„Znaczący ‚Jeden’ nie jest taki sam jak inne znaczące”


Osoby analizujące się „po lacanowsku”, w którymś momencie, nie dającym się przewidzieć, choć spodziewanym, natykają się na stan znany herbacie z poprzedniego wpisu – przestają być listkiem nie przestając być herbatą. Stają się herbatą bezdomną. „Bezdomna herbata” nie brzmi najlepiej, lecz czy smakuje gorzej niż „herbata listkowa”? Weźmy „herbatę Darjeeling”: znaczący tej herbaty jest prowincją w Indiach, lecz to nie granice tej prowincji czynią z niej herbatę wysokiej jakości. Gdybyśmy zmienili tej herbacie nazwę na Gnileejrad, w konsekwencji ludzie przestaliby ją kupować, chociaż jakość pozostałaby taka sama. No więc czy habit czyni mnicha? Tudzież listek herbatę?

I habit i listek są pozorem (pełnią funkcję pozoru w/g Lacana). Habit nie czyni mnicha, tym niemniej nadaje mu konsystencję (tym jest funkcja rekwizytu w teatrze, nadaje konsystencję grze aktorskiej). Gdy mnich zdejmie habit nadal pozostaje mnichem, ale skąd o tym wiemy? Wiemy to przede wszystkim stąd, że on sam tak o sobie mówi. Habit został zastąpiony przez „jestem mnichem”; tyle że weszliśmy na inny, a nie głębszy jak uczą,  poziom pozoru. Ten poziom jest znany jako „słowa, słowa, słowa” (Hamlet, akt II). Poloniusz pyta Hamleta: „Cóż to czytasz, mości książę?”. Na co Hamlet odpowiada sławnym tripletem. Ten triplet nic nie mówi, poza wykazaniem pozoru słów.

Oto kilka przykładów ilustrujących pozycję psychoanalityka w dyskursie psychoanalitycznym względem słów/znaczących: „ojej, myślałam, że jest pan kobietą!”, analityk: „bardzo dobrze pani trafiła!” (to oczywiste, że jeżeli ta osoba chciała spotkać w gabinecie kobietę, to nie chciała spotkać mężczyzny, co jest o wiele bardziej istotne, niż banalne życzenie spotkania kobiety; z pewnością łatwiej byłoby jej mówić o mężczyznach do kobiety, niż mężczyzny – nie wiemy tylko dlaczego), albo „a co panią przekonuje, że nią nie jestem?” (czyżby nie istniały kobiety z brodą? Nikt z was takich nie widział?). „Mam dwoje dzieci”, analityk: „dlaczego pani sądzi, że mam to akurat wiedzieć?”. Jak łatwo zauważyć, używa się słowa, by sięgnąć poza nie w celu wygenerowania następnych słów, lecz trudniejszych do powiedzenia. Uzyskane słowa także są pozorem, więc sięga się po te, które przyjdą po dopiero co uzyskanych. I tak bez końca, zapyta wróg psychoanalizy? Otóż nie. To co opisałem to tylko szatkowanie listka herbaty.

Pierwsza faza psychoanalizy, jak opisuje to Lacan, dotyczy „mówienia o sobie, ale nie do psychoanalityka”. Osoba mówiąca, że ma dwoje dzieci, mówi o sobie, ale do kogo? Analityk swym wtrąceniem przypomina jej, że mówi ona do psychoanalityka, czyli kogoś innego niż spodziewa się spotkać (psychologa, psychoterapeuty, terapeuty, lekarza, pedagoga itp.). Wszystko po to, by herbata przemówiła swą bezdomnością. Gdy w końcu zrzuci z siebie pokaźną część codziennych identyfikacji (herbata aromatyczna, herbata wyśmienita, herbata boska, herbata-marzenie, herbata niespotykana i mnóstwo innych), okazuje się, że mówi, że jest bezdomna. Oto dotknął ją absurdek swego bycia. „Przecież herbaty nie bywają bezdomne”, pomyślała nad sobą bidula. Lecz powiedziała, że jest bezdomna! I na nic wściekłe ryki oburzonych racjonalistów-scjentystów, szydzących, że herbaty nie mogą być bezdomne. Problem w tym, że tylko jedna z nich to powiedziała, a ja psychoanalityk jestem jedynym, który może tego słuchać. Jest wielce pewne, że gdyby słyszał to racjonalista-scjentysta, to zamknąłby herbatę w psychiatrycznym herbaciarium dla herbat.

Druga faza psychoanalizy dotyczy „mówienia nie o sobie , ale do psychoanalityka”. Bezdomna herbata uważa siebie za szaloną, ale mówi o tym do tego jednego, który ją wysłuchuje (nawet wbrew całej plantacji herbaty mającej jedną i tylko jedną z nich za wariatkę). Herbata stała się Jedna, jedna bezdomna i ma jednego, który ją wysłuchuje. Wszelako nadal pozostaje „jakaś”, ale nie byle jaka, bo bezdomna, czyli biedna, uboga, jak nie duchem to ciałem. I w tej to biedzie, tą bezdomnością stara się uzyskać coś od Innego – jest Jedna, ale nierozłączna od Innego.

Czy herbata może mówić, że jest bezdomna? Oczywiście, że tak. To nie różni się od mowy transseksualisty stwierdzającego, że jest kobietą, chociaż cały świat wie i zna go jako mężczyznę. To nie problem powiedzieć, że jest się bezdomną, chociaż jest się herbatą. To proste, ta myśl jest urojona (jest pierwiastkiem kwadratowym z  -1, czego ani nie zrozumiał, ani nie chciał zrozumieć Sokal w swej rzekomo solidnej książce). Rodzi się jednak frapujące pytanie: czym jest podmiot urojonej myśli, czystego znaczącego, znaczącego ograbionego z jakiegokolwiek sensu?

Powiedzmy za Lacanem: „w zasadzie wszyscy jesteśmy schizofrenikami”.

KP

P.S. To pierwsza część zagadnienia o spotkaniu z absurdem i kwestiach z tego wynikających.

No to udanych Świąt, świąt ani zwyczajnych ani nadzwyczajnych, wystarczy Świąt.



„Jedno nie jest wiedzą przewyższającą podmiot”


Przychodzi w końcu kres[jakiegoś] czasu, by nastał [jakiś] czas inny. Przypominam tu, ale nie tam, Koheleta (3,1-13), by zastanowić się nad kwestią dotkniętą przeze mnie w poprzednim wpisie, a także kwestiami wynikającymi z zażartej polemiki, która ma miejsce w komentarzach i zdaje się nie mieć końca, chociaż wszyscy końca jej wyczekują.

