilka wpisów o sprawach, które nagromadziły się na moim biurku. Przecież muszę utrzymywać jako taki porządek.

KP



porozmawiajmy o kobietach – obrazek 20: córka marnotrawna


Jak to dobrze, że istnieją komentatorzy. Zwracają uwagę na różne, mało uwydatnione w mych wpisach sprawy, dociekliwi są, a co ważniejsze, nie są potulni i nie traktują mnie jako wyroczni. Więc zanim przejdę do meritum planu na dzisiaj, kilka uwag. Jest tak, że autor bloga gdy mówi o kobiecie, mówi jednak o istocie biologicznej, a na dodatek naocznie ocenianej (podobnie z resztą mężczyzna). Nie mówi na pewno o płci psychicznie branej i/lub odczuwanej. Skąd zatem poczucie qui pro quo? Problemem nie jest płeć sama przez się, problemem jest brak gwaranta, czyli znaczącego, związanego z różnicą między płciami. Czym jest różnica między płciami? Ot, i zagwozdka! Z jednej strony fakt różnicy między płciami jest doświadczany w sposób oczywisty, z drugiej to na czym ona polega, jest rzeczywistością całkowicie zamazaną – gwarantem nie jest ani biologiczna i naoczna różnica (zjawiska transseksualne i hermafrodytyczne o tym przekonują), ani też różnica poczuciowa, tożsamościowa (przeczą temu zjawiska odmiany poczuć i zmiany tożsamości płciowej w ciągu życia, „odmęskowienie” w przypadku psychoz i parę innych). Jeśli chodzi o histeryczność sprawa jest równie zagmatwana. Pomijając fakt, że Lacan i osobowość to para po rozwodzie i to nieznosząca się nawzajem, to histeryczność zdarza się u mężczyzn, podobnie jak obsesyjność (wiodące znamię kliniczne panów) u kobiet. Z kolei pojęcie „dyskursu histerycznego” jest pojęciem strukturalnym i mówi tylko tyle, że ma on miejsce, gdy agentem, czynnikiem sprawczym takowego staje się podmiot, niezależnie od płci. W skrócie, w świecie samych kobiet problemu nie ma, lecz w świecie dwóch płci problem się pojawia. Pojawia się wtedy kwestia różnicy między płciami, prawda której jest dla nas (ostatecznie członków tej czy tamtej z płci) całkowicie zamazana.

A teraz powracamy do wątku – czy zastanawialiście się dlaczego opowieść o synu marnotrawnym dotyczy syna akurat, chłopca, mężczyzny, a nie córki, kobiety? Czy z równą zgodą zgodzilibyście się na opowieść o ojcu afirmacji, ojcu drugiej odsłony kompleksu Edypa, który syna – utracjusza, złodzieja, Piotrusia Pana, lekkoducha – przyjmuje z honorami po powrocie do domu bez grosza przy duszy, gdyby rzecz dotyczyła córki? Czy gdyby marnotrawna córka odeszła z domu i wróciła doń po 10 latach, czy więcej, z gromadką dzieci, każdy od innego faceta, to przyjęlibyście ją z honorami, bo przecież wróciła skruszona?

Biblia i Ewangelie boją się postawić takie pytanie, sugerując przez to, że tacie-Bogu takie postępowanie byłoby i pozostało niemiłe, ale nie psychoanaliza. Rzecz bowiem dotyczy  kobiety prawdziwej, kobiety wyzwolonej od tożsamości wiążącej jej los z macierzyństwem, od tożsamości związanej z ozdobnikami i ozdóbkami, z wizerunkiem ciała. „Nie jesteś już moją córką” mogłaby usłyszeć, ale ona nie jest już niczyją córką. Lecz wraca wypędzana, trwa lżona, żyje bita i męczona. To trwanie w uściskach śmierci, agresji, niechęci, wstrętu, niekończącej się destrukcji, trwanie domagające się afirmacji pomimo zeszpeconych twarzy, obitego ciała, znoszonych ubrań, głodnych dzieci i dzieci dręczonych, istnienie wbrew namowom przemądrzałych wokół, sugerujących rozwody, separacje, zamknięcie w więzieniach – to przeraża. Jak w każdym horrorze trwanie życia jest wieczne, nawet gdy przybiera pokraczne i ohydne formy.

