choroba, ach choroba


Będzie krótko, bo to nie wpis. Choruję i to na tyle nieprzyjemnie, że pisać wpisy, co zawsze wymaga dużego skupienia, jest trudne. Wpisy nowe będą musiały trochę jeszcze poczekać, bo służbie zdrowia nie śpieszy się z leczeniem mnie.

Proszę więc o cierpliwość i liczenie na przychylność losu, czyli spokój przy pisaniu.

Autor



„nie powiem prawdy o prawdzie”


Teraz, gdy Szkoła Formowania się Psychoanalityka, jest bliska realizacji, rośnie konieczność dotarcia do tych wszystkich, którym wydaje się, że wiedzą o czym jest psychoanaliza, czym się zajmuje i co się w niej dzieje. Ci którzy tego nie wiedzą są w lepszej sytuacji. Tylko kto do tego się przyzna, że nie wie? Kto dzisiaj nie wie? Nie wie, bo nie wie – nie nie wie, więc zaraz sprawdzi w internecie. Nie masz wiedzy, kliknij a będziesz ją miał. Brak jest chwilowy, a nie strukturalny. Co z tego, że powiem, że psychoanaliza obraca się wokół braku?

Bywali, a pewno i bywają tacy, którzy wiedzą. Że psychoanaliza jest formą psychoterapii, że jest metodą leczenia, że jest teorią ludzkiej psychiki, niekiedy teorią osobowości. Że psychoanalityk interpretuje to, co mówi się do niego, to znaczy objaśnia, że zajmuje się uświadamianiem tego, co znajduje się poza progiem świadomości. Że oddziałuje poprzez relację symetryczną, że to czego analizant nie wie, zostanie uzupełnione wiedzą analityka, że to co przeżyte i przeżywane, zostanie nazwane, że to co słabe zostanie wzmocnione, to co niedojrzałe dojrzeje, co dziecięce dorośnie. No i święty Graal na końcu – to co nieopanowane, zostanie opanowane.

Pozostają w rezerwie scjentyści, czciciele weryfikacji naukowej, jedyni współcześnie dysponenci prawdy. Czy zrozumieli poprzedni wpis na blogu? Zapewne nie i wtedy zadadzą pytanie z poziomu tych fundamentalnych – ale skąd wiadomo, że to jest prawda? Jaka jest prawda, z którą pracujesz, i na której osadzasz swój status – czyli jaka jest prawda twego, analityku, dyskursu?

„Jestem psychoanalitykiem”, a więc wszystko co wiedzą opisani wcześniej, nie ma zastosowania w tym przypadku. Nie leczę, ale też nie tworzę teorii. Nie interpretuję, bo interpretuje analizant. Nie uświadamiam, bo nie interesuję się świadomością. Tylko słucham, nawet jeżeli mówię; słucham, nawet jeśli nie rozumiem, przede wszystkim gdy nie rozumiem. Gdy rozumiem, błądzę, a gdy rozmawiam zwodzę.

„i jako taki muszę ciebie rozczarowywać”, bo nie jesteśmy podobni do siebie, bo dzieli nas to najmniejsze coś, co moje i twoje Ja (wolimy to nazywać podmiotem, by nie dzielić Ja w nieskończoność na autentyczne i fałszywe); nie słucham się ciebie, nawet gdybyś błagał; nie odwzajemniam, nawet jeśli na to liczysz, nie czuję tego, co byś chciał bym czuł; milczę, gdy najbardziej oczekujesz odpowiedzi i mówię, gdy sobie tego nie życzysz.

„nie powiem prawdy o prawdzie”, albowiem istnieje prawda braku, ale nie prawda o braku; a co gorsza istnieje brak w prawdzie, ale nie brak prawdy. Istnieją pytania, na które odpowiedzi są nie w smak, niosąc w sobie kolejny brak. Prawda musiałaby być brakiem braku, czego człowiek by nie zdzierżył; chociażby dlatego, że on sam nie byłby brakiem (kto wtedy by go kochał, kto tęsknił do niego, kto by go potrzebował, kto pragnął, a kto o nim myślał?).

„mogę cię wziąć w daleką podróż”, bo jej pragniesz, a pragniesz bo ci jej brakuje, a brakuje, albowiem sam jesteś brakiem, brakiem tego, kto cię zrodził i zostawił, obiecywał i rozczarował, natchnął i wyśmiał, zainspirował i zignorował, rozkochał i okłamał. To podróż gdzieś, bez szans na powrót na stare śmieci. Podróż, granicą dla której jest sama śmierć. To podróż, która jest życiem, nie podróż przez życie.