Podmiot ma trzy czasy, a nie jeden. Najpierw czas herbaty zaklętej w swym listku. To chwila widzenia przez herbatę, że jest więźniem listka; przed dojrzeniem tego herbata myślała, że jest Jednym z listkiem (to właśnie wspomniana w komentarzu jedność psychofizyczna, która ma swój czas, lecz czas to nie wieczność). Chwila widzenia alienuje herbatę poprzez uchwycenie okruszka prawdy, że ona to Jedno, a listek to drugie Jedno. Błogość odczuwana dotąd przez herbatę była powodowana przez identyfikację z listkiem, co doskonale widać w przypadkach wieloletnich więźniów, którzy nie są w stanie istnieć poza więzieniem i na wolności robią wiele, a nawet wszystko, by do niego wrócić (to jedna z przyczyn zjawiska recydywy, moim zdaniem przyczyna centralna).

Czas drugi jest czasem ofiarowanym herbacie na opracowanie tego, co się stało (w psychoanalizie mówimy po freudowsku jako przepracowanie). To czas rozumienia, ale nie zrozumienia. W przypadku herbaty początkiem alienacji jest zerwanie listka (działanie z miejsca Innego, w analizie to np. interwencja lub interpretacja analityka). Listek, który okazuje się być dla herbaty tylko jej Ja podlega procesowi fragmentacji, rozproszkowywania. Listek przepoczwarza się w mrowie strzępków, zmienia postać na nieprzypominającą wyjściowej herbaty. Sama herbata już nie wie gdzie jest, i tu i tam, wszędzie i nigdzie. Wkrótce orientuje się w swym stanie braku, o którym daje znać w pytaniach: gdzie jestem?, po co jestem? Lecz listek milczy zdekonstruowany do strzępków – listka nie ma, a świat jest i herbata jest. Nie tego się herbata spodziewała i zaskoczona przestaje się interesować nim, swym Ja. Wszelako pytania zostają, a wraz z nimi brak. Tylko dlatego, że listek zmienił postać. Wydaje się, że go nie ma. Lecz oto jest, jest w swym własnym braku – stał się wspomnieniem dla herbaty.

Gdy już herbaty nie ma w listku i listka samego nie ma, jej byt jest fantasmagoryjny, nieco oniryczny, surrealistyczny, a w zasadzie wirtualny. Czym jest herbata, tego ona jeszcze nie wie. Gdy była listkiem, wszystko zdawało się być ok. Lecz liść został zerwany, potem pocięty, potem posiekany, a jeszcze potem rozgnieciony. Ot zwykłe koleje losu listka herbaty. Herbata pojmuje, że jest niczym więcej jak tylko obiektem, obiektem dla kogoś. Nie dochodzi do tego wniosku na drodze „czystego rozumu”, dochodzi do niego „rozumem praktycznym”. Nawet Kant, ten wzorzec istnienia ascetycznego, doszedł do niego tylko wyruszając w podróż do burdelu (podobno), po powrocie z którego miał rzec: ” przyjemność krótka a i ruchy niegodne filozofa”. Wniosek? Istnieją dziedziny, które ogarnie się tylko „rozumem praktycznym”.

Tu zaczyna się trzeci czas herbaty – moment konkluzji. Oto herbata rzuca się do ukropu. Staje się obiektem, gdy nie może być już listkiem herbaty. Gdy „jestem listkiem herbaty” zostaje ogołocone z sensu, herbacie pozostaje jeszcze droga litery, a nie droga słowa. Lecz litera musi się na czymś pisać, zapisywać się. W przeciwieństwie do słowa, które ze swej istoty jest przelotne, litera, to co zapisane, liczy na trwałość, na zapisywanie się bez końca („nie daje się nie zapisywać”), na bycie przez powtórzenie, powtarzanie, które nie ma końca. W ten sposób bycie zapisuje swoją konieczność („Ja, herbata, jestem”, „jestem, który jestem”, a raczej „Jestem, bo jestem”). To bycie zapisuje się przy pomocy pinesek, litery wpisującej bycie w ciało w postaci konieczności (wspomnijcie „Pillow Book” Greenwaya, a ci, którzy tego nie oglądali, niech natychmiast zasiądą przed ekranem) [tu literą jest szpic rysiku, pióra, stalówki]. Każda pineska to litera powtarzana raz za razem, by powiązać konieczność bycia z rozkoszą, rozkoszą odcedzoną z fusów życia (Freud ujął to mniej abstrakcyjnie pisząc o gównie [zdecydowanie fus życia], jako materiale [obiekcie], z którego powstaje dzieło). Ostatecznie bycie okazuje się być symptomem życia.

Himalaista jest przykładem kogoś, kogo nie rozumie jeden z komentatorów. Wchodzi taki w paszczę lwa, i żeby tylko raz? On wchodzi nieustannie wiedząc, że jest 80% szans, że nie zejdzie. Jak wspomniany wyżej Kant, upierający się, że nie będzie nikogo, kto zdecyduje się na seks pozamałżeński, wiedząc o nieuchronnej karze śmierci za to; dziś powiedzieliby o takim nieulękłym, że ma braki neuroprzekaźnika. Jest to dla takich konieczne.

Dokończmy moją opowieść o herbacie. Gdy wskakuje do ukropu staje się esencją herbaty. Ląduje na wargach zostawiając na nich posmak rozkoszy odcedzony ze strzępów listka, które są tylko fusami, czymś, co już nie daje się zredukować, jest koniecznym elementem rozkoszy pamiętanej przez wargi.

Opisałem przy pomocy herbaty drogę psychoanalizy, destytucję podmiotową. Bycie jest byciem ku rozkoszy, której instrumentem jest ciało. Podmiot, który jest Jedno w byciu całkiem sam.

KP



„Nie ma Jednego bez Innego”


Cudzysłów w tytule to znak, że to cytat. Autor? Lacan oczywiście, wielce niepoprawny politycznie Lacan. Dla rozpolitykowanej gawiedzi niechybny dowód reakcjonizmu, politycznego wstecznictwa. Dla psychoanalityka zaś tylko małe co nie co. I tak, jeśli materia, jak głosi jedno ze stanowisk, jest Jednym, to Innym jest wieczność – nie ma przeszkód, by wieczność uczynić jednym z imion Ojca; podobnie jest z ewolucją. Tak czy siak, niemożliwość oddzielenia Jednego od Innego prowadzi do tego, że Jedno jest tylko jednym z imion Ojca.

