„Bycie człowieka nie może być zrozumiałe bez szaleństwa, które jest granicą jego wolności””


Jak pewnie zauważyliście wydarzenie ze Sroką pomogło mi wyartykułować centralny problemat leżący u podstaw istnienia człowieka w świecie. Spróbujmy go zarysować, narazie ostrożnie. Czy światy, sroczy i ludzki, przenikają się? I bardziej ogólnie: czy światy człowieka i zwierząt są radykalnie oddzielone od siebie? Odpowiedź twierdząca na to pytanie niesie za sobą zasadnicze konsekwencje. Pierwszą z nich, i bardzo rzadką wskazywaną w elukubracjach temu poświęconych, jest istnienie szaleństwa, zarówno w postaci rzeczownikowej, jak i przymiotnikowej. Kilka przykładów? Proszę bardzo.

Członkowie ruchów prolajfowych niejednokrotnie posuwają się do mordowania aktywnych proaborcjonistów. Obrońcy życia są równocześnie zwolennikami karania śmiercią – wyraz niekonsekwencji przekonań? Tak myślą ci, którzy chcą zorganizować życie terroryzowane logiką, w którym konsekwencja logiczna utożsamiona zostaje z normą, a brak konsekwencji z szaleństwem. Są tacy, którzy głosząc ideę godności człowieka i miłości bliźniego skazują jednocześnie go na rodzenie dzieci poczętych z gwałtu, dzieci poczętych dla bólu, by mogły godnie umrzeć i by rodzice takich dzieci mogli się z nimi pożegnać i choćby przez chwilę nacieszyć. Istoty ludzkie, którym nie można oszczędzić bólu, mają umrzeć godnie ku zadowoleniu zwolenników umierania z godnością. Z przeciwnej strony, bezmyślnie poczęte istoty mają być uśmiercane, by samorealizowanie się urodzonych nie mogło być niczym ograniczane.

Czy zatem godne umieranie dla wszystkich postulowane przez jednych, a także samorealizowanie się wszystkich postulowane przez drugich, to idee, które nie są oby urojeniem? Czy w ogóle możliwe jest oddzielenie idei od urojenia?

Czołowy ideolog idei zerowej tolerancji dla przestępstw stał się, zapewne bezwiednym, ojcem załozycielem sytuacji, w której kradzież pudełka zapałek przez opóźnionego umysłowo skazuje kradnącego na więzienie, a zwolennika miłości bliźniego, dyrektora więzienia, który go wypuścił płacąc grzywnę przy okazji, na utratę pracy, zalegalizowaną przez zwolenników innej idei, znanej jako „sed lex, dura lex”. Przeto, czy idee, większe i mniejsze, są urojeniami?

„Cały świat jest szalony, powiedzmy więc, (u)rojący [sobie]”. To Lacan. To teza, że każda idea jest (u)rojeniem [sobie]. Czy idee są kłamstwami? Skądże znowu! Życie ma godność, chociaż skazuje niektórych z nas na jedynie godne umieranie. Godne umieranie też jest piękną ideą, chociaż skazuje niektórych na życie w niekończących się bólach. Samorealizacja, what’s a beautiful!, chociaż to co przeszkadza w niej ma nie przeszkadzać. Dowartościowanie kobiet, ależ to słuszne, tyle że, jak ujęła to czołowa feministka polska, chociaż pani Kopacz nie reprezentuje sobą niczego wartościowego, to  z racji, że jest kobietą, niechaj już będzie premierem/ką. Idee nie są groźne, o ile nie stoi za nimi cała prawda. Natomiast ci, którzy widzą w idei całą prawdę są owładnięci szaleństwem.

Nawet najmniejsza idea niesie w sobie ten bagaż. Czy „moja sroka” była głodna, czy dopraszała się opiekuna we mnie, czy też kochanka, uwierzenie w to byłoby szaleństwem, mniej lub bardziej, lecz jednakowoż szaleństwem. Kim stał się „Ptasiek”? Człowiekiem szalonym, albowiem uwierzył w to, że jest ptakiem.

Wśród nas są tacy, którzy nie mogą skonstruować takiej granicy, o której w tytule. Są też tacy, którzy nie mogą jej zrekonstruować, gdy poszła ona w rozsypkę. Poniekąd zatem wszyscy mamy udział w jakimś szaleństwie. Wszyscy jesteśmy fanatykami czegoś; wszyscy jesteśmy fanatykami na jouissance lub fanatykami jouissance. Obżeramy się aż po stanie się świnią, puszczamy się aż po bycie suką, tyramy, by przeobrazić się w woła.

Szaleństwo jest granicą ludzkiej wolności, czyli pomimo tego, co spotkało mnie ze strony sroki, szaleństwem byłoby sądzić, a także wierzyć, że sroka mówiła do mnie, a mnie samego chciała uczynić panem Sroką. Wszelako nie można tego wykluczyć; szaleństwo jest nie do wyeliminowania, a co więcej, jest jednostronne. Człowiek może stać się Sroką, podczas gdy sroka nie może stać się człowiekiem; człowiek może zacząć ćwierkać i trylić, Sroka nigdy nie powie niczego.

Szaleństwo jest udziałem tylko człowieka. To co go wyróżnia i odróżnia od reszty stworzeń, to oparcie swego bycia na braku i śmiertelne związanie z negatywnością.

KP

P.S. Temat będę ciągnął dalej, a dwa cytaty to: tytułowy, E,575, a tekstowy to rodzaj noty, uwag na marginesie, zatytułowany „Vincennes: dla”, str.1, bo tylko jedna była.

Gdybym napisał „Kochajcie Lacana!” uznalibyście mnie, peut-etre, za szaleńca. Cóż, tylko w dotknięciu szaleństwa ma się posmak wolności. Gdy apeluję „chodźcie na psychoanalizę!” nie jestem mniej szalony.



„Realne, to niemożliwe; niemożliwe, to Realne”


Do czego odnieść Realne? Pytanie zasadne, uwzględniwszy niepokojącą mozliwość, że Realne może być przez czytelników utożsamione z zasadą pierwotną, z Pierwszym filozofii czy teologii. Co było pierwsze, kura czy jajo? Ani kura, ani jako. Lecz nie znosi to sprawy podniesionej przez pytanie. Pierwsze lokuje się poza przestrzenią/powierzchnią wytyczoną pojawieniem się dwóch znaczących, kura i jajo (przestrzenią/powierzchnią nie ograniczajacą się do sfery). Gdzie bowiem odnajdziemy w niej miejsce dla koguta?

Wszelkie koncepcje bazujące na takiej czy innej Dwójni, Ich-dwojgu święcącej triumf w psychoterapii, tudzież dwójni kognitywistów, B-P, albo P-B, jak wolicie: poznawczo/bahawioralne i na odwyrtkę, behawioralno/poznawcze, stronią od udziału tego, co Trzecie.

Dwójnia czy Trójnia jest właściwszym opisem rzeczywistości istnienia człowieka? Skromnie ograniczam się do istnienia człowieka, pozostawiając kosmos filozofom, a mistykę teologom. Jako że mistyka opiera się na dwójni jaką jest człowiek i taka czy owaka Jaźń, zmierzające do Jedności, to zasadą kontemplacji i medytacji jest wstępne wyeliminowanie tego, co Trzecie, tego co zakłóca marsz do Jedności. To dlatego psychoanaliza nie jest ani religią, ani parareligią; ani medycyną ( w niej między człowiekiem a ciałem ma zapanować zdrowie), ani psychoterapią (w niej między człowiekiem a człowiekiem i między nim i nim samym ma zapanować harmonia i integracja). Psychoanaliza skupia się na tym co zakłóca, a jej propozycja zachęca do tego, by skupiać się nie na Jaźni i nie na sobie samym, ale na tym, co przeszkadza na drodze ku Jaźni, czy ku sobie samemu. Inaczej mówiąc, w każdej zachęcie do wyciszenia, wyluzowania, skupienia się na czymś, kryje się tajemnica naszego stosunku do głosu, napięcia, rozproszenia. Propozycję psychoanalizy można streścić w odkryciu, że w tym co ciebie nakręca, nagłaśnia, napina, rozprasza, jest o wiele więcej ciebie, niż sądzisz i jesteś w stanie przyjąć.