„dotyczącą tego kim jesteś”, bo sam na początku nie wiesz, że zadajesz sobie to pytanie; żyjesz nie podróżując, tylko przeżywając swój obraz ciągle na nowo; nie znasz trajektorii swego bycia, bo nie sądzisz, jak miałbyś sądzić, że ciało, które ciebie zrodziło, było ci pokarmem, a ty byłeś jego pasożytem. Czy jesteś nim tylko? Kto zagwarantuje, że nie tylko? Ten, z którego ciała się nie zrodziłeś, który może być tylko aktem wiary, bo nic nie gwarantuje, że Ten jest.

„bez zagwarantowania prawdy tego co ci mówię”, bo poza twymi słowami nie ma niczego, co uczyniłoby z niej Dobro Najwyższe; wystarczy, że nie możesz przestać mówić, że słowo rodzi słowo, które rodzi słowo, które rodzi słowo. Tak rusza się w podróż, licząc że istnieje ostatnie słowo, te które wybawi ciebie z tej podróży, że dopełnisz się w Tym.

„tym niemniej, w tym co ci mówię, wciąż jest coś z prawdy”.

KP

P.S. Gdy scalicie ze sobą fragmenty napisane grubym drukiem, z góry tekstu ku jego dołowi, uzyskacie wypowiedź Lacana z IX seminarium o identyfikacji (lata 1961-62). Jeśli się wczytacie weń, może odczujecie to, dlaczego jest się psychoanalitykiem, a także dlaczego to nie dobro zarządza psychoanalizowaniem (bo dobro zawsze czyni z ludzi sługi, służbistów dobra i służki dobra), a prawda, czyli coś z niej.



Wokół braku bycia z brakiem w byciu


Pamiętam moment dyskusji wśród komentatorów i sarkazm skrywający bezradność jednego z nich, gdy użyłem sformułowania „brak bycia”, bo to ono ustanawia podmiot w relacji do jego istnienia, które jest, bo nie może być ujęte inaczej, eg-zystencją, lub jak wolicie zystowaniem. Chodzi w tym o to, że jest różnica między „istnieniem w”, a „istnieniem od”, tak jak In-tymnym a Ex-tymnym.

Weźmy na przykład kogoś, kto śni, że ssie członek zwierzęcia. Bez wątpienia jest to jego sen, ale czy może on nadać mu rangę „swojości”, o której to śpiewała w niezapomniany sposób Iga Cembrzyńska słowami „a ja mam swój intymny mały świat”. Intymny świat niewątpliwie może być swój, ale czy w tym świecie jest miejsce dla ssania zwierzęcego penisa?

„Ludzie mają dziwne marzenia”, tak zaczyna się wspomniana piosenka. Należy się z tym zgodzić, ale czy marzenie o ssaniu owego penisa nie jest oby „niepokojąco-fascynujące” w swej dziwności? Jest to „moje marzenie”, ale czy swoje? Status takiego marzenia, zarówno sennego, jak i wyobrażonego, jest dziwny. Jest moje, ale nie swoje. „Czuję się dziwnie nieswojo, gdy opowiadam ten sen/mówię o tej fantazji”. Czym jest owo nieswoje?

W tym miejscu uczynię dygresję dla rozjaśnienia i wyjaśnienia pewnego terminu, tutaj nieodzownego. Gdy pytamy kogoś o jego fantazje, np. „opowiedz mi o swych fantazjach”, to kierujemy się do czegoś innego, niż pytając „opowiedz mi o fantazjach, które gdy je masz, sprawiają, że czujesz się nieswojo”. Dostrzeżemy łatwo, że zadając pierwsze pytanie kierujemy się do fantazji, które są wyobrażane przez pytanego, a zadając drugie pytanie do fantazji, które nie są wyobrażane przez pytanego, ale są posiadane przez niego – są jego, ale mu się przydarzają, a nie są przywoływane, jak w pierwszym przypadku. Zauważymy także, że te drugie są okrojone, zredukowane w ich rzeczywistości do zdania („ssę zwierzęcego penisa”), a i to zdania prostego, wyglądającego na tytuł jakiejś narracji. I tak, nie wiadome jest do jakiego zwierzęcia należy penis, ani też nie wiadomo, czy to ssący wziął tego penisa do ust, czy też ów penis został mu do ust włożony. Czyli funkcją tytułu jest odesłanie do narracji, o której nic nie wiadomo (bo jest w nieświadomości). Zdanie jest bez treści, bo ona jest gdzie indziej. Tym jest różnica między fantazją a fantazmatem (lub jak wolicie fantazmem). Podmiot w stosunku do fantazmatu jest „od niego”, od tego „niego”, czyli jego, który lokuje się tam, gdzie fantazmat, a dokładnie gdzie „nie-do-powiedzenia”, choć „wypowiadalne” się znajduje.