Lacan inaczej. Jeśli teza „związek seksualny nie istnieje” ma sens, to tylko wtedy, gdy Jedno zostaje rozdzielone z Innym. To oczywiście nie anuluje Innego. Przecież rozdzielić można tylko to, co wprzódy było zespawane. Po rozdzieleniu jest Jedno i jest Inny. Ktoś powie, że jest to czysta spekulacja, albowiem Jedno jest imieniem, jednym z imion Innego, imieniem własnym przy tym. Lecz sprawy nie mają się tak prosto, jak stara się nas przekonać na przykład religia. Dla przykładu, czy można nazywać związek dwóch osób tej samej płci małżeństwem? Dla lacanizmu jest oczywiste, że tak – przecież chodzi o nazywanie, czyli to, do czego prawo dostał człowiek.(1,Mojżesz;2:19-20). Mianowanie nie wprowadza sensu, jeno imię, godzi się przypomnieć. Nazwanie lwa lwem nie przytracza znaczenia do słowa. Małe dzieci bawią się w męża i żonę, nazywają siebie małżeństwem, choć nim nie są. Ale czy oby nie są?

Zadaję to pytanie przewrotnie, ale nie bez sensu. Wszystko po to, by pokazać rozdzielenie znaczącego ze znaczonym. Dla psychoanalizy znaczone nie jest nadrzędne w stosunku do znaczącego; współcześnie nawet religia nie może ignorować tego psychoanalitycznego odkrycia. Otóż, w proteście przeciwko legalizacji małżeństw homoseksualnych (dokładnie przeciw nazywaniu tego małżeństwem), stwierdza się, że małżeństwo z natury jest heteroseksualne. Prowadzi to do jeszcze większych komplikacji, albowiem realne czyni się naturalnym. Tymczasem w psychoanalizie realne nie może być naturalne, ponieważ seksualność, o którą tu chodzi, wydrąża w realnym (nawet gdy naturalne), dziurę. Przypomnijmy wynurzenia ks. Oko, porównującego seks analny do seksu z rurą wydechową. Nazywa to seksem nienaturalnym; czyżby był on też nierealny? Od całowania, przez fellację, aż po annilinctus, rozciąga się świat nienaturalności, wynaturzony świat – tyle że nadzwyczaj realny. Jeśli małżeństwo wraz z połączeniem się ciał, o czym mówi przywołany wyżej fragment Biblii, pochodzi z natury, to zwykłe pieprzenie przestaje być grzechem, a pocałunek z wymianą płynów nim się staje, przy okazji przestając być realnym.

A zatem, nazywanie związku seksualnego homoseksualistów małżeństwem jest tak samo możliwe, jak moczenie sztandaru w Bałtyku zaślubinami z morzem, tudzież zaślubinami zakonnic z Jezusem (mąż ich nosi imię Jezus Chrystus, a żona od biskupa dostaje obrączkę; i przymknijmy oczy na zapewnianie o mistycznych zaślubinach, albowiem tego rytuału zakonnicy nie przechodzą – w ich przypadku obowiązuje segregacja płciowa, co każe przypuszczać, że seksualność dziurawi nawet mistykę).

Następny przykład dotyczy zastępowania w aktach znaczących „matka” i „ojciec”, znaczącymi „rodzic 1″ i „rodzic 2″. Problemem tutaj jest tylko to, po co właściwie to robić. Odpowiedź jest głupia. Dlatego, aby biurokracja miała spokój. Jakiś podmiot nie chce by nazywano go „mamą” czy „tatą”, więc ujednolica się zapis, by nie dochodziło do zamieszania: matka odtąd jest rodzic 1, a ojciec to rodzic 2. W sumie nic się nie zmienia; kobieta staje się rodzicem 1 itd. Zachcianka jest respektowana, biurokracja zaspokojona, ale czy to oznacza, że dziecko takiej pary przestanie mówić jako pierwsze swe słowa „mama” lub „tata”?

Dopóki istnieć będzie nazywanie, a będzie istnieć tak długo, jak długo człowiek będzie istotą mówiącą, tak długo istnieć będzie Inny. Ludzie mówią do ludzi – tym jest dyskurs. Dyskurs zaś to Inny. Obecności Innego nie unikniemy, ponieważ neurotycy go potrzebują i przywołują.

A oto przykład: poczęte z ojca o imieniu Bank Spermy dziecko, jako kilkulatek zwraca się z pytaniem do tej samej płci rodziców(?): „gdzie jest mój tata?”; gdy słyszy odpowiedź „to jest twój tata” protestuje: „to nie jest mój tata, ja chcę do taty”. Prawda jest tam, gdzie się jej kompletnie nie spodziewamy.

c.d.n.

KP



„To w miejscu pozoru [to co] mówione nabiera sensu”


Pewnego dnia, wiele lat temu, pracowaliśmy nad tłumaczeniem tekstu Lacana. Grupka Polaków kontra psychoanalityczka z Francji. Miejsce akcji Zakopane. Czas akcji – wieczór, po kolacji. Oś dramatu – spór o to, czy Lacan ma być francuski, czy polski. Scholastyka? Bynajmniej!

Przyjrzyjcie się zdaniu tytułowemu i skonfrontujcie z wersją „to w miejscu pozoru [to co] mówione nabiera sens”. Oczywiście nie będę angażował autorytetu prof. Miodka, by rozstrzygnął spór ówczesny. Wtedy i dzisiaj nie byłby autorytetem w sprawie Lacana. Tyle że „Lacan” jest tutaj pozorem (semblant). Lacan po polsku jest inny niż Lacan po francusku. I nie jest to kwestia Lacana tylko kwestia języka! Czy [język] polski ma być francuskim polskim? Cytat tytułowy jest Lacanem polskim, cytat w tekście Lacanem francuskim. Ten drugi poniża język przekładu traktując bezceremonialnie jego gramatykę, a zwłaszcza fleksję.

Nie ma takiego dyskursu, który by nie był osadzony w pozorze – to polskie, mojego autorstwa, tłumaczenie francuskiego i angielskiego Lacana („nie istnieje dyskurs, który nie byłby pozorem”). Popatrzmy na przykład zaczerpnięty z aktualnego numeru ŚN. Tytuł doniesienia brzmi: „Mogę cię zjeść, mamo? Biologiczne podstawy ostatecznego poświęcenia pewnej pajęczycy” [w rzeczywistości chodzi o wszystkie pajęczyce pewnego gatunku – to lapsus w postaci przekłamania]. W tekście tymczasem wyraźnie jest mowa o regurgitacji, procesie chemicznym przekształcającym organizm pajęczycy w pokarm do spożycia dla pającząt. Zatem zupełnie bez sensu jest nazywanie tego poświęceniem. Poświęcenie to akt wyboru – można to wybrać. Aliści w przypadku opisywanym nie ma mowy o wyborze, akcie, ani kanibalizmu (opartego na zakazie), ani poświęceniu (coś co może być pochwalane, ale nie nakazane). Obrońcy będą mówić, nie bez racji, że to skrót myślowy. Zgoda, lecz co leży za tym pozorem (skrótem myślowym) – antropologizacja pajęczycy, czy animalizacja człowieka? Ja twierdzę, że to drugie (psychologiczna wersja tego to szczuryzacja człowieka, a antropologiczna wersja to szympansizacja człowieka – czemu niejednokrotnie dawałem wyraz na blogu).