Inną Dwójnią zwodzącą współczesnych jest P/S, przyczyna/skutek, czyli jeśli jest cokolwiek, to musi być przyczyna, która poprzedza cokolwiek. Taki związek jest od dawna kwestionowany. Od Hume’a po Poppera akcentującego niemożność wygenerowania twierdzeń o przyczynie z sądów o charakterze indukcyjnym, słyszy się to samo – koncept przyczyny należy do pojęć osobliwych, nie ono jedno zresztą.

Na początku mej kariery, gdy jeszcze jeden profesor z Francji nie odpowiedział Imć Panu Profesorowi z Polski, żem znany we Francji polski psychoanalityk, zostałem poproszony przez zasłużoną osobistość o konsultację bliskiej jemu osoby, która od 40 lat przebywała w łóżku, będąc mega sparaliżowaną, tzn. kontakt mój ograniczał się do rozmów z samą głową. Temat rozmów jest tu nieistotny; problemem dla wszystkich była kwestia, jak możliwe jest istnienie w łóżku z bezwładnym ciałem przez 40 lat (bez odleżyn i typowych w takich przypadkach obszernych zanikach mięśni),  a także, co czyniło ten podmiot kobiety tak zdeterminowany, by tak czynić, poza ciałem jakby, ale i poza czasem także. To w rzeczy samej pytanie o przyczynę (wszystkie znane ówcześnie przyczyny takich stanów zostały wykluczone). Przyczyny nikt nie znał, ja też, ale w tej już dziś zamierzchłej mojej przeszłości, byłem absolutnym deterministą, to znaczy kimś, kto musi za wszelką cenę przyczynę nazwać. Inaczej mówiąc, nadać jej pozytywny status. Zbyt szanuję bogów, by uznawać ich za przyczynę bytów, tak wątpliwych, gdy chodzi o wartość. Zbyt współczuję diabłom, by ich z kolei uczynić praprzyczyną. Wolałem myśleć, że to Nieświadome jest przyczyną tegoż. Był to czas mojej kariery akademickiej, gdy jedni determiniści oskarżali mnie o mój determinizm. Cóż, mój bożek był gorszy od ich bożka. Tak czy owak, pojęcie przyczyny pozostawało w gestii bogów, a ja nie chciałem prowadzić wojny religijnej na uniwersytecie. Po jakimś czasie przechrzciłem się w końcu na psychoanalizę, co wiązało się z daleko idącymi zmianami moich relacji z konceptem przyczyny.

Wczoraj ciut świt spotkało mnie wydarzenie z serii tych niemożliwych do ujęcia myślowego przejawów niesłychaności istnienia. Oto spacer z moim psem, a wierzcie mi, lubię takie ranne spacery z tym zwierzęciem, lubię tę obecność nieobecności, gdy wszyscy zdają się spać i światło jeszcze nie wzeszło. I nagle coś siada mi na głowie z trzepotem skrzydeł. Odegnałem to ręką i to coś usiadło tuż obok na płotku. Była to sroka, albo przynajmniej to coś tak nazwałem. Siadła na płotku na wyciągnięcie ręki. Zaintrygowany wyciągnąłem do niej dłoń i przemówiłem, mniej więcej w taki sposób: „ależ Sroczko, nie mam nic dla Ciebie, a nie pomyślałem, że głodni zawsze się znajdą”. Sroka nie przemówiła do mnie swym krzykliwym skrzekiem, wyciągnęła łepek i zbliżyła dziób do mej dłoni. A jeśli jest wściekła, pomyślałem, cofając dłoń? Druga myśl tyczyła sroki, która uciekła z klatki i była przerażona pustką. Lecz w obu tych przypadkach nie miałem jej nic do dania i skierowałem się w stronę domu. Nagle zerwała się z płotka i zaatakowała moją głowę. Odwróciłem się i popatrzyłem na nią. Siadła kolejny raz na płotku. Byłem w kropce; czyżby wzięła mnie za swego ukochanego, z którym zapragnęła, że tak powiem, hm…się zbliżyć?

Powiecie, że to niemożliwe, ale właśnie dlatego jest to realne. To wydarzyło się naprawdę, a za przyczynę miało coś Realnego. To coś nie daje się odgadnąć, nie nadaje się do pomyślenia, jest poza nazywaniem. Uogólniając, jest poza jakąkolwiek Symbolicznością.

Tym jest przyczyna w sensie czystym. W każdym innym jest fantazmatem, naszą odpowiedzią na pytanie w jakim przedstawia się dla nas Realne. Ostatecznie nie da się wykluczyć, że jawiłem się Sroczce jako dawno nie widziany ukochany pan Sroka, który ma siebie za człowieka. Albo to Sroczka jest szalona, albo to ja mam siebie za zupełnie nieszalonego, czyli szalonego w sposób absolutny.

W ten oto sposób dotarliśmy do stacji końcowej dzisiejszego wpisu, a zarazem psychoanalizy. Przekroczyć barierę pozwalającą człowiekowi wierzyć fanatycznie, że jest bytem nieszalonym. Czy była wściekła? Czy uciekła na wolność? Czy chciała się ze mną przespać?

Te myśli nie są szalone, te myśli chronią nas przed szaleństwem. Szaleństwo polega na czymś innym i o tym będzie następnym razem.

KP

P.S. Dzisiejszy wpis był rozwinięciem następujących cytatów: tytułowy to kompilacja dwóch pochodzących  z tekstu Radiofonia, str.74 i 83. „Realne jest domeną istniejącą poza Symbolicznym”, E,388, „Rugowanie pierwotne definiuje Realne jako zewnętrzne wobec podmiotu”, E,389 oraz „Fantazmat dla podmiotu jest miejscem (u) i (za)trzymującym Realne”” , seminarium Logika Fantazmatu, str.16 wyd.I.



„Analiza nie zmienia niczego w Realnym”


Aktualnie kognitywiści są na topie. By dalej tam tkwić potrzebują psychoanalizy dla swego cogito. Dziś rano natknęłem się komentarz jakiegoś „kognitywisty” od…od bóg wie czego. Napisał ten ktoś, a jakże, że za kodowaniem transmisji z siatkarskich mistrzostw świata stoi Tusk. Nie, to nie jest głupiec, to jest „kognitywista”, mierzalny wariant człowieka myślącego, czyli homo cogitans, bynajmniej nie sapiens. Kognitywiści są po stronie scientia, wiedzy; dlatego potrzebują analizy, która jest po stronie sapientia, mądrości. Na czym polega różnica?

Stada kognitywistów kończących studia psychologiczne łączy jedno. Przyjrzyjmy się temu, czym to jedno jest. Za punkt wyjścia niech posłuży nam faza lustra. Przy czym brana nie tak, jak omawia się ją, o ile w ogóle omawia.

Oto mały byt ludzki, właściwie bycik, zostaje ulokowany przed lustrem. Co się wtedy dzieje? Niektóre byty przez chwilę wgapiają się w to, co w lustrze, a potem idą do swych spraw. Niekiedy robią dziwne miny i gesty, są z siebie zadowoleni lub nie. Lecz co to mi znów za odkrycie, że Ja to Ja, że kiedy szympansowi kognitywista namalował na czole kropę, to szympans ów postawiony przed lustrem, szuka na swym czole tej kropy i ją znajduje?

Kognitywista stwierdza w tym miejscu, że szympans odróżnia obraz od siebie i „wie”, że on to on. Po czym uogólnia obserwację w sąd, w którym szympans i człowiek to byty analogiczne. Co prawda myszy i szczury nie stroją min przed lustrem, ale co tam, służą za analog człowieka w badaniach laboratoryjnych. Fantazmat kognitywistów sprowadza się do formuły, że myszy to ludzie, a raczej, że ludzie to myszy.

Spytacie się, co to ma wspólnego z Realnym. Ano to, że wszystko to, co zakłóca to przekonanie o analogiczności, jest przez kognitywistów ignorowane, aż po ocieranie się o debilizm, albowiem w ich przypadku głupota, zwykła ludzka głupota, to wyraz nobilitacji. Od tuszowania wyników badań w farmakologii, po obietnice raju w przypadku transplantacji genów, mamy do czynienia z sytuacją, że „coś tu nie gra”, że, owszem, można mysz upodobnić do człowieka, ale nie da się rady upodobnić człowieka do myszy. Powtarza się coś w człowieku, coś dla samego powtarzania, sednem jest to „co nie gra”, a nie to „co  gra”. „Nie gra” jest istotowo inne od tego „co gra”. Więcej, przyczyna tego co w nas ludzkie tkwi w tym „co nie gra”, a nie w tym co gra. Realne zawsze leży w „poza”.