Nie sceptycy lecz naiwniacy spytają w tym miejscu, dlaczego to „ssanie zwierzęcego penisa” miałoby być ważne, a nie czymś bez znaczenia? Przecież mogą to być śmieci (tak twierdzą na przykład badacze biologii mózgu, gdy próbują odpowiedzieć na zagadkę funkcji snów). Odpowiemy w tym miejscu prosto. Ależ są to śmieci i dlatego mają tak wielką wagę! Bowiem wagę, znaczenie tego nadaje sam marzący czy śniący („muszę panu opowiedzieć sen”, a nawet „muszę panu opowiedzieć sen mojej żony”, a nawet nawet „muszę panu opowiedzieć sen teściowej mojego syna, który opowiedziała kiedyś swej córce, a ta memu synowi”). Czy potraficie wyjaśnić, co takiego znajduje się w śnie, że musi być on opowiedziany, a nawet funkcjonuje on jak saga, która opowiadana jest z pokolenia na pokolenie? Otóż badacze mózgu, który śni, popełniają błąd, którego uniknął Freud – nie zajmują się swoimi snami, czy też śmieciami. Tymczasem ta eg-zystująca rzeczywistość jest „niepokojąco-pociągająca” (po freudowsku to „unheimliche”). Bo jak zrozumiecie słowa: „boję się, że pan pomyśli, że jestem zoofilem” gdy uwzględni się kontekst (jeśli nie chcesz się bać, bym tak pomyślał, to po co opowiadasz mi ten sen?), albo: „myśli pan, że moja teściowa może być zoofilką?”, gdy weźmie się pod uwagę (czemu obchodzi cię tak bardzo seksualność teściowej, a nie seksualność twej żony?)?

Wnikliwie zainteresowani zauważą prawie natychmiast, że w obu przypadkach chodzi tylko o zainteresowanie podmiotu, zafascynowanego i zaniepokojonego równocześnie, czym wszelako? Cóż, byciem, którego brakuje, brakującym byciem. Byciem, którego nie da się wykluczyć ani anulować, byciem, którego chociaż się nie pamięta, to ono przypomina o sobie, że kiedyś było, tylko zostało odesłane w niepamięć. Przy czym nie chodzi o to, że bycie takowe było takie, jakie sugeruje podmiot (zoofilne). To kreacja samego podmiotu, fantasmagoryjna kreacja, mająca za zadanie wypełnić nią brak bycia, jak łata dziurę, a korek otwór. Chodzi o to, że jakieś bycie było i że jego brakuje.

Przekonamy się, że nie jest to bycie zwane życiem płodowym, ulubiony motyw rajskiej idylli i powrotu do łona. Nie jest to bycie utracone nieuchronnością przyjścia na ten świat. Jest ono utracone zupełnie inaczej, a co ważniejsze -chce być tracone.

Pytanie podstawowe, te z tych fundamentalnych brzmi bowiem nie czego, ja podmiot, pragnę, ale czemu, ja podmiot, pragnę.

Czemu pragnę, skoro jedyne czym się zadowalam to fantasmagoria?

KP

P.S. Przykład opisany w tekście jest prawdziwy. To napisane jest z uwagi na tych, którzy starają się uzasadnić, że w pewnych przypadkach istnieje konieczność cenzury. Tymczasem nic nie uzasadnia istnienia cenzury, jak tylko granice samego języka.



Podmiot jest nosicielem upadku


Przepraszam  wszystkich za przeciągające się w czasie oczekiwanie na kolejny wpis. Bezlik obowiązków związanych z powoływaniem do istnienia szkoły (formowania się analityka, jak ją nazwano), nie pozwala na solidne zajęcie się treścią wpisu. Wpis ten pisany był fragmentami, które potem scalałem, mam nadzieję, że zgrabnie. Wspomniane powyżej obowiązki miały jednakże pozytywną stronę dla treści wpisu. Pozwoliły na powstanie, mam nadzieję, bardziej syntetycznego wpisu na temat podmiotu (z uwzględnieniem luki, którą kończyłem poprzedni wpis. Śladem tego jest sam tytuł, na pierwszy rzut oka brzmiący metafizycznie, ale o metafizyce nie traktujący).

Zapewne niektórzy czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że kreuję tu na swój użytek jakąś filozofię, nie będąc aliści filozofem. Będą w błędzie tak sądząc. Ten wpis utkany jest w zasadniczej swej części ze słów Lacana. Słów mówionych do swych superwizantów, słów przekazanych mi po kilkunastu latach, gdy sam byłem superwizantem superwizantów Lacana.

„Nie można wysłuchiwać ludzi, nie tworząc przy tym jakiejś metapsychologii”, mawiał. Co zatem mawiał o podmiocie, będące równocześnie metapsychologią? (dosłownie po francusku to: jakie było jego „mówione” o podmiocie?)