Utarło się myśleć o mnie, że jestem bardzo inteligentny i wyjątkowo groźny jako adwersaż we wszelkich dyskusjach. O swej inteligencji wiem tylko tyle, że jej nie znam, a swoją finezję wywodzę z psychoanalizy. Każdy kto jej doświadczył, a nie tylko przechodził, wie że słowo jest pozorem, że język jest zasłoną. A skoro tak, to jest coś za nią, nawet jeśli jest to nic. Tym jest pozór, on jeden jest, on jeden się liczy, bo dzieli na „przed” i „za”. Mamy pajęczycę; przed nią jest badacz, za nią jest matka. Zagadką jest raczej to, czy gdyby postępował tak pająk, to też by się „poświęcał”.

W serialu BBC, który dzieje się w angielskim odpowiedniku polskich ZOL-ów (niestety, ponieważ obejrzałem tylko jeden odcinek, a i to przypadkowo, to nie zwróciłem uwagi na tytuł), jakaś staruszka rozpaczliwie wzywa swego umarłego syna, który jutro bierze ślub. Pielęgniarka najnormalniej w świecie mówi do niej: „jutro, zaraz po ślubie, syn z żoną przyjdzie do pani”. Staruszka uspokaja się i zasypia. Może więc kłamstwo, chociaż okłamuje, to leczy? Może przeto i interpretacja nosi w sobie tę modalność, która nie musi być „adekwatnością”, „wiarygodnością”, „poprawnością”, by „leczyć”?

Właśnie tak. Wystarczy, że będzie zasłoną, by podmiot udał się za nią.

KP



Pomiędzy RSI a SIR


Mówią o mnie, że jestem niepokorny. To dziwne sformułowanie, zwłaszcza gdy chodzi o dyskurs zwany „psychoanalityczny”. Ostatnie komentarze czytelników zmuszają mnie do zabrania głosu. Czyli, nie chcę, ale muszę. Skoro tak, to znający się na rzeczy lacanowskiej wytkną mi, że w ten sposób jouissansuję. No, tak; z pokorą chylę głowę przed nimi, tyle że bez winy – to konsekwencja.

Z grubsza biorąc, prawdą jest, że bez symboliczności nie da się przejść przez popęd. Lecz prawdą jest też, że wyobrażniowość to jedyny dostęp do realności. Mógłbym więc z całą mą dezynwolturą dopiec niepokornie, że aby symbolizować popędowość, najpierw trzeba do niej dotrzeć. Ba, lecz wyobrażniowość nie jest podana na tacy, najpierw trzeba ją wyzwolić z okowów wyparcia. Wszelako nie wystarczy byle wyparcie, ono musi być uznane w swej funkcji okowów. Czyli, że wyparcie musi zacząć dawać w kość. Uff, ale daje ono w kość tylko przez eksces, spotkanie z realnym, co niestety dla zwolenników nadrzędności symboliczności jest problemem, bo eksces pokazuje tylko jej porażkę. Więc jak to jest z tym uprzywilejowaniem rejestrów?

Po prostu, realne jest uprzywilejowane na początku i końcu (po zakończeniu) analizy. Potrzebujemy go, aby analizę zacząć, i aby żyć nieco inaczej po jej zakończeniu. Wyobrażeniowe jest konieczne by uzyskać dostęp do realnego, skrywającego się za pozorami. Kiedy zaś się to uda, przychodzi czas na symboliczne, by, najprościej mówiąc, realne udyskursywnić, odjąć nieco ekscesywności. Cała faza oporów wstępnych, rozmontowywania gier, to domena wyobrażeniowości, służąca do przygotowania pola batalii.

A co z matkowaniem i ojcowaniem? Kiedy podałem przykład w komentarzu (ten o Erytrejce), starałem się ominąć rafę wyznaczoną przez stereotyp wiążący matkowanie z kobietą, a także ten głębszy, skrywający sprężynę poruszającą ludzkie pragnienia (nie wykluczając tego, że pragnienie samo jest sprężyną). Nawet Lacan w tym ujęciu jest poddany stereotypowi. Bo przecież jeśli wszyscy mężczyźni ma ją do dyspozycji tylko jouissance falliczne, to albo masują stopy na falliczny sposób (jako rys perwersyjny), albo robią to bez udziału tego jouissance, czyli bez związku z satysfakcją. Tymczasem kobieta według Lacana może jouissansować pozafallicznie, odnosząc się pozaobiektowo do Innego. Wzmiankowana Erytrejka masowała stopy nie jako żona, nie jako kochanka, nie jako niewolnica, nie jako dziwka, ale według Lacana jako kobieta.

Czy jest to stereotyp? Stereotyp można rozumieć jako ustanowienie sądu atrybucyjnego jako sądu uniwersalnego, dotyczącego uniwersalnej abstrakcji (w odróżnieniu od konkretu uniwersalnego). Np. „mężczyźni zarabiają więcej od kobiet” zawsze obraża tych mężczyzn, którzy zarabiają mniej. Więcej, „Polacy są antysemitami” obraża tych z nich, którzy ich ratowali. Chcę powiedzieć, że stereotypy są bronią polityczną. I „Polacy są katolikami” to broń i „Kleiniści pracują wyobrażeniowo” to też broń.

Przysłuchiwałem się wystąpieniu i prezentacji przypadku przez wspomnianego w komentarzu Leonarda R. Można było usłyszeć w tym kleinizm i lacanizm. Ale i tak decydował o sukcesie leonardyzm, a nie lacanizm, czy jego melanż z kleinizmem.

„Żyć oznacza bronić formy”, napisał jeden z psychotyków-gigantów. Matkowanie jest formą bez względu na treść. Więcej, każdą treść. Dlatego w takim opakowaniu gówno pachnie, bo jest w takim opakowaniu nań miejsce. A że jest to perwersyjne?

Cóż, świętość ma solidne podstawy w perwersji.

KP



„Dwoje nie do pary”


Kto wie czy nie jestem irytującym nudziarzem, wciąż powracającym do „mam cię!” w psychoanalizie, do centralnego peek-a-boo lacanizmu. Każdy związek seksualny (zaangażowany płciowo) nie unika fiaska. Nie istnienie jest weń wpisane od początku. Tak bardzo, że owo nie istnienie jest warunkiem niekończących się prób klecenia go de novo.