Faza lustra byłaby banałem, gdybyśmy ograniczali ją do konfrontacji człowieka z lustrem. Problem w tym, że ta konfrontacja prowdzi człowieka do zaglądania w to, co poza lustrem, a nie w to co za lustrem. Kognitywiści zawsze są poirytowani, gdy przypominać im, że obszar poza lustrem nie jest obszarem za lustrem. Gdy ktoś mówi, że ma żonę, dzieci, apartament, pracę, kasę i psa, wystarczy spytać go: „a co poza tym?”, by wykazać, że „poza” nie mieści się „za”. Kognitywista nie lubi języka i mowy, albowiem w tym to polu między człowiekiem a zwierzęciem brak jest analogii. Analitycy nie powinni oponować obserwacjom kognitywistów. Ale przecież, szympansy też zaglądają za lustro, powiedzą negatywni bohaterowie tego wpisu. Tak, zaglądają za lustro, zgoda. Lecz nie zaglądają poza lustro, stwierdzamy my analitycy. Bohaterowie masowej wyobraźni, bo tym są kognitywiści, nie spytają czym różni się jedno od drugiego. Oni stwierdzają, że „za” i „poza” to jedno i to samo, że to synonimy, a zatem analogi.

Studenci to byty, które nie chcą się uczyć, to wyrośnięci gimnazjaliści; chcą łatwo żyć i łatwo się uczyć. Z łatwością wtedy przyjmują wyjaśnienia analogowe: zachowanie szympansa zaglądającego za lustro jest tym samym zachowaniem w przypadku człowieka robiącego to samo. Ale, dlaczego ludzie w ogóle posługują się synonimami? Dlaczego „za” ma przybierać także formę „poza”? Dla nas to jasne, bo człowiekowi to nie wystarcza, nie wystarcza mu „za”. To dlatego mowy ludzi nie da się wmontować w ramy komunikacji. Ludzie nie używają języka, by tylko coś komunikować. Oni używają go także, a może przede wszytkim po to, by coś przekazywać. Information nie jest tym samym co message. „Za lustrem” nie ma niczego, jest pusto…i szympans żyje dalej, a kognitywista uczy dalej spokojnie i błogo. Tymczasem człowiek zagląda „za lustro”, by wypełnić to, co poza lustrem Alicją w Krainie Czarów.

Analitycy to wiedzą, bo słyszą to nieustannie w mówieniu swych analizantów, nawet gdy ci jeszcze nimi nie są. „Rozumie mnie pan?”, pada  z ust, pulsując. Tymczasem przychodził do mnie własnie dlatego, że sądził, wierzył, że będę go rozumiał. Inaczej by nie przyszedł. To skąd to „rozumie mnie pan?”. Skąd ta prośba o rozumienie dodatkowe, o rozumienie będące poza rozumieniem zwykłym?

Couch-kognitywista odpowie, że rozumie, lub bradziej wyrafinowany, że „staram się zrozumieć”. Lecz to za mało. „Czy pan mnie rozumie?” odnosi pana-rozmówcę do obszaru „poza”, poza wszelkim rozumieniem, do obszaru, w którym „samość” analizanta, człowieka, nie pozostaje w żadnej relacji analogicznej z analitykiem-człowiekiem. Samość zawsze pozostanie samością, która styka się na poziomie mówienia z samością analityka. Samość analizanta to coś innego niż samość analityka; ludzie różnią się między sobą samościami. Męzczyzna nigdy nie zrozumie kobiety, a kobieta nigdy nie zrozumie męzczyzny. Po co więc przerażająca prośba o rozumienie „czy ty mnie rozumiesz?”, prośba o bycie kimś, kim być nie można?

„Imię-Ojca jest przywoływane przez podmiot”, pisze Lacan, a wprawne ucho łatwo to usłyszy. Imię-Ojca w postaci Innego, bez niego nie da się istnieć w świecie ludzi. Żyć owszem, ale istnieć już nie. Człowieka łączy z człowiekiem jakieś „poza”, a nie tylko komunikacja. I tego nienawidzą kognitywiści.

Człowiek stał się człowiekiem, bo wyrasta z konfrontacji z Realnym, z niezadowolenia domagającego się zadowolenia, z rozpaczy domagajacej się pociechy, z poirytowania domagajacego się kołysanki, ze smutku domagajacego się uśmiechu, z miłości domagajacej się przeszczęśliwości.

KP

P.S. Co to oznacza, że „analiza nie zmienia niczego w Realnym”, cóż będę kontynuował. Jeśli analiza się nie myli, że Realne czyni człowieka, to na straży godności człowieka stoi akurat Realne, jego Realne.

Cytat tytułowy to E,350; w tekście z kolei to E,577

 



„Realne jest tym, co zawsze wraca na swoje miejsce”


Dziś więcej o Realnym. W zasadzie nie mam wyboru, gdy różni komentatorzy zainfekowani współczesną prozą naukową, bełtają bezczelnie w głowach tutejszych czytelników. Odnosi się wrażenie, że świat bez tajemnic jest ich rajem. Tymczasem mają do zaproponowania wątłość i miałkość tez. Wyrugujcie ze szkół pytania jako cel edukacji i skupcie się jedynie na odpowiedziach, a uzyskacie kognitywistykę. O kognitywistyce wyrażam się ostro, może za ostro, ale dla mnie jest ona aktualnym szczytem psychologicznego kretynizmu. Za Jackiem, metafory w/g kognitywistów pochodzą od czującego mózgu, a chociaż mózg może czuć jedynie różnicę temperatur, to wmawia się malutkim, czyniąc z nich jeszcze bardziej skarlałych , że mózg czuje ciepło. I nie kończą bredzić dalej – ciepłem nazywamy stan każdorazowego podniesienia się temperatury od punktu dowolnego odniesienia – lecz co tam kognitywista, on to wszystko bełta. Rano Inuita stwierdza, że dzisiaj będzie ciepły dzień, chcociaż jest -20stopni na dworze. Jaką temperaturę przypisać miłości, by nazywać ją ciepłem; a jaką kluskom, by mówić, że są „ciepłe kluchy”; jaką temperaturę ma mieć posadka, by twierdzić, że jest „cieplutka”? Mózg rejestruje, ale to nie mózg nazywa. I na koniec tej dygresji, kognitywiści winni najpierw zmierzyć się z kwestią uniwersalności istnienia metaforyzacji. Inaczej mówiąc, co jest źródłem metaforyzacji i jaka konieczność za nią stoi. Takie postawienie sprawy prowadzi nas nieuchronnie ku Realnemu.

Ostatnio pisałem, że Realne ma swoje miejsce. To miejsce przyczyny, miejsce pęknięcia, w którym wyłania się, i które wyłania istnienie w jego poszczególności z uniwersum życia jako takiego. Nie musimy daleko szukać tego uniwersum. Właściwie jest wszędzie i jest niezniszczalne – owo życie jest bazą dla teorii ewolucji. Nie ginie ono tylko się przepoczwarza – gdy jedne gatunki giną, drugie się wyłaniają. Lecz bądźmy precyzyjni, gatunki nie umierają, one giną (jak dinozaury). Lecz są byty, które umierają nie musząc ginąć. Są to ludzie, wystarczy przejść się po cmentarzach, by to pojąć.

Ludzkie Realne jest tym, co wprowadza śmierć w życie bytów, którymi jesteśmy. My, te dziwne byty, poznajemy i doświadczamy życia poddanemu działaniu synkopy.

Weźmy taki oto przykład. Gabinety analityczne zalewane są skargami analizantów dotyczącymi powtarzalności pewnych spraw w ich życiach (ta forma mnoga jest konieczna, albowiem ile ludzi, tyle żyć). „Ciągle wpadam w objęcia takich samych facetów”, to powszechna skarga współczesnych panien, które tylko tym się różnią od dawniejszych, że nie są na wydaniu. To oczywiste, że objęcia nie są takie same, ani panowie tacy sami; każde z objęć jest inne i każdy z facetów też. To co zatem się powtarza?