„Człowiek pochodzi z luki”, i bynajmniej nie jest to twierdzenie metafizyczne. To twierdzenie nad wyraz konkretne. W ostatnim wpisie podawałem przykłady wskazujące na istnienie luki. Przeczytajcie raz jeszcze tamten wpis i z łatwością ją dostrzeżecie. „Dlaczego się tak kłócicie?” pyta się 8-letni syn rodziców. Ci rodzice są skłóceni z bardzo życiowego problemu (ani grama metafizyki w sobie nie mającego) – mąż cierpi na impotencję, co staje się powodem, wszyscy by powiedzieli frustracji, lacaniści powiedzą zaś prywacji, żony. W pierwszym odruchu rodzice zaprzeczają mówiąc „ależ my się nie kłócimy”, okazując tym, że są bardziej dziecięcy od swego dziecka. Reflektują się i zajmując wspólne stanowisko w końcu stwierdzają: „jesteśmy zdenerwowani, bo tata ma kłopoty w pracy”. Brzmi to głupiej niż „dzieci przynosi rodzicom w prezencie bocian”, bo to drugie przynajmniej stawia na wyobraźnię dziecka, albowiem to pierwsze przekonuje dziecko, że najzwyczajniej w świecie jest okłamywane. Mamy oto upadek rodziców, którego nosicielem jest dziecko. Upadek ten jest wszelako konieczny, to znaczy dotyczy wszystkich i zawsze.

„Warunkiem powstania podmiotu jest domaganie”, a to nic innego jak kierowanie się z pytaniem, prośbą, do nie byle jakiego kogoś . Kim jest ten nie byle jakiś ktoś? Prześledźmy teraz: „Czy ty mnie kochasz?”. Czy to jest pytanie o wiedzę, czy pytanie o prawdę? Co prostsi z ludzi nie widzą różnicy między wiedzą a prawdą, a nawet jej zaprzeczają. Lecz oto mamy odpowiedź: „Kocham Ciebie”. Ba, ale jest pewne, a nawet nieuchronne pytanie dalsze: „a czy kochasz mnie naprawdę?”. Na nic tu się zdaje stwierdzenie, biorące swój początek z irytacji: „nie zadawaj głupich pytań”. Pytający już wie, że prawda znajduje się gdzie indziej, a przekonuje go o tym irytacja właśnie.

„Podmiot znajduje się w luce między prawdą a wiedzą”. Każdy podmiot ma swoją prawdę i swoją wiedzę. A na dodatek ma swoją nie-wiedzę, nie wiedzianą wiedzę, czyli swe Nieświadome.

Powracamy więc do domagania kierowanego do nie byle kogo. Tym nie byle kim jest ten, o kim zakładamy, że wie, i to wie coś o prawdzie, powie prawdę, czytaj nie skłamie. Problem, że takiego kogoś, po lacanowsku nazywanego Innym [A], nie ma. Inny nie istnieje. Gdyby istniał nie mógłby nie okłamywać, albowiem okłamanie (mówienie półprawdami) jest pochodną domagania. (Jest prawdopodobne, dla mnie pewne, że ewangelie odrzucone z kanonu, zostały odrzucone z tego powodu; relacjonowana tam miłość między Magdą Magdaleną i Jezusem narażałaby Jezusa na pytania innych kobiet: „dlaczego to ją pragniesz, a mnie nie?”; odpowiada to pytaniom dzieci, np. ” dlaczego tata/mama mnie nie kocha?”, kierowane do odpowiednio mamy/taty, które prowadzą do nie mówienia prawdy, albo nawet do wprost kłamania: „ależ skąd, mama/tata ciebie kocha”.

Dzieje się tak dlatego, że „Inny może dać tylko inny obiekt, niż ten, którego domaga się podmiot”. Np. mama z tatą nie może powiedzieć, że tata „ma kłopoty w pracy pewnym organem”, ale mówi jednak, że „ma kłopoty w pracy”. „Pewny organ” został ocenzurowany. Dla tych, którzy mają dość „wulgarnej analizy”, pokażę to na „niewinnym”, aczkolwiek powszechnie znanym przykładzie. „Możesz pójść i kupić kilo jabłek?”. „Oczywiście, kochanie”. Kupujący wraca i słyszy: „musiałeś mi przynosić takie brzydkie jabłka, chciałam/em o gładkiej skórce, pójdziesz znowu?”. Kochający jest nie po to kochający, by odmówić pójścia jeszcze raz po jabłka, więc idzie. Gdy wraca słyszy: „ładne jabłka, ale takie jakieś nieświeże”. Pytanie komiczne brzmi: ile razy gotowy jest kochający chodzić po jabłka, zanim się wkurzy i zaprzestanie wychodzenia po nie? Jedno jest pewne. W końcu przestanie, zapewne lokując w swoich ustach coś w stylu: „chrzań się”. No i macie, oto upadek kochającego, którego nosicielem jest podmiot.

Czy zatem, a to się nasuwa, nie chce on jabłek? Ależ skąd, po prostu jabłek, których szuka nie ma i nigdy nie było.