Zadajmy tu poważne pytanie: co kryje się za tą niezniszczalną iluzją związku, choć nie może on istnieć? Dzisiaj przybiera to już formę szczególnej obsesji, by nie powiedzieć idee-fixe. Im bardziej ludzie „budują związek”, tym tragiczniej opowiadają o rozczarowaniach; po czym czytają kolejne coraz nowocześniejsze instrukcje budowania, które bez końca kończą się tym samym.

To samo tkwi za wiarą w to, że mężczyźni i kobiety po śmierci i czystym życiu, zjednoczą się w parze z Bogiem. I to pomimo tego, że nie ukrywa się przy tym, że o czystym życiu można tylko pomarzyć. Każdy naukowy opis wyłonienia się płci napotyka trudność początkową – każde nowe istnienie pochodzi z banalnego copula, bycia przez chwilę razem spojonym. Lecz copula to nie relatio. Stosunek seksualny istnieje, spójnia dwóch ciał jak najbardziej, lecz związek seksualny, relacja, odniesienie między dwoma ciałami już nie. Funkcja copula dominuje we wszelkich typach lupanarów, związki nie mieszczą się w tych przybytkach. Relatio najlepiej widać gdy niemożliwa jest copula. Copula jest zastępowane przez epistola, co skłania Lacana do stwierdzenia, że „miłość najlepiej wychodzi w listach”.

U podstaw związku seksualnego leży tabu kazirodztwa, bariera zmuszająca do zerwania jednej relacji na rzecz innej, prawdopodobnej, czytajcie mało pewnej. Gdyby nawiązywaniem relacji kierował instynkt i hormony, niemożliwe byłoby istnienie tak dużej dozy niepewności. Tam gdzie rządzi instynkt zwycięzca bierze wszystko. W świecie ludzi to nie obowiązuje; przegrywający biorący wszystko jest zapewne tak samo częsty jak zwycięzca. A sprawa stoi do góry nogami, gdy pomyśli się, że chodzi tylko o „tę akurat” osobę. Ta cecha czyni zaloty jeszcze bardziej niepewnymi. Czy zwyciężyć, czy przegrać, a może zaimponować, ba, a może zignorować? Instynkt jest bezradny, gdy chodzi o związek między ludźmi.

W tle niemożliwości związków tkwi także reszta pozostała po zerwaniu relacji matka-dziecko. To ta reszta, która odpowiada za niezadowolenie z męskości swych partnerów, za uległość wobec matek, za wtrynianie się matek w życie synów i córek. Za rywalizację między matkami a partnerkami swych synów. Za poniżanie córek i nadskakiwanie zięciom/partnerom..

Matki podtrzymują relację na polu doskonale im znanym – to matkowanie; to wyręczanie synów i córek w atrybutach macierzyństwa. To przekleństwo partnerów ich dzieci.

Lecz nawet zerwanie doskonałe pozostawia resztę. Jej skutkiem jest dwuznaczność obecna w samej miłości. Otóż, nie każda miłość jest namiętna i nie każda jest troskliwa. Nawet w najbardziej namiętnej miłości synowie pozostają przywiązani do rudymentów macierzyństwa, matkowania im; to z kolei odpowiada u ich córek za przeróżne działania kastrujące. By zaskarbić sobie miłość mężczyzn, trzeba wymiar troski oswoić, trzeba im matkować; by zaskarbić sobie miłość kobiet, trzeba oswoić wymiar namiętności, trzeba być namiętnym. To zaś odpowiada za to, że przed utrwaleniem związku mężczyźni widziani są jako zbyt seksualni, kobiety za mało seksualne; po utrwaleniu na odwrót.

Fakt istnienia reszty z relacji matka-dziecko odpowiada też za parcie na tworzenie związku jako przeciwwagi dla obecności matek. Z kolei za mało radykalne zerwanie relacji przekłada się na starokawalerstwo, a także, ale bardziej wyrafinowanie, staropanieństwo (np. i najczęściej przez zastąpienie ojcom matek). Za mało radykalne zerwanie w ramach protestu przekłada się na „homoseksualny wybór’ u synów- odwrócenie się od kobiet i zastąpienie matki przez mężczyznę (to najbardziej ogólny schemat popadania w homoseksualizm u mężczyzn, ten z nich oparty na wyborze podmiotu, w przeciwieństwie do homoseksualizmu substytucyjnego, czy opartego na identyfikacji płciowej).

Reasumując, ilość komplikacji jest tak wielka, że spokojnie można stwierdzić, ze człowiek, choć nie rasa ludzka, jest ubocznym skutkiem ewolucji, skutkiem, który nie chce być latentnym błędem.

KP

P.S. Tytuł to tytuł filmu. Cytaty w tekście pochodzą z seminarium Encore



Bez Jednego ani rusz


Dla wszystkich beztroskich wyznawców, tak, wyznawców, ewolucjonizmu, ten wpis będzie niewygodny. Ja piszę dla myślących lub chcących myśleć. Uwaga, przestrzegałem!

Ostatnim razem skończyłem na tezie o harmonijnej relacji między dawcą życia, matką, a jej z krwi i kości potomkiem. W rozmnażaniu płciowym mniej więcej połowa osobników daje życie (w odróżnieniu do rozmnażania bezpłciowego). W tym sensie płeć żeńska jest uprzywilejowana, w tym sensie pochodzi z natury, ma charakter realny. Płeć dodatkowa służy tylko dostarczeniu tajemniczego elementu, który ewolucjoniści nazywają „różnorodnością”. Nie mówią czym to jest, mówią, że jest to korzyść. To jedna jedyna korzyść znana im – korzyść dla gatunku. Posiadanie dzieci przez ludzi nie jest dla nich, a nawet rodziców, korzyścią. Korzyść ma tylko gatunek. W pojęciu gatunku nie ma miejsca na Józie i Rózie, na Jacków i Wacków. A przecież jest to najoczywistszy sens pojęcia różnorodność. Przypatrzmy się najoczywistrzemu ciągowi wyjaśnień:

Dlaczego ludzkie samce po przekazaniu nieco innej puli genów (w zasadzie tych podłączonych do chromosomu Y), nie giną jak samce prostszych gatunków? Bo mają zadanie odchowania potomstwa, pomocy w tym samicom.

Ale dlaczego muszą w ogóle tym się zajmować? Bo potomstwo rodzi się bardzo niedojrzałe, a dojrzałość do rozrodu osiąga bardzo późno.

Na razie wszystko gra. Lecz dlaczego potomstwo zwierząt ludzkich rodzi się aż tak niedojrzałe? Przecież to skrajnie utrudnia osiągnięcie ostatecznego celu, jakim jest przetrwanie gatunku. Zagrożeń jest o wiele więcej niż szans. Mali ludzie rodzą się przysparzając mnóstwo trosk opiekunom, komplikując im życie i wzajemne relacje. Rodzą się dzieci, które nigdy nie będą się rozmnażać, ale ślepa uliczka ewolucji zostaje pokonana przez parę ludzi, którzy obdarowują byciem zbędny produkt ewolucji. Wiem, ewolucjoniści i na to wygenerują wyjaśnienie, bezpieczne, albowiem niesprawdzalne.