Gdy słucha się takich wynurzeń analitycznym uchem, wie się, że każde z tych powtarzajacych się doświadczeń poczynało się inaczej i kończyło inaczej; w trakcie znajomości ich kształt, codzienność, długość trwania, modusy spędzania czasu, plany, właściwie wszystko było inne niż dotychczasowe. Wszelako skarga jest zawsze ta sama, dotyczy tego, że coś się powtarza. Tylko co?

To coś stoi po środku sceny, albo jak Solski wwleka się na nią, w świetle jupiterów. Tyle, że zostaje przeoczone, zwłaszcza przez tych patałachów, którzy po różnych uniwersytetach i akademiach uczą o psychoanalizie, a zatem i o przymusie powtarzania. Może każdy z facetów był blondynem, może był modrooki, a może w czymś przypominał tatusia? Guzik prawda, powtarza się tylko to, co powtarzało się wcześniej i nie może się nie powtórzyć – powtarza się tylko to, co nie może się nie powtórzyć (u Lacana „konieczne jest tym, co nie może przestać się nie zapisywać”). Powtórzenie pulsuje. Być może jest w tym jakiś rytm, lecz metryczności jego nie znamy. To nie wschód słońca (ile wschodów słońca było od czasów Adama?), to nie powtarzlność rytmu biologicznego (ile przebudzeń towarzyszyło nam od urodzenia do śmierci?). To powtórzanie czegoś, tuche, mające znaczenie tylko w odniesieniu do bytu branego z osobna, każdego z osobna. Powtarza się każdorazowo spotkanie podmiotu z jego Realnym. Każde kolejne powtórzenie nie jest niczym innym, niż powrotem na swoje miejsce, powrotem do wcześniejszego powrotu, który był powrotem do poprzedzajacego go powrotu, który sam był powrotem do powrotu go poprzedzającego itd. Czyżby życie podmiotu, tylko podmiotu, było tkane z samych powrotów (wszystko już było, kochani moi!). Gdzie prowadzi nas ten szlak powrotów?

Freud powiedział: do stanu sprzed życia i nazwał ten szlak popędem śmierci, a raczej ku śmierci, nie tej, którą spotkamy umierając, ale tej, z której zostaliśmy powołani do życia impulsem Erosa jakiejś kobiety i jakiegoś mężczyzny, którą to parę oswajamy nazywajac ich, kolejno, mamą i tatą.

Ale o popędzie śmierci kiedy indziej. Dziś na koniec odpowiedzmy sobie, co powtarza się w życiu tych wiecznych panien. Jakie to realne chce dotrzeć do tych dziewic konsystorskich (to te, które oczekują na tego jednego, któremu oddadzą się jako żony, a które utraciwszy już dawno banalne hymeniczne dziewictwo, odnajdą je na nowo w małżeństwie)?

To Realne pobrzmiewa uniwersalną prawdą, która w wydaniu Lacana brzmi: „związek seksualny nie istnieje”.

Jeśli nie ten, nie ten i nie ten, to może wystarczy „któryś”, by zmniejszyć ilość nieszczęść opisywanych tą formułą?

To be continued.

KP

P.S. Cytat tytułowy jest rozważany w seminarium XI, a z tekstu w seminarium XX. Cały ten wpis to moje rozważnia nad zawartymi tam rozważaniami.



„Realne jest zawsze na swym miejscu”


Ten blog istnieje dzięki komentarzom – tym co „mówione”, o ile „mówiący” daje się odsunąć od „mówionego”. Filozof, dajmy na to, zaistniał z miejsca, gdy oznajmił, że psychoanaliza Lacana wyczerpuje się w języku, czytaj w Symbolicznym, i oddzielił „grubą kreską” to, co psychoanalityczne, od tego, co genetyczne. Symboliczne bierze się, według niego, z tego, co genetyczne; niedawno uszczegółowił to, przywołując punkt widzenia Noama Chomsky’ego. Zapewne nie zna polemiki Lacana z Noamem, a przez to sedna sporu.

Z jednej strony, z typowego punktu wyjścia dla psychoanalizy, zostawia Filozof na boku pytanie o „atrakcyjność” Chomsky’ego dla niego samego: czemu akurat Chomsky’ego wybrał on na „ojca” swych dociekań? Rewersem tego pytania jest, czemu ja wybrałem Lacana. Zaiste, to Lacana umieściłem w miejscu „ojca”. Dlaczego ja, dryfujący ku object-relations theory lub Kleinian theory, przybiłem w końcu do nabrzeża o nazwie Lacan? To oddzielna historia godna opowiedzenia, ale o niej może kiedy indziej. Tu tylko dodam, że kwestia, którą Freud uczynił osią, kołem napędowym psychoanalizy, dotyczy pytania o potrzebność ojca, o jego centralne miejsce w pragnieniu, a jednocześnie eks-centryczne miejsce w strukturze rodziny. Dlaczego w swym pragnieniu Filozof przywołuje imię Chomsky’ego, tak jak ja Lacana?

Z drugiej strony, „stawianie na geny” jest formą definiowania tego, co realne. Lecz czym jest Realne? Oto istota sporu! Czy wszystko da się sprowadzić do genów, do tego Jedno? Do tego miejsca jest to pytanie filozoficzne, ale…no właśnie, a jeśli istnieje pole eks-centryczne względem filozofii, miejsce pozafilozoficzne, dość niezręcznie nazywane przez filozoficznych komentatorów Lacana, antyfilozoficzne? Oto pytanie zrodzone dzięki psychoanalizie: dlaczego zawsze gdy pojawia się „coś”, to staje się ono zaczynem inwokacji przywołującej jakieś Jedno? Obgryzasz paznokcie, myślisz, że odpowiedź leży w genach, a lepiej, chcesz by istniała. Homoseksualizm też jest genetyczny, nawet jeśli w parze bliźniąt jednojajowych jedno nim będzie, a drugie nie – zawsze podeprzesz się jakąś tam mutacją. Lecz co nią podpierasz, jeśli nie swoje pragnienie zachowania jakiegoś Jedno w grze, pragnienie, by istniała zawsze jakaś podpora?

Oto oś sporu – tajemnica nie leży w genach, ona leży gdzieś indziej. Filozofie i wy wszyscy, czy kiedy już wyprodukujemy sztuczną inteligencję, a owa inteligencja, szybsza i sprawniejsza od naszej, stwierdzi, że powstała  z robotów, które poskładały ją na linii produkcyjnej, będzie głupia czy mądra? A czy jeśli będzie na tyle odważna, by w swej megawszechmocnej inteligencji zadać pytanie skąd u niej taka inteligencja, znajdzie odpowiedź twierdząc, że to człowiek ją stworzył i przypisze mu, bytowi, który kojarzy wolniej, myśli bezproduktywniej, ogląda się za spódniczkami lub miłością, decyzje podejmuje i wolno i nie kierując się logiką, właściwość inteligencji nadzwyczajnej, bo tylko taka mogła stworzyć niezwykłą inteligencję sztuczną, będzie miała rację?

Siłą rzeczy, odcedzając osobiste uprzedzenia od tekstu komentarzy Filozofa, dostrzeżemy jego meritum: czym jest przyczyna? To Arystotelesowe zagadnienie po dziś dzień nie znalazło zadawalajacego rozwiązania. Weźmy dowolne zdanie o przyczynie; czy jeśli za 86% przypadków homoseksualizmu odpowiadają geny (dla uproszczenia jeden gen), to przyczyną homoseksualizmu są geny? Łatwo zauważymy ograniczoność konceptu przyczyny w stosunku do realności fundującej samo istnienie homoseksualizmu. Zresztą polskie czynniki kościelne twierdzące to samo, tyle że od drugiej strony (że jest on skutkiem zdeformowanej struktury rodzinnej), robią ten sam błąd. Podobnie jest z sądem, że przyczyna języka leży w genach. Języka, albowiem chyba nie języków. Gdyby przyczyną języka był „lisi” gen, to implantacja genu Anglika w genom Aborygena winna wywołać w potomstwie tego ostatniego „naturalną” znajomość języka obcego w środowisku swoich pobratymców. Jak pokazują to eksperymenty nad transplantacją genów, terapią genową itp., zakładanych skutków się nie osiąga, a korzyści z tego są niezadawalające.