Opisuję kobiety o bezradności absolutnej, nie kobiety-dzieci, niedojrzałe czy ociężałe, ale kobiety czyste Minusy, wzbudzające agresywną litość, nienawistne współczucie, aroganckie wywyższanie się, złośliwe miłosierdzie; kobiety, które trwają dla Innego, mężczyzny, i to na dodatek w wyłącznej relacji z mężczyzną, z upodobaniem nazywanej przez wystraszonych arogantów toksyczną, rzadziej masochistyczną.

Jest w Ewangeliach taka kobieta, cicha i anonimowa (bezimienną nazywana ustami apostołów), znana z nieprzystojnego życia i jednego gestu. Gdy Jezus zaszedł był w gościnę do domu, po prostu  podeszła i obmyła mu stopy. Posunę się nieco za daleko, ale w dobrej wierze – gdyby Jezus wyraził chęć spędzenia z nią nocy, pewno dostałby i to. Spróbujcie odpowiedzieć teraz na pytanie, dlaczego ten gest, dlaczego taka kobieta wzbudza tyle udawanego współczucia, a za to dogłębnej niechęci i skrywanej wrogości w otoczeniu, zwłaszcza u kobiet, które przy niej fałszywie nazywają się kobietami wyzwolonymi? Bo Minus jest ich sztandarem, tylko to. Tylko Minus sprawia, że granice negocjacji znikają; są tacy terapeuci tzw. rodzin patologicznych, którzy negocjują i negocjują warunki poprawienia ich losu, pewno wiedzą o czym piszę. Tylko Minus ociera się o krawędź absolutu, bywa, że w szale okrucieństwa, zazdrości i rozpaczy, dochodzi do odebrania życia, kogoś lub swego. Absolutna bezradność wzywa do absolutnej afirmacji, a to już zakrawa o skandal.

Z pewnością wśród czytelniczek tego bloga żadna nie obmyła nóg swemu Innemu, innemu z resztą tylko w fantazji. Doris – komentatorka wskazała ścieżkę ku kobiecie prawdziwej, grzesznej, patologicznej, tej, którą cały świat próbuje dziś na gwałt leczyć. Dzisiejsze kobiety wyzwolone gromko mówią: „ja tego nie zrobię!”, ulubione słowo dzisiejszej psychoterapii – asertywność – jest dowodem na wyzwolenie. Kobieta prawdziwa mówi: „ja zrobię wszystko” – w jej świecie nie ma zakazów; nie ma też zakazu bycia Minusem.

Nikt nie wie dlaczego córka marnotrawna przychodzi po latach do ojca z gromadką bękartów. Ale przychodzi. To absolut – afirmacja tam, gdzie nikt nie wierzy w afirmację. Ale czy ona wierzy w nią?

To jej tajemnica. W tym to miejscu zbliżamy się do końca, będziemy kończyć ten cykl starając się napisać co nie co o tej tajemnicy, tajemnicy dostępnej tylko kobietom, wszystkim, ale wyrażanej tylko przez niektóre.

KP



porozmawiajmy o kobietach – obrazek 19: wyzwolona i sama


W naszym przeglądzie typów kobiet zajmujemy się teraz kobietami prawdziwymi. To paradoksalna nazwa. Dlaczego inne typy kobiet miałyby być nieprawdziwe? A jednak! Bycie kobiet przesiąknięte jest, czasami bez reszty, byciem matką. Albo jako przeznaczenie, albo powołanie, tudzież fatum czy zwyczajna rola do odegrania przed światem. A gdyby tak rozdzielić te dwie frakcje od siebie? Mielibyśmy wtedy czystą matkę, zwana inaczej prawdziwą i prawdziwą kobietę. Pierwsza dezorganizuje ze wszystkim życie dziecka (w pewnym okresie zwana była matką schizofrenogenną), druga natomiast?

Jeden z komentatorów marzy o kobiecie prawdziwej, bo to ona nie chce mieć dzieci, czyli idealnie wpisuje się w związek z mężczyzną, który też nie chce mieć dzieci. Zapomina jednak nasz komentator, że matki nie definiuje tylko urodzenie dziecka – to najmniej istotna tu sprawa. Dzieci można urodzić i oddać do sierocińca, zawierzyć je ojcu tych dzieci, olać je i wyjechać gdzieś w świat, sprzedać komuś z rodziny, za to bezdzietnemu. Wiele rzeczy można zrobić, nawet od urodzenia zacząć głodzić, zmuszając je do wegetarianizmu. Kobieta zwana prawdziwą nie musi używać środków antykoncepcyjnych, bo nie boi się być matką, a nie boi się, bo nią już nie jest. Tylko urodzi dziecko, tylko tyle. Nie jest też podobna do matek dzieci autystycznych, które rodzą dzieci, by one je potem zmuszały, przymuszały do bycia matką. I one się starają, bo matki, pozycji bycia matką nie pokonały. Za to spełnia się ich najczarniejszy sen – bodajbyś dziecko wychowywała. I wychowują dziecko, od początku będące nie swoje.