Kiedyś Popper zarzucał psychoanalizie, że jest ona hochsztaplerstwem, bo można nią wyjaśnić wszystko. Tak to chyba jest tylko w Ameryce. A on sam znał analizę tylko po łebkach, tak jak Sokal. Tymczasem psychoanaliza nie wie dlaczego ludzie rodzą się tak bardzo nieprzygotowani do życia. Ani też dlaczego muszą zerwać z matką swą, dlaczego nie pozwala się ani im, ani ich matkom mieć ze sobą dzieci. Czy chodzi o zapewnienie różnorodności genetycznej? Ale dlaczego dotyka to tak mocno tylko ludzi, aż po traktowanie tego jako przestępstwa? Dlaczego ewolucji nie wystarcza środków, by to uniemożliwić? Czyż nie jest to niespodziewany skutek presji na różnorodność – wyalienowanie się jednostek z opresji gatunku? Coś w rodzaju: należę do ludzi, ale jestem człowiekiem?

Mnóstwo rzeczy jest dla psychoanalityków nie do dowiedzenia się. W zasadzie ten blog jest dla tych, którzy są w stanie przyjąć to do wiadomości, i co więcej, zrozumieć, że psychoanaliza zajmuje się konsekwencjami tej nie-wiedzy w życiu ludzi. To sprawia, że psychoanaliza nie jest religią (ale i nie nauką), a ewolucjonizm niebezpiecznie się do niej zbliża. Serwowane wyjaśnienia dawane są do wierzenia, ponieważ przetrwanie gatunku daje się rozumieć tylko w kontekście niezniszczalności życia; chodzi w tym o trwanie życia za pomocą gatunków. Lecz czym jest życie? Formą istnienia białka? Wiecznym ruchem ku czemuś? A może biletem na księżyc?

Faktem jest, że człowiek z naturalnej więzi miedzy matką a dzieckiem, musi przeflancować się do innej, pozanaturalnej więzi. Syn zwrócić się ku innej kobiecie (niezależnie od orientacji płciowej), córka ku innej kobiecie lub mężczyźnie. Inaczej mówiąc, o matce jako kobiecie masz zapomnieć.

I tu poddajmy się olśnieniu – czym jest zapomnienie, jeśli nie ratyfikacją istnienia nieświadomości? Zapomniałem, a zatem jestem nieświadomy. Masz zapomnieć, czyli masz nie wiedzieć. Nieświadomość jest nie wiedzianą wiedzą. Kobieta, która była i jest, znika. Jedyna możliwa kobieta dla nieświadomości jest tą, która będzie (nawet jeśli będzie matką). Lecz ponieważ są dwie płcie, to zniknięcie jednej z nich zastępowane jest zainstalowaniem drugiej. Jedyna możliwa płeć w nieświadomości to płeć męska. Ma za zadanie oddzielić matkę od kobiety, pierwszą się czci, drugą pożąda.

Gdyby istniało więcej płci, to każda z nich mogłaby pełnić taką funkcję (pod warunkiem, że tylko jedna płeć rodzi dzieci). Cóż, ale w porządku natury, w realności, istnieją tylko dwie płcie. Stąd męska jest bazą dla nieświadomości.

No dobrze, ale uparci w malkontenctwie typy będą pytać, ale dlaczego tylko są dwie?

Ja nie wiem, lecz nie wiedzą tego też i inni, w tym ewolucjoniści (no bo co stało na przeszkodzie ewolucji, by maksymalizując szansę przekazania różnorodności, tworzyć mnóstwo płci?).

Cały ten „wielki wybuch” spowodował w konsekwencji ustanowienie bytu kobiety jako symptomu, co z kolei powoduje, że wszystkie pary są nie do pary.

KP

P.S. Ostatnie zdanie wpisu pokazuje kierunek dalszych, czyli dlaczego nawet związkom partnerskim pisane jest fiasko.

Obyci z Was wiedzą skąd pochodzi fraza „życie jest formą istnienia białka”. Frazę „bilet na księżyc” mogą znać tylko najbardziej obyci. To tytuł ślicznej piosenki ELO, która akurat towarzyszyła moim uszom przy pisaniu akurat tego, a nie innego akapitu.



„Byłem.Jestem”


Nieodzowność Jednego. Oto zmora ludzkości! Nawet najbardziej wolne umysły są takimi tylko pod warunkiem, że zdołają o tej wolności przekonać innych. Niezależnie od tego jak bardzo ekscentryczny jest ich język (środek przekazu), mówią nim do innych w niepodważalnej wierze, że to co mówią jest do zrozumienia. Zrozumienie jest przeto Jednym, które wiąże tego z tamtym, mnie z nim itd.

J.Joyce naświetlił to genialnie. Czy Finnegana Tren jest o czymkolwiek? Nie sądzę, by tak było, ale nie zmienia to nic w rzeczywistości międzyludzkiej. Każdy z tłumaczy tłumaczy ten tren, bo jest pewny, że jest on o czymś i przez to jest do zrozumienia. A co jeśli jest to urojenie? Ostrożnie z tym, musiałoby ono wtedy być urojeniem całej ludzkości, uniwersalną zasadą ją fundującą. Postmodernizm przekonał się szybko, że prawda nie może być urojeniem, albowiem teza o urojeniowości prawdy sama musi być prawdziwa, czyli nie może być urojeniem. Inaczej mówiąc, Jedno istnieje, by gwarantować pewność (dla Hellera pewność istnienia Boga, dla Sokala zapewne pewność samej Matematyki, niepodważalnego związku między liczbami i obiektami). Lecz pójdźmy krok dalej, przecież jesteśmy umysłami wolnymi i otwartymi. A co jeśli samo Jedno jest urojone (urojone, ale nie urojeniem)? Czy urojone coś może odpowiadać za prawdę czegoś, więcej, może mówić prawdę? W tym miejscu Sokal czytający Lacana nie zdzierżył, poniosło go. Teraz przeto wyjaśnimy coś Sokalowi i Sokalom wśród was.

W filmie Kay-Pack jest taka oto scena: zespół ekspertów astrofizyków próbuje przekonać psychiatrę, że jego pacjent Prot ma urojenie twierdząc, że jest Kay-Packaninem przeniesionym w czasie na Ziemię. Prosi zatem Prota, by powiedział jak można przenosić się w czasie. Prot zgadza się i przenosi się w czasie mówiąc „Byłem.Jestem.” Banalne, prawda? A przy tym szokująco prawdziwe – każdy z nas wiele razy w ciągu dnia i wiele razy w ciągu nocy przenosi się w czasie. A więc istnieje przenoszenie się w czasie, to niezaprzeczalne, chociaż pewność tego jest urojona.