Tymczasem przyczyna, jak powiada Lacan, leży zawsze gdzie indziej. Dlaczego panowie tak bardzo zainteresowani są krótkimi spódnicami pań? Czy to krótkość spódnic czyni ich rozochoconymi? Oczywiście, że nie. Przyczyna ich rozochocenia leży wyżej, nawet jeśli tylko o kilka centymetrów wyżej od brzegu spódnicy opinającej biodra kobiety. Czy to tabloidy z chojnie danymi do oglądania piersiami modelki są przyczyną wlepiania w nie oczu, a także kolizji drogowych? Także nie – przyczyna leży za tabloidem: czy ta na tabloidzie odpowiada tej za tabloidem? Ta sytuacja różni kobiety od mężczyzn – gdy mężczyźni szukają odpowiednika za tabloidem, kobiety szukaja go przed tabloidem. Kobieta nie widzi siebie, a mężczyzna widzi inną kobietę (lecz nie tę z tabloidu) niż tę, z którą wyszedł na spacer. Weźcie Mayę Nagą i Mayę Ubraną, a także liczne przedstawienia pani de Recamier – to co przyciąga uwagę widza leży za/poza obrazem. To co przedstawione na obrazie nie jest rzeczywiste, lecz nie jest też iluzją. To jest wirtualne, opiera się na Realnym.

Przyczyna leży w Realnym i jako taka jest tam, gdzie coś szwankuje. Jeśli geny odpowiadają za 86% przypadków homoseksualizmu (to dane wzięte przeze mnie z sufitu), to 14% tajemniczego homoseksualizmu odnosi się do jego przyczyny, to przyczyny homoseksualizmu nie da się upchnąć w genach, lub jak wolicie, da się upchnąć jedynie w 86%. Reszta leży gdzie indziej i zawsze, niezależnie od tego jak wiele jej będzie, będzie leżeć gdzie indziej. Bodajże w latach 70-tych ubiegłego wieku przy budowie hotelu Forum z 2o piętra (a może i z wyżej) spadł robotnik. Na nieszczęście nauki przeżył. Obyło się nawet bez padaczki. Tym jest Realne wraz z przyczyną; tym co pojawia się w szwanku czegoś, w tym co poszło nie tak, w „to nie miało tak być”. Nie miało być, ale jest, stało się, że jest.

Temat wart jest kontynuacji, chociażby dlatego, że Realne opiera się wszelkim wysiłkom na zmienienie go.

KP

P.S. Tytułowy cytat (E,25) to pierwsze z ujęć Realnego przez Lacana. Sugeruje czystą inercję, którą Realne nie jest. Realne pulsuje, więc musimy do tego opisu wnieść modyfikacje. To be continued…

 



„Symptom jest wydarzeniem (z) ciała”


Sygnalizowałem już, że ten wpis będzie o…, o tym, co nie mieści się w głowie – weźcie to absolutnie dwuznacznie. Ten wpis powstawał niezależnie od głosu Filozofa, ucieszonego jedno-jednoznaczną zależnością genu od języka, lecz podniesiona przez niego sprawa nadaje jemu większą wagę. Początkowo myślałem, że zwyczajnie zakpię ze sceny obejrzanej w pewnym serialu, lecz głos Filozofa przypomniał, że ten blog nie jest czytany tylko przez psychologów, terapeutów i analizantów. Czytany jest też przez tych, którzy kształceni są w paradygmacie oświeceniowym, na użytek tego wpisu trochę zmienionym: wiem, a zatem jestem. W nim to odbija się zagadnienie podmiotu, który dla ugruntowania pewności swego „jestem”, potrzebuje wiedzy, w niewiedzy znajdując powód wszelkich dolegliwości człowieka i świata. Inaczej mówiąc, niewiedza jest powodem nieszczęść, a wiedza powodem uszczęśliwień.

Wracajmy aliści do meritum. Oglądałem jakiś czas temu odcinek pewnego serialu, w którym jak w zwierciadle złej królowej odbijają się konsekwencje dominacji wzmiankowanego paradygmatu. Wiadomo wszystkim, że ludzie potrafią zachowywać się strasznie, w tym odrażająco. By walczyć z takimi zachowaniami zostaje powołana, a jakże, sekcja specjalna. Żeby było jasne, logika jest żelazna; dla specjalnych zachowań specjalna sekcja składająca się tylko ze specjalistów. Poczesną rolę do odegrania ma w niej człowiek do specjalnych zadań, specjalista od psychopatologii, specjalny psychiatra. Reasumując, na sekcję składają się sami eksperci.

W omawianym odcinku zespół ekspertów ma do czynienia z dziwactwem nad dziwactwami – bezdomną żebraczką w ciąży. Lecz okazuje się, że jej ciąża jest urojona. To znaczy jest, ale bez płodu w brzuchu. Eksperci dali się nabrać; otrzeźwiło ich ślepe badanie USG. Dalej widzimy bezradność sekcji specjalnej: jak możliwa jest ciąża bez płodu? No dobrze, ale po co są specjaliści psychiatrzy? Wywołany konfuzją kolegów do odpowiedzi, ekspert od psychopatologii zaczyna mówić. Czego to on nie mówi, rany boskie: najpierw, że jest to bardzo rzadkie zjawisko (1 na 100000 ciąż [a jednak!]), że częściej występuje wśród kobiet żyjących w izolacji od mężczyzn,  a także po 40 r.ż. Lepiej by zrobił ten ekspert mówiąc, że graviditas spuria zdarza się u kobiet nie majacych szans na zachowania koitalne z mężczyznami, lub zmniejszających się szans na takie zachowania tudzież zapłodnienie. Lecz w tym temacie cisza. Ekspercką sielankę zakłóca wszelako pytanie laika: ale jak to jest, że bez płodu rośnie brzuch, zanika miesiączka i wydziela się śluz ciężarnej? Odpowiedź eksperta urzeka: jak dotychczas niewiadomo!

Urzeka, albowiem, po pierwsze, jest kłamliwa, a po drugie karze wątpić w eksperckość eksperta: kto i czego go uczył na studiach z psychopatologii?

Powodem ciąży urojonej jest brak (a więc, co oczywiste, nie gen), brak dziecka, brak męża, brak mężczyzny, brak schadzek, randek, imprez, czasu. Czynnikiem sprawczym natomiast jest słowo, znaczący. O czym marzą, czego pragną zakonnice i wieloletnie więźniarki? O tym samym, co zaprząta myśli 40-latek – jeśli nie mąż, czy choćby mężczyzna, to przynajmniej dziecko chciałabym mieć! Ciąża, która w rzeczywistości nie jest symptomem, ale stanem fizjologicznym, działa jako metafora (dziecka, mężczyzny, męża, oddziewiczenia itp. rzeczy szczególnie ważnych w życiu dorosłych kobiet).

Od czasów Freuda, przypomnianych przez Lacana, „symptom jest metaforą”, a nie znakiem (jak w dawnej medycynie, bo we współczesnej stracił ten charakter, albowiem zbyt wielu rzeczy znakiem się stał). Ciąża urojona jest nią w mowie – jestem w ciąży, mówi ona, ona jest w ciąży, mówią o niej. Ekspert nad ekspertami objawił trudność powstałą z chwilą przełożenia realnego na realne. Inaczej nie umie. Tymczasem chodzi tylko o przełożenie, translację Symbolicznego na cielesne.

Dawniej ten rodzaj translacji nazywano konwersją. Dziś eksperci nie są o niej uczeni. Skutek? Hiperinflacja ignorancji, namiętności współczesności.

KP

P.S. Cytat tytułowy pochodzi z seminarium Joyce – symptom z roku 1975, str.16

Cytat z tekstu E, 528.



„Behawioryzm definiuje się przez (de)negowanie zasady rzeczywistości”


Intrygujący jest pomysł, że behawioryzm może mieć za podstawę nienawiść. Lecz nie można tego wykluczyć. W kontekście terapii poznawczo-behawioralnej brzmi to szczególnie złowieszczo. Z zasady nie angażuję się zasadniczo w krytykę szkół psychoterapeutycznych. Z prostego względu – pomagają ludziom. Podobnie jest z moim stosunkiem do homeopatii, czy leczeniem skrzekiem ropuch. Tudzież stosowania moczu cygańskiego na porost włosów. Krytycy takich metod nie zauważają, że skoro coś nie leczy, nie jest równoznaczne z tym, że szkodzi. Wszelako mój stosunek musi ulegać zmianie w przypadku metody poznawczo-behawioralnej, jak i metod kognitywnych. Wszystko przez wzmiankowaną wyżej wrogość, nienawiść, której służą.