Z kolei Hannah nie zauważa, że trwanie w dziewictwie nie stoi na przeszkodzie bycia kobietą prawdziwą. Tylko musimy zauważyć, że czym innym jest dziewica jako ktoś, kto jeszcze nie odbył inicjacji seksualnej (tradycyjne pojmowanie), a czym innym ktoś, kto nie będzie należał do nikogo. Są zatem dziewice konsekrowane, ale i zaprzysięgłe. Pierwsze postanawiają pokonać w sobie kobietę, pozycję bycia kobietą; drugie i pokonać kobietę i pokonać matkę równocześnie, choćby postanawiając żyć byciem mężczyzn. I są dziewice takie jak Hypatia – atrakcyjne kobiety i nadto dziewice, bo tylko tracąc dziewictwo ryzykowałyby stanie się matką; pokonują matkę przez wyeliminowanie wszelkiego ryzyka. Czy istnieją Hypatie współcześnie? Ależ tak – to te, które skutecznie proponują mężczyźnie białe małżeństwo, dożywotnie ma się rozumieć.

Powstaje przeto pytanie: dlaczego się na to panowie zgadzają? Kobieta wyzwolona i zarazem nie odtrącająca panów artykułuje swą prawdziwość poświęcając któreś z dóbr – analitycy powiedzą w tym miejscu, że zgadzają się na własną modalność kastracji, że na jakimś planie zgadzają się ze swym Minusem. Trzy plany są podstawowe. To ciało, dusza i dobra materialne. Przykład kobiety prawdziwej w rodzaju Hypatii i jej podobnych, to akurat poświęcenie ciała w całej tego dwuznaczności: moje ciało nigdy nie będzie należało do nikogo, poświęcam przy tym to, co ono dawałoby mi, ale równocześnie sakralizuję, uświęcam je, bo czynię je nietykalnym. To właśnie ma miejsce w białych małżeństwach skonstruowanych przez kobiety – mężczyzna, mąż, traktuje ciało żony jako sacrum.

Dodajmy do tego jednak, by nie było to za proste, że nie trzeba wybrać dziewictwa, by poświęcić ciało. Jeżeli dostrzeżemy, że ciało jest środkiem, drogą ku rozkoszy, wystarczy stać się kobietą absolutnie oziębłą, czyli w odniesieniu do wszystkiego co trąci seksualnością (rzecz praktycznie mężczyznom nieznana) być absolutnie obojętną i…i mamy związek, małżeństwo nawet, z kobietą prawdziwą.

Czemu służy takie poświęcenie? Ta zgoda na Minusa? Ano wydrążeniu w mężczyźnie dziury, braku (np. mężowi w opisanym białym małżeństwie będzie już na zawsze brakowało ciała żony), braku, któremu nie da się zapobiec. To zdaje się niesamowite, nieludzkie, paradoksalne, przerażające. Owszem, tak to właśnie jest – to wykracza poza kategorie prawne (czy białe małżeństwo to na pewno małżeństwo?), poza ludzką uczuciowość (czy nie przypomina wam to znęcania się, braku serca itp. sytuacji?). Kobieta prawdziwa to wamp i femme fatale łącznie, która przekroczyła granice tradycyjnie zarezerwowane dla kobiety (przez kobiety i mężczyzn, a nie tylko przez mężczyzn, jak chciałyby feministki). Znajduje się na terenach gdzie wartości podlegają dekonstrukcji, ale nie obaleniu, terenach nieznanych, których konkwistadorem ta kobieta się staje.

Lecz nadal pytanie o to, jak mężczyzna staje się kimś z brakiem, z wydrążoną dziurą, jest aktualne. Ale o tym we wpisie następnym. Będzie on o kobietach bezbronnych, które to z bezbronności uczyniły swój oręż.

KP