Gdy Lacan używa symbolu „pierwiastek kwadratowy z -1″ odnosi go do „związek seksualny nie istnieje”, czyli oznacza istnienie związku seksualnego, który nie istnieje.

Przypomnijmy teraz dylemat Salomona. Dwie matki twierdzą, że dziecko (konkretne jedno dziecko) jest tej i tej równocześnie. Problem więc brzmi: która z twierdzących jest matką, czyli która z nich kłamie. Jak wiadomo Salomon dzieli dziecko na dwie matki, co prowadzi do udowodnienia, że każde dziecko ma tylko jedną matkę, a także tego, i to jest zasadnicze, że matkę i dziecko łączy więź niezwyczajna, a raczej nadzwyczajna. Nadzwyczajność tej więzi widać w jej nieskończoności, od urodzenia po grób, ona jest nierozerwalna. Taką samą więź widzimy między Antygoną a jej bratem – nie rozłączy jej nawet śmierć.

Aby zrozumieć dlaczego nieświadomość zna tylko jedną płeć, męską, co niektórych przyprawia o zgrzytanie zębów, ta obserwacja i teza jest fundamentalna. Między matką a dzieckiem istnieje więź pierwsza i pierwotna, a także niezrywalna. To tak jak relacja między liczbą a jej obiektem w matematyce, między Bogiem a człowiekiem w teologii. To coś co ma status realny, rozciągający się nawet poza śmierć.

Pierwotna więź matki z dzieckiem – wszyscy w nią wierzą, nikt nie jest jej nieświadomy. Raj maciczny, którego utrata zostaje wynagrodzona relacją z matką (mama ciebie zawsze zrozumie, nigdy nie opuści, kocha na zawsze). W tej relacji płeć żeńska jest uprzywilejowana, jedyna, która się liczy.

I tylko jedno małe „ale”. Trwanie takiej harmonii wiązałoby się z uprzywilejowaniem kazirodztwa, którego amatorem okazał się być prof. Hartman, filozof (w wersji light siostra-brat, Antygona-Polinejkes; wersja hard także dla niego jest odrażająca). Taka relacja, takie uprzywilejowanie kazirodztwa, stoi za przerwaniem tej „boskiej relacji” i inną ewaluacją płci.

Płeć żeńska musiała być ograbiona z tej realnej właściwości. „Byłem” musiało przełożyć się na „jestem”.

KP

 



1 + 1 = 1


Pamiętacie zamieszanie spowodowane książką Sokala „Modne bzdury”? Właśnie umieściłem w tytule wpisu kpinę z matematyki, a nie dowód nieuctwa, panie Sokal. Pan zaś kpił z postmoderny i Lacana, który z nią nie ma nic wspólnego, nawet nie próbując dowodzić nieomylności matematycznego Jednego. Otóż kpina z matematyki nie oznacza, że to co umieściłem w tytule jest równaniem (tak czyta to Sokal, uznając przy okazji, że jest to jedyny sposób czytania tego zapisu). Tym niemniej to, że to nie jest równanie nie prowadzi do wniosku, że jest to fałsz. Sokal zatem miałby rację tylko pod warunkiem, gdyby naprawdę było to równanie. Lecz co go przekonuje, że jest to równanie? Tylko to, co jest napisane przez trzy jedynki i dwa znaki. I nie ma znaczenia dla Sokala kto trzymał pióro, albowiem trzymał je Bóg (profesor Heller jest wyznawcą tej wiary). To jasne, że Bóg nie może być dziwakiem ani szaleńcem, postacią z Monthy Pythona, nie może swego stworzenia traktować niepoważnie. Przy okazji intryguje to, co pisałby Sokal, gdyby to co napisane w tytule przyjęło postać: jeden dodać jeden równa się jeden – czy nadal byłoby to równanie?

Otóż matematyka istnieje tylko dlatego, że pomiędzy symbolem a symbolizowanym istnieje relacja odpowiedniości, harmonii, nawet jeśli symbolizowane dotyczy nieoznaczoności, nieskończoności itp. Matematyka nie matematyzuje wszystkiego, matematyzuje tylko to, co daje się podporządkować tej regule. Profesor Heller, który jest zwłaszcza dziś i tutaj obiektem kpin sądzi, że wszystko można uporządkować taką regułą, a jeśli nie, to tylko dlatego, że a) aparat matematyczny jest jeszcze za ubogi lub b) Bóg pozostawia obszar tajemnicy, który jest dowodem na jego istnienie.

Ale w przeciwieństwie do Sokala i Hellera nie jesteśmy bogami i zastosujemy pewien znany zapis w sposób nieortodoksyjny. E=mc(do kwadratu; nie wiem jak zapisać potęgę przy użyciu standardowej klawiatury), po czym odczytamy go tak: intensywność rozkoszy seksualnej kobiety zależy od wielkości narządu mężczyzny pomnożonej dubeltowo przez szybkość ruchów frykcyjnych. Czy jestem w błędzie? Ależ skąd! Po prostu kpię z nauki pokazując jej impotencję, jeśli chcielibyśmy zastosować jej reguły w obszarze innym, niż ten zdefiniowany przez matematyków i fizyków.

Kim zatem jestem, gdy używam najbardziej znanego na świecie równania do opisu zjawiska intensywności rozkoszy seksualnej kobiety? Matematykiem nie, naukowcem też nie, lecz robię to, co robią artyści godni swej nazwy – interpretują jakąś rzeczywistość stosując środki nie mające nic wspólnego z matematyką; są matematyczne dla matematyków i tylko tyle. Dlatego tak lubię obrazy Luriego; z łatwością przyjąłbym do wiadomości obraz przedstawiający parę w namiętnym uścisku zatytułowany najbardziej znanym równaniem na świecie. Więcej, mówiłby on o rzeczywistości, o której matematyka nie ma nic do powiedzenia.

No i teraz, do czego możemy odnieść zapis tytułowy w formie wzoru quasi-matematycznego? Ano do twierdzenia Lacana rozszerzającego tezę Freuda: „związek seksualny nie istnieje”. Jest to uniwersalizacja problemu zawartego w pytaniu „czego pragnie kobieta?” i odpowiedzi, że niewiadomym to jest i będzie (istnieje pragnienie bez związku z jakimkolwiek obiektem). Zatem, jeśli pierwsze 1 jest mężczyzną i drugie 1 jest kobietą, to ich zsumowanie, sparowanie, daje w rezultacie płeć męską. Można byłoby to przedstawić w bardziej czytelny sposób jako 1+0=1, lecz wtedy 0 zawsze byłoby płcią kobiecą (której nie ma o ile oznakowane jest jako 0). Lecz wszyscy wiedzą, że płeć kobieca istnieje, zatem opisywanie jej symbolem 0 jest tylko naprawianiem rzeczywistości; nie określanie wartości tej płci, ale przywracanie harmonii tam, gdzie o harmonii nie może być mowy, retuszowaniem jedynie.