Nie przesadzam. Przekonuje mnie to, co ostatnio widziałem i czytałem jako interpretacje eksperymentów i obserwacji psychologicznych.

W pierwszym przypadku chodzi o kanał TV Discovery, gdzie pokazuje się sceny mające ukazać prawdę o zachowaniach ludzkich i przydać naukowości tezom psychologów. Oto widzę wyreżyserowaną scenę mającą udowdnić tezę, że mózg zakodowany jest na zachowania konformistyczne (autorzy nie zauważają przy tym politycznego znaczenia tak sformułowanej tezy – tam gdzie chodzi o zachowania przystosowawcze, mówią konformistyczne; marzeniem każdej władzy jest mieć społeczeństwo konformistyczne). Co widzimy? „Spontanicznie ukształtowaną kolejkę”, co ma udowadniać naturę ludzkiego mózgu. Gdy już jest uformowana pokazują nam, co dzieje się, gdy pojawi się intruz, który próbuje stanąć w miejscu, które nie nazywa się końcem kolejki, co ma udowadniać tezę, że frustracja rodzi agresję. Oczywiście tezy zostają udowodnione, ale czy taki pokaz opisuje rzeczywistość, albo też, którą rzeczywistość opisuje?

Jestem pewny, że żaden instynkt, ani „spontaniczność” nie formuje kolejek. Gdybym stanął w hali dworca, a ze mną kilkoro przyjaciół stanowiących kolejkę, to inne osoby dołączające do niej bez jakiejkowlwiek racji udowadniałyby tylko, że mają wiele wolnego czasu, albo, że są debilami. Aby uformować kolejkę w taki sposób należałoby okłamywać ludzi, albo okłamać mózgi, które dla takich badaczy są ludźmi. „Za czym kolejka ta stoi?”, śpiewała Krystyna Prońko, udowadniając, że wie lepiej od badaczy co formuje kolejki. Z pewnością nie mózg, tylko sens. Któż miałby stawać w niej, gdyby nie pytał „za czym kolejka stoi?” Dla uformowania się kolejki konieczna jest przynęta, która z pewnością nie jest mózgiem. Badacze poszli na łatwiznę, zatrudnieni pierwsi stacze odpowiadali, że za badanie ciśnienia będą płacić. Gdyby mówili, że stoją za biletami na koncert Sleyera większość osób na dworcu zignorowałaby taką przynętę; podobnie jak pierwszą z przynęt zignorują ludzie śpeszący się na pociąg. Czyżby mieli inne mózgi niż ci, którzy do kolejki się przyłączyli? Oburzające jest robienie widzom wody z mózgu i  sugerowanie, że kłamstwo nie gra w tym żadnej roli, podobnie jak i znaczenie samego stania. Ktoś jest okłamany, bo nie istnieje żadna realna podstawa przynęty. Kto jest okłamany, mózg czy człowiek?

Z kolei płaci się aktorowi za bycie intruzem, po raz kolejny eliminując znaczenie. Aktor gra intruza, bo umie go zagrać, ale pytany przez kolejkowiczów dlaczego wpycha się poza kolejką, nie odpowiada. Dlaczego? Bo znaczenie jakie by nadał swemu zachowaniu wyznaczyłoby jego los. Nie bez podstaw intruzem nie była kobieta z widoczną ciążą, lub pan na wózku inwalidzkim. Brak znaczenia sprawia, że agresja kolejkowiczów nie tyczy intruza tylko aroganta i ćwoka. Agresję, nawet i frustrata, szybciej wywoła „drań”, „cham”, „ch..”, „ku..s jeb…ny”, niż miły uszom badaczy intruz. Ci panowie i panie nawet nie fatygują się, by poznać jak ludzie przeżywają agresję. Dla nich to intruz ją wywołuje, ale dla ludzi akurat intruz, o ile jest ochrzczony: „drań, cham, ch.. itp.” Cóż, cały ten eksperyment sprawdza się tylko w rzeczywistości skonstruowanej przez badaczy, rzeczywistości nie mającej, bodajże nic, wspólnego z rzeczywistością rzekomo badaną. Ludzie w takiej rzeczywistości zachowują się tak, jak chce reżyser i sceneria, a robią tak dlatego, że ich mózgi zaprogramowane są w taki akurat sposób.

Drugi przykład jest bardziej subtelny i pozwala pokazać luki w rozumowaniu komentatora o ksywce Filozof, który w entuzjaźmie antylacanowskim uznaje jeden gen za sprawcę zniknięcia lacanizmu w ogóle. Chodzi o eksperyment psychologów ewolucyjnych mających wykazać, że u genezy sumienia leży emocja wstrętu. I znów paplają o zakodowanym mózgu. W eksperymencie chodzi o to, że człowiek nie ma nic przeciwko połykaniu własnej śliny; chyba że zostanie poproszony o wyplucie jej do kubeczka, a potem ponownie poproszony o jej połknięcie. Wiemy, że będziemy mieć wtedy poczucie odrazy i niewielu na to się zdecyduje. Dlaczego tak jest? Dla psychoewo rzecz jest prosta – taki jest nasz mózg, tak jest zakodowany. Być może tak jest, ale taka teza jest możliwa tylko pod warunkiem, że przemyca się niepostrzeżenie małe świństewko samych psychoewo – niby dlaczego ślina przed wypluciem i ślina po wypluciu to ta sama ślina? Chemicznie to może ona jest i taka sama, ale ślina bez przymiotnika „wypluta” da się połknąć, a ślina „wypluta” już nie. Jest tak tylko z tego względu, że „znaczący wypluta” i „znaczący ślina” w koniunkcji nadają neutralnej skądinąd ślinie posmak ohydy. Jest to zależne od języka, a nie od eksperymentatora. Od niego tylko o tyle, o ile sam wypowiada instrukcję ze słowami „a teraz prosimy cię o wyplucie swej śliny do tego kubeczka”. Znaczący „wypluta ślina” nie zmienia składu chemicznego śliny, ani wiązań atomowych w niej. To znaczenie generowane przez ten znaczący zmienia mózg, a raczej tylko wpływa. A ponieważ to eksperymentator je wypowiada, to wpływ ten pochodzi od Innego. Wkraczamy tutaj w zagadnienie hipnozy, wpływu słów Innego-hipnotyzera na funkcjonowanie mózgu hipnotyzowanego.

Lecz behawioryści i psychoewo jak ognia unikają tej rzeczywistości, podatności mózgu człowieka na słowo. Czy mózg ludzki jest zkodowany na taką podatność?

Psychoanaliza musi być nienawidzona przez takich badaczy, bo idzie dalej. Mówi także to, że wpływ słowa nie ogranicza się tylko do mózgu; wpływa także na samo ciało. Lecz o tym następnym razem. Rzecz będzie dotyczyła ciąży urojonej, a odniesieniem będzie pewien fragment amerykańskiego serialu.

KP

P.S. Cytat tytułowy pochodzi z tekstu „Błąd zakładanego podmiotu wiedzenia” z roku 1968, str.34



„Imię Ojca osadza podporę funkcji symbolicznej”


Nasza dyskusja o religii spotkała się z małym aneksem, który zamieściła Joshe po wysłuchaniu czołowej lacanistki na świecie. Przypomniała Marie-Helene proroctwo Lacana dotyczące wzrostu fanatyzmu religijnego na świecie, w związku z postępującą erozją funkcji sprawowanej przez Imię Ojca. Dla obeznanego z Lacanem to oczywistość, nieuchronność. Dla analityka (osoba obeznana z psychoanalizą to niekoniecznie analityk), osoby analizującej, stosującej analizę, efekt takiej erozji jest namacalny. Jest nim inflacja nienawiści, destrukcji w życiu człowieka.