„Alternatywą podmiotu nie jest podmiot jaki jest i podmiot cały (nie noszący upadku)”. „Alternatywą jest podmiot i Nic”. W takiej sytuacji „warunkiem istnienia podmiotu jest obiekt [przykładowe jabłka], który jest nie do odnalezienia; jeśli został utracony, to na zawsze”.

KP

P.S. Podane przykłady mają pełne odzwierciedlenie w życiu.

 



„Kim byłeś zanim stałeś się człowiekiem?”


Zdanie tytułowe pada w pewnym filmie i jak ulał pasuje do pogłębiania tematu podmiotu. Kończyłem ostatni wpis stwierdzeniem, że podmiot nie charakteryzuje się żadną substancjalnością, co nie przeszkadza mu być. Być, a nie istnieć. Że jest to możliwe przekonują pytania dzieci. Lecz by o tym się przekonać należy je mieć, lub traktować je na serio, nie infantylnie. 4-latek ogląda „siebie” na zdjęciu zrobionym podczas badania USG i pyta: „a jaki byłem wcześniej?”. Pytanie to nie dotyczy „jego” gdy był morulą czy blastulą. Zawsze był wcześniej, kumacie? Dorosły w swej naiwności sądzi, że odpowiedź „wcześniej ciebie nie było” załatwi sprawę. Nie zauważają, że ich odpowiedź dotyczy istnienia, a nie bycia. Mogliby na przykład odpowiedzieć „byłeś w naszych głowach”, ale „gdzie byłem wcześniej?”, dręczy dalej bachor. No gdzie był? Gdzie?

Czy teraz chwytacie dlaczego podmiot jest tylko podmiotem nieświadomości? Jedyna, non-sensowna akurat, odpowiedź, jedyna bezbłędna odpowiedź na takie pytanie brzmi: „nie wiem”. Pokazał to już Sokrates, więc po co dyskutować? Niemniej jednak istnieją upierdliwcy zarzucając jej fałszywość. Tymczasem jej bezbłędność bierze się z etyczności, a nie z naukowego res cogitans. Na pytanie dziecka: „mamo, ale ty nie umrzesz?” bezbłędną odpowiedzią jest „nie umrę”, błędną zaś „umrę”, albowiem dziecku chodzi w pytaniu nie o śmierć, tylko o bycie z mamą. Podobnie z pytaniem-żądaniem „obiecaj mi, że mnie nie zostawisz”, gdzie jedyną odpowiedzią jest „nie zostawię cię”. Podstawą dla takiej odpowiedzi nie jest „zostawanie”, ale „chcę z tobą być”. „A kiedy przestaniesz chcieć?” można zapytać. Szkopuł w tym, że „przestanę chcieć” nie ma przełożenia bezpośredniego na „zostawię cię”. Inaczej mówiąc „musiałbym chcieć cię zostawić, by nie być z tobą”. Te wszystkie barwy mowy, te wszystkie niuanse języka wskazują, że „nie wiem, co będzie”, że „nie chcę z tobą być” nie ma koniecznego związku z „zostawiam cię”. Tylko konwencjonalne typy ludzkie (jest ich większość) zdają się nie orientować, że „nie chcę z tobą być” mówi się, by akurat „z tobą być”. Gdy naprawdę „nie chcę z tobą być”, mówię „rozstańmy się”.

Wszystkie te przykłady wskazują jak trudno jest powiedzieć coś pozytywnego (w znaczeniu pozytywizmu) o podmiocie. Czy to jest ten sam podmiot gdy mówi „rozstańmy się”, by powiedzieć „odchodzę”, i mówi „nie chcę z tobą być”, by powiedzieć „bądźmy razem”? Czy istnieje coś takiego jak tożsamość podmiotu? Otóż nie, bo podmiot nie jest w „wypowiadanym” (w sensie wypowiadanym sądzie), ale „wypowiedzianym”; nie jest w „rozstańmy się”, jest w „odchodzę”. Podmiot jest przekreślony, można też powiedzieć podzielony, ale tylko w sensie takim, w jakim mówi się „politycy mieli podzielony poglądy”, albo „kwestia tego czy owego podzieliła posłów”. Nawet jeśli powiedziałby „odchodzę” ustanowiłby znak zapytania (mówi „odchodzę” zamiast odejść).