Sztuka wiedziała to od zawsze. Spójrzcie na Portret małżonków Arnolfinich Jana van Eycka, studium dostojnego małżeństwa, których jedynym znakiem bliskości jest odległość od siebie mierzona kontaktem dłoni tych dwojga. Fenomenalny Vermeer w niezwykłej Dziewczynie z Perłą uwiecznia niemożliwość związku seksualnego przez zastygnięcie w kontemplowaniu kobiecości, które odgradza oglądającego od oglądanej (piękno w funkcji obrony przed realnym). A na koniec oczywista w swej beznadziejności Rolla Henri Gervexa – tych dwoje nie widzi siebie.

Szanowni Państwo, związek seksualny nie istnieje. I tylko z tego powodu, że w nieświadomości jest tylko jedna płeć. Zawsze męska na dodatek. Oznacza to istnienie konieczności, której wyjaśnienie jest nieodzowne.

Związek seksualny nie istnieje, albowiem istnieje faza latencji w rozwoju człowieka, chyba najbardziej zapoznane odkrycie Freuda. Latencja jest nieodzowna w sytuacji, w której matka jest równocześnie kobietą, a na dodatek jest nią przede wszystkim. Mam nadzieję, że już wam coś świta.

KP



„Jedno [jednak] istnieje”, a nadto jest wszystkim


Zadajmy dziś niespodziewane pytanie – dlaczego urlop dla ojców i dzieci jest nazywany tacierzyńskim, a nie ojcowskim, pardon, ojcierzyńskim? Żachniecie się, że to bez znaczenia, ale zanim to powiemy, przemyślmy tę kwestię i zobaczmy gdzie nas to doprowadzi.

W filmie „Ja-robot” jest scena, w której robot o imieniu nieprzypadkowym Sonny (mix Son, syn, z Sony, pewna firma z branży elektronicznej) mówi o swym stwórcy nazywając go, a jakże, nie inaczej jak „ojciec” (to samo jest w Gwiezdnych Wojnach, gdzie syn zwraca się do swego rodzica nie „tato”, dad, ale „ojcze”, father, podkreślając przy tym wagę tej postaci znanej powszechnie jako Lord Ojciec, lord Vader). Dlaczego Sonny nie nazywa swego twórcy matką? Ludzie uważają, że psychoanaliza zajmuje się bzdetami, bo przecież stwórca Sonny’ego jest mężczyzną. To miałoby przeszkadzać w nazywaniu go matką. Przyjmijmy na chwilę, że tak jest w rzeczywistości. Lecz co oznacza wtedy określenie „Bóg-Ojciec”, „Ojcze nasz”? Wtedy Bóg jest mężczyzną – i nie może być inaczej. Wrogowie płci, a jest ich mnóstwo, bo to i mizogini i androgini, upierają się przy tym, że Bóg jest mężczyzną, to mizogini i mizoginki plus homoseksualiści, lub że jest kobietą, to androgini i ginofile z ginofilkami oraz androginki. Wtedy Bóg jest kobietą i nazywany jest matką.

Powiemy, rzecz gustu. Bóg może być mężczyzną, może być kobietą – chciejta co chceta. Tu widzimy całą nicość kaprysu – dla każdego, co dla niego miłe. Ale Sonny woli mieć ojca (ach co za wstrętny, przeklęty paternalizm!). Wersja feministyczna tego filmu dla chętnych: stwórcą Sonnego jest kobieta, która jest jego matką (ach co za wstrętny, przeklęty maternalizm!). Pozostaje niestosowny wariant, że stwórca jest obojnakiem, Janusem, lub czworakiem, Swarożycem, lecz nie było im pisane przetrwanie. Na nic to jednak, tutaj nie może się udać genderyzacja; najbardziej przeciwni byliby jej sami genderyści (nie wyobrażam sobie akceptacji przez nich sytuacji gdzie stwórcą jest kobieta nazywana przez Sonny’ego ojcem, chociaż odwrotna jest już do wyobrażenia).

Język składa się ze znaczących wskazujących na homologię między „nazywanym” a „nazywającym”, między „realnym” a „symbolicznym”. Między znaczącym „matka” i jego odpowiednikiem „kobieta” istnieje harmonia, jedno-jednoznaczne przyporządkowanie. Skądinąd jest to warunek istnienia logiki, sensu i wiedzy. To nie oznacza ogólnie, że rzeczywistość jest jako taka logiczna i sensowna (to marzenie i wiara prof. Hellera), bo ona jest taka tylko dzięki znaczącym (jeśli żona jest kobietą, a mąż jest mężczyzną, i relacja między nimi jest małżeństwem, to małżeństwo jest tylko tym, czyli wszystkie inne warianty relacji małżeństwem nie są), dzięki odpowiedniości między symbolicznym i realnym. Tej właśnie odpowiedniości strzeże katolicyzm (mów zawsze tak-tak, lub nie-nie, bo co inne od złego pochodzi – z tej zasady wynika wprost, że istnieje „złe”, które narusza tę harmonię). To „złe” narusza tę harmonię.

W okresie „naukowym” Lacana dla podtrzymania tej harmonii należało postulować lokalizację znaczących w realnym, tkwiły w realnym jako wiedza, niewiedziana wiedza. Problem tkwił w tym, że „złe” wymykało się tej odpowiedniości, że matematyczną harmonię kosmosu zakłóca bezpowrotnie pojawienie się człowieka w dwóch postaciach, kobiety i mężczyzny, których nie da się ujednolicić w jakimś Jednym. Można przy pomocy triku nadać dwustronność Jednemu (np.męska i kobieca strona człowieka, yang i ying w człowieku), scalić dwie części w jednym. No i teraz należy zadać pytanie kluczowe: ale po co? Tu widzimy nieodzowność istnienia Jednego, zarówno co do genezy (jak doszło do pęknięcia w Jednym), jak i celu ostatecznego, czyli po co? (ostatecznego scalenia się po pęknięciu).

Zasada Jednego obowiązuje także w nieświadomości i przybiera postać znaną jako: nieświadomość zna tylko jedną płeć i jest nią płeć męska. Dlaczego właśnie ta?

Spróbuję na to odpowiedzieć następnym razem

KP