Czym Imię Ojca jest? Nie jest równoważne z funkcją symboliczną. To szalunek dla Symboliczności , ale także, przy okazji, dla Realności i Wyobrażeniowości. Imię Ojca trzyma w kupie te 3 rejestry, zawiązuje je na sposób boromejski. Lecz Imię Ojca to też złącze sklejające ze sobą Znaczący i Znaczone, tak jak opisywał to de Saussure. Co prawda dla pana Ferdynanda to złącze miało charakter arbitralny, który lokował, nie tak jak Lacan, w prymarności Znaczonego, nadrzędności znaczenia, ale mógł się mylić mówiąc o arbitralnym charakterze tego złącza. „Psia pogoda” dla Ferdynanda brała się z widoku zmoczonego deszczem psa, chociaż zmoczone kaczki lub kury takie same wrażenie wywołują. „Psie życie” wzięło się z widoku wygłodniałego przyjaciela człowieka itd. Tymczasem dla Lacana właściwsze jest pytanie, co takiego psiego jest w psie, że owo „psie” zaczyna przypominać pogodę, a nie na odwrót. Związek Znaczącącego ze Znaczonym nie jest arbitralny, jest bez sensu, jest oparty na bez-sensie. „Jesień życia” to słodkie określenie starości, a przecież jesień jest listopadową szarugą i błotem. Więc to, że rozumie się, że rozumiecie co jest mówione w „psiej pogodzie”, w „pieskim życiu” i „jesieni życia”, to zawdzięczacie Imieniu Ojca.

Otóż ta to funkcja jest permanentnie nadwyrężana, z kosztem dla Symboliczności. Umniejszanie Symboliczności jest skutkiem nienawiści, stanu, w którym Realne (agresja) sprzymierza się z Wyobrażonym (Znaczone) przeciwko Symboliczności (Znaczącemu). Jeśli mówi się, żeby zostawić określenie małżeństwo dla par heteroseksualnych, to agresja nie-heteryków sprzymierza się z „on jest homofobem” przeciwko „On”.

I to jest widziane w przypadku nie tylko religijnych fanatyzmów.

Marie-Helene nie dodała, że spośród wszystkich religii mono, Chrześcijaństwo jest najbardziej odporne na fanatyzm. Dzieje się tak dlatego, że jest to religia, w którą wpisana jest w dyskurs erozja Imienia Ojca. Weźmy kilka przykładów. Oto Ojciec wysyła Syna na pewną śmierć, Ojciec, który ignoruje prośbę Syna „Ojcze, czemuś mnie opuścił”, ojcostwo Józefa zostaje ograbione z chwileńki ciupciania i z jakiejkolwiek nadziei na choćby współtwórstwo w stwarzaniu, tenże w pełni wykastrowany ojciec, po 1800 latach zapomnienia, zostaje przypmniany i uświęcony swym dniem jako robol, pracuś, a nie jako ojciec, ojciec-mężczyzna. Czy wyobrażacie sobie przedstawienie Świętej Rodziny w pozie, w której matka tuli synka, a ojciec-mężczyzna obejmując kibić mamy-młódki, trzymając drugą dłoń na jej międzyudziu? Ojciec w Chrześcijaństwie przestał być ojcem pragnienia. Osią stało się jouissance matczyno-synowskie. Spójrzcie na scenę matka-syn w Piecie Michelangela, przedstawienia w drzewie i płotnie dwójni matka-syn, a nawet na Ekstazę Świętej Teresy w rzeźbie Berniniego – tam kobieta nie potrzebuje niczego z mężczyzny, by jouissansować, niczego z mężczyzny, ani niczego z ojca.

Taki wytrzebiony ojciec o wiele bardziej przyczynia się do erozji Imienia Ojca. To sprawia, że wszyscy ludzie stają dziećmi lub dziećmi majacymi kolejne dzieci, a w końcu dziećmi majacymi dzieci mające dzieci. Tak więc na Rodzinę Świętą składa się matka, która nie jest kobietą oraz opiekun, który nie jest ojcem, nie będąc równocześnie mężczyzną.

Nie przypomina Wam to czasami gender? I czy odrobinę nie wyjaśnia to powodu histerii Kościoła Katolickiego w tej sprawie?

KP.

P.S. Cytat tytułowy znajduje się w E, 278



„być dobrym w złu”


Tytuł w tej formie to dla niedowiarków także Lacan. Jak napisałem jakiś czas temu, aż do odwołania tytuły będą w cudzysłowiu, to znaczy, że są to słowa samego Lacana. Słowa brzmią znajomo, echa sięgają daleko. A na dodatek są przewrotne. Zdecydowałem się je zacytować, albowiem żarliwa wiara pani Bogny czyni jej obecność na tym blogu tyci irytującą. Etyka, ten bzik, jest wszech, bo ma zapobiegać każdej możliwości pojawienia się zła. Nie faktowi, ale samej możliwości. Ta żarliwość kłóci się wszelako z dobrem postulowanym przez etykę wszech. Skoro nie ma zła bez ludzi (mówienie o złu tkwiącym na dnie Rowu Mariańskiego jest po prostu czcze), to eliminowanie zła możliwe jest tylko w kontekście eliminowania samych ludzi.

Oczywiście, można powoływać się na Oświecenie i na edukację przeciwko złu skierowaną, ale w sumie jest to świecka ewangelizacja uczniów i uczniaczków. Czyż nie tego samego próbuje papież Franiszek? Nieuchronnie zmierza on do śmieszności. Apeluje o ewangelizowanie świata, które miałoby być czynione przez tych, którzy sami potrzebują ewangelizacji. Któż miałby to robić? To jasne, że Duch Święty i daleki jestem od stawiania tezy, że coś takiego nie istnieje. Piszę tylko, że nierozwiązywalny dylemat pedagogiki zawiera się w tym, że grzeszni mają nauczyć innych grzesznych bycia niegrzesznymi.

To akurat proponuję dzisiaj przyjąć za kontekst tego, co chcę teraz i tu objaśnić.

Tytułowe słowa Lacana padają w jego tekście Kanta Sadem(E,766) (dostępny od dawna po polsku) i są pierwszym przybliżeniem, a moim zdaniem najbardziej nośnym, do kwestii podnoszonej przez istnienie jouissance. To powiązanie w śmiertelnym, aczkolwiek miłosnym, uścisku zła z dobrem. To oś, w gruncie rzeczy, popędu. Zważmy, że dualność świata jest fikcją narzucaną nam przez etykę tradycyjną, która jest niczym innym, jak odbiciem relacji mistrz/pan-niewolnik – ukrytym założeniem jej jest, ze mistrz/pan jest cnotliwszy od niewolnika, a sama ta relacja jest dobrem i odbija z kolei relację między bogiem, istotą bezgrzeszną, a ludźmi. Ciąg relacji podporządkowań jest osią tej etyki. Na przykład profesorowi Legutce przychodzi z łatwością nazywać licealistów gówniarzami, przy jednoczesnym obrażalstwie na możliwość nazywania go debilem przez licealistów. Relacje w tej etyce są z definicji nierówne. I tak, rodzice mogą więcej niż dzieci, nauczyciele niż uczniowie, lekarze niż pielęgniarki, generałowie niż…filozofowie niż..itd.

Łatwo, lecz czy łatwo, zauważyć, że w tej etyce mistrz/pan przebiera się w cnotę i sobie używa mogąc mówić o innych per gówniarze, debile i gorzej, gorzej, coraz gorzej. Co ujawnia „spisek kelnerów” w Polsce (sformułowanie zapożyczone od kolegi) poza jouissansowaniem tych, których miałoby się widzieć jako naszych rządzących? Nic innego!

To jest problem etyki tradycyjnej. Niezależnie od tego pod jak grubą warstwą pudru zwanego cnotliwością kryje się podmiot, pod spodem i tak będzie zło dające tyle dobrego tym, którzy się temu oddają, czyli wszystkim. Stosowanie się do kanonów etyki tradycyjnej wcale nie czyni człowieka dobrym, jedynie zatrzymuje go na drodze do większego zła, drodze na spotkanie Rzeczy. Jeśli zabijamy napastnika w obronie własnej rodziny, tym samym pozbawiamy kogoś innego rodziny. W żadnym razie taki czyn nie czyni nas szlachetniejszymi.