Oto inny przykład ilustrujący to, że podmiot nie jest tam, gdzie szukamy, tylko tam, gdzie go znajdujemy. Na pierwszym spotkaniu w gabinecie pojawił się młody człowiek. Był przestraszony. Kilka dni wcześniej był na uroczystej imprezie odbywającej się w luksusowym hotelu. Nieco za dużo wypił i poszedł spać. Lecz następnego dnia obudził się w innym pokoju, leżąc obok nieznajomego starszego mężczyzny. Wpadł w panikę, bo przeraziła go myśl, że miał z nim stosunek seksualny. Gdy to pomyślał, zaczął boleć go odbyt i jeszcze bardziej przerażony zaczął myśleć, że jest zarażony wirusem HIV. Lecz nie udał się do specjalisty tylko do psychoanalityka. Co wpędzało go w panikę? To dość oczywiste – co było wtedy, gdy on sam nie wiedział, co było wtedy? Brak bycia skutkował myślą, że miał homoseksualny seks. Wszystko dlatego, że nie potrafił wytrzymać stanu braku bycia, niewiedzy. Nie formułował pytania, ale udzielał sobie przerażającej odpowiedzi. Tylko dlaczego akurat takiej?

„Kim byłeś, zanim się stałeś człowiekiem?”, zamieńmy na „kim byłem, zanim się obudziłem, bo przecież nie tym, kim byłem, zanim poszedłem spać?”. To tu, w tym miejscu, miejscu wyrwanego rozdziału, lokuje się podmiot w całej niewiedzy tyczącej jego pragnienia. Gdy szedł spać był obsesyjnym kobieciarzem, ale gdy się obudził nie był kobieciarzem. Zatem kim był? Kim był gdy spał? Czyżby był…? Strach pomyśleć!

Tak, jest właśnie tak, jak niektórzy z Was pomyśleli. Podmiot jest podmiotem nieświadomości, jest przekreślony, podzielony nieświadomością. Co z tą luką począć?

To do następnego razu.

KP



Mieć Ja i być Ja


Dotarły ostatnio do mnie opinie o wielkich kłopotach z rozumieniem tego, o czym pisałem w ostatnich wpisach. Pisałem o popędzie śmierci, nie o śmierci, o popędzie śmierci. O konieczności wpisanej w życie – nikt z nas nie chce umrzeć, ale musi umrzeć. To już samo w sobie stanowi trudność. Pisałem już o tym całkiem niedawno, gdy wskazywałem na kłopot ewolucjonistów z koniecznością konieczności trwania życia. Taka jest natura? Ale czego? Życia, mówi się. Zatem życia, któremu ciągle coś grozi, a grozi ze strony, znowu, natury. Czym więc różni się natura życia od natury nie żyjącej?

Wszyscy ludzie składają się z nie swoich genów. Nikt z ludzi nie ma żadnego własnego genu, oryginalnie swego. A jednak wszyscy ludzie upierają się, że są jedyni w swoim rodzaju; że każdy z nas różni się od całej reszty z nas, od każdego z pozostałych. Czym przeto jest Ja, które nie chce i nie życzy sobie być podobnym do kogokolwiek innego? To Ja jest tylko jedno i w tym sensie równe jest całemu światu. Co prawda mogę zaraz w komentarzach przeczytać, że jest to wynik narcyzmu, ale wtedy takie wyjaśnienie przybiera postać: powodem Ja jest spolk. Czyli jako powód podaje się coś, czego natury nie rozumie się, a nawet nie potrzeba rozumieć. Tak właśnie postępuje T.Lis, wystawiający prezesowi PiS diagnozę psychologiczną, ma się rozumieć obiektywną i silną w porównaniu do „pisologii” uprawianej przez pisologów (Newsweek nr.11 2016). Durno i bzdurno nazywa narcystą prezesa jeden z pierwszych polskich Narcyzów! Ale czy musi on zadawać sobie pytanie, skąd bierze się narcyzm w człowieku, a nie ma go nawet u naczelnych?

Poruszone kwestie mają zasygnalizować, że między naturą żyjącą, a nieożywioną, istnieje minimalna różnica wystarczająca, by istniała niezgodność, brak homologii między tymi dwojgiem. Między człowiekiem a człowiekiem istnieje podobna minimalna różnica, podobny brak homologii, nawet wśród jednojajowych bliźniąt. Już widzę niektórych zafrasowanych komentatorów, próbujących uznawać istnienie minimalnej różnicy jako skutek linii papilarnych, a nie odwrotnie (tzn. sądu, że linie papilarne są znakiem istniejącej różnicy). Będą dalej argumentować, że płatki śniegu są jedyne w swoim rodzaju. Owszem, różnią się miedzy sobą, ale się nie odróżniają (choć są odróżniane). Inaczej mówiąc, nie mają ani grama narcyzmu.

W taki oto sposób, od tej strony, wkraczamy w domenę podmiotu ludzkiego (tylko w takiej mierze ludzkiego, w jakiej prymatolodzy przypisują podmiotowość naczelnym, traktując ją jako zlepek cech, agregację różnych elementów temperamentalnych; naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego mieliby nie używać terminu osobowość w stosunku do zwierząt). Takie ujęcie prowadzi do wniosku, że podmiotu nie można mylić z osobowością. Podmiot nie ma cech psychologicznych i jako taki nie może być przedmiotem psychologii. Nie będąc tejże przedmiotem, nie może też być przedmiotem nauki. Gdyby przyjąć, że psychoanaliza jest nauką (a nie jest), to byłaby to nauka o człowieku (istnieją nauki o człowieku, ale nie o jednym, tylko jako kategorii, np. człowiek korporacji, studenci, robotnicy, profesorowie itd.).

Minimalna różnica jest znakiem podmiotu zawsze zapisywanym w postaci pionowej kreski przecinającej dużą literę S. To symbol przekreślenia oddzielający podmiot od każdego innego podmiotu, od natury, od grupy (w tym od mas). Ta jedna kreska określa jedynkową postać (trait unaire) dla podmiotu, samość jego bycia; coś jak rys symbolizujący bycie, bycie kiedyś, a nie bycie teraz; bycie trwające, gdy bytu już nie ma (skalp symbolizujący podmiot przez odniesienie do czerepu skalpu pozbawionego; proste nacięcie na drzewie symbolizujące pierwszy pocałunek, pierwsze lub kolejne pierwsze sięgnięcie po seks, pierwszy stosunek seksualny – wszystko czynione po to, by dokonać inskrypcji bycia podmiotu: byłem, całowałem, dotykałem, miałem….).

Podmiot przekreślony jest przez dwie rzeczywistości. Po pierwsze język, albowiem jest on tworem języka. Tworem niezamierzonym, pomyłkowym, błędnym, aczkolwiek tworem. Ona: „seks, no wie pan, to jest taka fizyczna miłość między nami; analityk: między NAMI?!” Ona: nie chciałam tego powiedzieć. Analityk: powiedzieć, zgoda, niech tak będzie, skoro tak pani sądzi.

Czy podmiot jest tam, gdzie zwyczajne „nami” zostaje wypierane przez „nie chciałam tego powiedzieć”? Otóż nie! On tam ma być, bo tam go nie ma. Pamiętacie pasjonata nauki Marxa? Upierał się on, na sposób Kanta, że nie wszedłbym na most, gdybym nie wiedział, że zbudował go ktoś zaufany, czyli ekspert. Nie miał racji, chociaż nie udało mi się go o tym przekonać. Jego wniosek trzymał się na założeniu, że wiedza poprzedza istnienie każdego mostu. Tak nie jest. Przekonują o tym dzieci. Dostają zabawkę i pytają: a co jest w środku? Czy muszą mieć wiedzę, by to sprawdzić? Muszą mieć młoteczek (ten z rodzaju „srebrny młoteczek Maxwella”), którym rozbiją skorupę zabawki. To „brak” jest motorem budowania mostów; pierwszy budowniczy chciał się znaleźć po drugiej stronie rzeki („a co tam jest?”) i nie musiał znać inżynierii, by przystąpić ani do kombinowania, ani budowania. Wiedza o budowaniu mostów jest wtórna w stosunku do pragnienia znalezienia się po drugiej stronie czegoś. Wszystkie mosty, prywatne i publiczne, są efektem „chcenia”, w przestrzeni publicznej nazywanego zamówieniem. Ktoś, kto chciałby znaleźć się po drugiej stronie, ale z lęku, zahamowania czy symptomu, nie zdecydował się na ten czyn, jest więźniem swej nerwicy. A ten, kto w taki czy inny sposób tam się znajdzie, przekracza nerwicę. Istnienie drugiej strony wzywa „biedny podmiot” do tego, by się na niej znalazł. „Biedny” dlatego, że zahamowany, zalękniony, cierpiący. Druga strona nie obiecuje szczęścia, ino następną drugą stronę. Odpowiadając więc komentatorowi na godne Piłata pytanie: czymże jest szczęście?, rzekniemy – „szczęście składa się z nieszczęść, których uniknęliśmy”.

Zapamiętajmy, podmiot nie poprzedza języka, to język poprzedza podmiot. Odnosząc to do nieświadomości stwierdzimy, że to nie nieświadomość poprzedza język, ale język poprzedza nieświadomość. Czyli to język jest warunkiem istnienia nieświadomości, a nie na odwrót. I kontynuując, podmiot jest tworem języka i nie charakteryzuje go żadna substancjalność.

c.d.n.

KP

P.S. Wykorzystany przeze mnie przykład kliniczny pochodzi z paryskiego wystąpienia E.Marciniak, byłej członkini Sinthomu, zamieszczonego na nowej stronie sinthome.pl. Umieszczony jest w cudzysłowie. Dalszy ciąg jest moją inwencją mającą na celu zilustrowanie omawianego zagadnienia.

Wkrótce na nowej stronie sinthome.pl pojawią się zeskanowane dokumenty związane z moim pass w Paryżu.