„Być dobrym w złu” Lacan zapożycza od Sade’a. Do jego czasów ten, który jouissansuje oznaczał kogoś, kto cieszy się życiem, bynajmniej nie hedonistę, tylko tego, któremu życie nie stoi na przeszkodzie do przyjemności. Od czasów Sade’a, po rewelacji Freuda w jego Poza Zasadą Przyjemności i objawieniu konceptu jouissance u Lacana w Etyce Psychoanalizy, jouissance mieści się poza przyjemnością. Jouissance jawi się podmiotowi jako nieodparty urok zła. Nieodparty przez żadną formę abstynencji i ascezy. Wprost przeciwnie, umartwianie się jest uleganiem temu urokowi – żaden jarosz już się nie ostał, liczy się tylko jaroszostwo największego kalibru. Wkrótce prawa zwierząt zostaną rozciągnięte na owsiki. To co jest trudne, nie do pojęcia, to fakt, że na takiej drodze podmiot postępuje etycznie, o ile nie odstępuje od swego pragnienia.

Niedawno jedna z analizantek zadała pytanie, niby mnie, ale jak zawsze Innemu – czy mogę osiągnąć czystość seksualną? Odpowiedź nie jest trudna: tak, trzeba oddać się całkowicie seksualności. Osiągnie się to wstępując na drogę pełnej ascezy seksualnej. Tylko wtedy będziesz w tym dobry; lecz czy tego naprawdę chcesz? Czy chcesz, by nic nie zabrudzało seksualności? Czystość seksualna to ekstrakt jouissance.

Chcecie mieć kontakt z jouissance uważajcie na oksymorony. Oto garść z nich: usprawiedliwione zabójstwo, sprawiedliwa kradzież, zrozumiałe wiarołomstwo, miłosierne odebranie życia, życzliwy sarkazm, przyjazna krytyka, a także zwyczajowe frazeologizmy, ma się rozumieć życzliwe i przyjazne: „dobrze mu/jej/im tak”, „chciałeś, to masz”, „tylko dobrze ją wymłóć”” i mnóstwo, mnóstwo innych.

„Być dobrym w złu” – a czy ma człowiek inny wybór?

KP



„akt psychoanalityczny nie potrzebuje pozoru jako podpory”


Tym razem napiszę coś pani Bognie nie w komentarzu, lecz wpisie głównym. Cały czas pozostajemy na poziomie niezrozumień, czyli na poziomie odrzucanym zarówno przez naukę, jak i religię, czyli poziomie pozoru. Gdzie wkracza pozór do gry? W odpowiedziach udzielanych a la carte przez panią Bognę.

Emocje, doświadczenie, tik? Ależ skąd! To tylko generowanie bytów poprzedzajacych zaistnienie bytu – centrum zainteresowania. Wszelako to tylko dylemat tkwiący u podstaw samej ontologii. Istnieje Wszechświat, ale co poprzedzało, spowodowało istnienie tegoż?

Widzimy w tym miejscu coś, co narzuca się jako konieczność. Ta konieczność nie jest niczym nadzwyczajnym; to konieczność przywracania ciągłości w miejscu, w którym spotyka się lukę. To zjawisko znane jest w psychologii jako efekt Zeigarnik, w psychologii Gestalt jako dopełnianie do całości, w nauce ciąg przyczyna-skutek, w filozofii ratio w postaci logiki, w religii Bóg-program albo Bóg osobowy. Tak czy owak jednak, wszystko to jest próbą ustanowienia Jednego w miejscu luki, wyrwy istniejącej pomiędzy bytem a byciem (życiem a śmiercią, bytem i niebytem), bytem a bytem (między psem a wilkiem), byciem a byciem (kobietą a mężczyzną, podmiotem a podmiotem itd.). W psychoanalizie dochodzi jeszcze jedna luka, między podmiotem a obiektem, czyli podmiotem i jego satysfakcją.

Akt psychoanalityczny jest sposobem na wypełnianie tego rodzaju luki, w postlacaniźmie zwanym cerowaniem/łataniem dziury. Interpretacja też jest sposobem łatania luki, tyle że pomiędzy podmiotem, a Innym. Zważmy przy okazji, że jeśli nauka i religia, a przez działanie rewersji w obrębie węzła boromejskiego magia i intuicja, są sposobami łatania luk, to razem z psychoanalizą (przez interpretacje i akty), wszystkie te działania nabywają tego samego statusu formalnego – są to równe sobie sposoby przywracania ciągłości w miejscu luki.

Swoistość psychoanalizy zasadza się na tym, że w sumie nie podaje ona żadnego uzasadnienia dla swego istnienia, jak i dla swojego oddziaływania. Długość jej trwania jest nieracjonalna (po co chodzić na coś co może trwać kilkanaście lat i więcej?), duża częstotliwość uzależniająca (sprawy życiowe są pilniejsze niż analityczne seanse), efekty kuracyjne niewielkie w stosunku do pożądanych,  formułowane tezy nieweryfikowalne, stawiane pytania obywają się bez odpowiedzi. Pomimo tego psychoanaliza trwa. Dlaczego tak się dzieje?

Lacan powiedział kiedyś, że „trwałość religii należy wyjaśnić przez to, że dowolne odwołanie do sensu ma zawsze charakter religijny”. Dodajmy do tego też i to, że trwałość psychoanalizy można wyjaśniać przez to, że dowlne odwołanie się do podmiotu ludzkiego, zawsze niesie w sobie coś z prawdy.

Akt prowokowany jest przez wyrwę, brak ciągłości w relacji między podmiotem a obiektem. Wyrwa ta jest luką, fenomenem pustki odkrywanej w niemożności uzgodnienia podmiotu z jego satysfakcją. Oto polskie taśmy prawdy obnażają podmiot w jego wielce dystraktywnej relacji z własną satysfakcją. Bartłomiej Sienkiewicz minister rzecze „chuj i kupa”, z satysfakcją sra na Polskę, ojojoj, to ci skandal!

Przypomnijcie sobie skromną panią, której satysfakcją było ukazanie się światu w nieskromnej postaci. To ten rozdźwięk, ta luka prowokuje akt. Prześledźcie to w zachowaniu małego dziecka. Oto myszkując po swoim pokoju natyka się na dziurę w spoinie łączącej dwie ściany. Z pewnością będzie starał się włożyć tam paluszek, tudzież przytknąć tam oczko. Czym to wyjaśnić?

Większość powie, że to ciekawość. Powie tak Piaget i powie tak większość laików z ulicy. Co tam laików! Fachowcy też tak mówią. Wychodzi im na to, że ciekawość jest daną naturalną, czymkolwiek natura by dla nich nie była. Tak a propos, dla Episkopatu Polski małżeństwo jest związkiem między kobietą a mężczyzną z natury, a dla profesora Zolla z ostatniego wywiadu niezgoda na adopcję dzieci przez pary jednopłciowe bierze się z tego, że dziecko ma prawo do miłości rodziców obojga płci, pokazując w ten sposób kompletne pomieszanie porządków, Prawa, zawsze będącego przeciwko naturze z Naturą, która z istoty rzeczy zawsze pozostaje poza Prawem. Prawo nie wyrasta z Natury tylko z rozdźwięku między Naturą a człowiekiem. Pomijam banialuki o prawie do miłości rodziców obojga płci, bo wtedy wszystkie wdowy musiałyby jak najszybciej wiązać się małżeństwem, z tego względu jakim jest prawo dzieci do kochania obu płci jako rodziców. Tu profesor Zoll nie mówił jako prawnik, tylko jako wyznawca.

Dziecko wkłada palec w dziurę sprowokowane przez dziurę, a nie przez swą naturalną ciekawość. To dziura czyni dziecko ciekawym. Trawestując słowa Picassa – to nie dziecko szuka dziury, ono ją tylko znajduje. Ta rzekoma ciekawość pochodzi z innego miejsca niż Natura. Pochodzi z miejsca, które okazuje się przerwą w ciągłości, dziurą w Naturze.

Tę dziurę w Naturze Lacan nazywa seksualnością („seksualność stwarza dziurę w Realności”).

KP

P.S. Nie wiem na ile jest to jasne. Napisałem to z myślą o pani Bognie, dla której luka między Zwierzęciem a człowiekiem jest spustem dla działań, ale która boi sę, chyba, zauważyć, że to luka akurat czyni człowieka, a nie Natura. Bez tej luki, luk przeróżnych, nie bylibyśmy człowiekiem.

Tytuł wpisu to druga część cytatu, który umieściłem niedawno w tekście któregoś wpisu. Dwa pozostałe cytaty, w kolejności pojawienia się w tekście to:

1. „List o rozwiązaniu [szkoły]”, 1980, str.81

2. „Przebudzenie wiosny”, 1974, str.9