„Nie to co jest a to czego nie ma jest bardziej niż to co jest”


Życie jest agresywne. Nie wirus HIV i nie limfocyt T, lecz życie samo. Cudnie jest mieć domek na wsi, ale nie wiedzieć czemu gdy już go mamy, ogradzamy go płotem. W sumie po to, by spokojny dotąd sąsiad zamarzył o jego przeniknięciu. Sielanka, Arkadia, możliwa jest tylko na obrazie, konkretnie w obrazie (nieskrywany mój podziw i pokłon ślę Monsieur Poussin’owi), czyniąc z niej grób dla pustki – cenotaf.

Ogradzając swój dom stawiasz granice życiu, więc nie ujdzie ci to na sucho. Na tym polega funkcja cięcia w sesjach psychoanalitycznych. Oddziela się „swoje” od Innego, od „swoje” Innego. Cięcie odcina, by za chwilę zasklepić je potokiem życia. Różna długość sesji działa podobnie – daje życiu posmak esencji. Analityk tnie, a analizant wychodzi rozsierdzony, refleksyjny, lękliwy, zawieszony, zmieszany itp. smaki życia doświadczający.

Samookaleczanie jest z tego samego rodzaju. Tnie się siebie, by żyć (czuć cieknącą krew, ból rozdzielanych ostrzem tkanek itd.).

Realne jest życiem, życiem samym. Nie daje się uśmiercić, okupuje wszystko, na wszystkim pasożytując. Życie żyje kosztem śmierci. Życie uśmierca, by żyć dalej i dalej. Ot, popęd śmierci. To najbardziej radykalne z pojęć Freuda. Jeden popęd, który żyje poprzez śmierć. Życie uśmierca.

Dualizm popędów tylko wygląda na taki. Podziały były różne. Popęd życia, ale i popęd(y) Ja, popęd życia, ale i popędy seksualne (to kombinacje freudowskie). Wnikliwy czytelnik zauważy, że jeden popęd, popęd życia, przeciwstawiony zostaje wiązce popędów, wiązce popędów wynikłej z refrakcji popędu po przejściu, albo przez Ja (wyrazem czego są dążenia jednostkowe), albo przez ciało (wyrazem czego są popędy seksualne, zawsze polimorficzne). W takim ujęciu refrakcja mogła dotyczyć tylko popędu życia, wtedy jeszcze nie utożsamianego z Erosem. Ten moment obecny jest w ukrytym założeniu teorii ewolucji – celem popędu życia jest przetrwanie, co jest także celem ewolucji. Wszelako ewolucjonistów nie interesuje byt jednostkowy, ale masowy, gatunek z jego walką o byt. Lecz ten byt może trwać tylko za cenę bytu innych gatunków, by w końcu sam zejść ze sceny życia. Życie jest ekspansywne. Lecz co je napędza? W ewolucji to cel rozumiany jako przetrwanie, tyle że nie wiadomo mi, jak wyjaśnia się w tej teorii konieczność tej konieczności przetrwania.

Otóż istnienie konieczności odnosi nas ponownie do Katarzyny Kozyry i jej afery spowodowanej Piramidą Zwierząt. Skąd zbulwersowanie, pada pytanie? I dlaczego poroże jelenia w gabinecie łowieckim nie wywołuje afery?

Każdy podmiot ludzki podlega przekreśleniu przez znaczący/ce, który jest racją jego istnienia, istnienia incydentalnego, istnienia utkanego z chwil, pomiędzy którymi znika (w tej luce między chwilami jego istnienie jest tylko hipotetyczne – to jeden z powodów, dla których podmiot nie może być utożsamiany z Ja, precyzyjnie z Ja wypowiedzi „ja mówię”; jest on aliści równy wypowiedzeniu „ja powiedziałem” – stąd podmiot uchwytny jest w jego „byłem”, a nie w „jestem”). To przekreślenie wynika z tego, że jesteśmy bytami mówiącymi.

Lecz jesteśmy także przekreśleni przez popęd, albowiem jesteśmy bytami cielesnymi. O ile byty mówiące są z racji mówienia bytami pragnącymi (nie wiedząc czego pragną), o tyle byty cielesne muszą czynić, mówić, myśleć coś, czego nie chcą. Czy artysta czyni dzieło bo chce, czy musi?

Co nas bardziej rewoltuje? Czynienie tego, co się chce, czy co się musi? To nie jest dzielenie włosa na czworo. Chcenie,pragnienie, zawsze chybia celu i zawsze poniekąd jest nieudane. W rezultacie to co się osiąga jest jakąś formą przedstawienia; dosięga się pozoru czegoś, nie dosięgając tego czegoś – decyduje obiekt popychający nas, a nie przyciągający nas. Czy Ewa chciała, czy musiała zerwać jabłko? A Adam chciał, czy musiał je skosztować?

Katarzyna Kozyra, twierdzę, musiała sięgnąć po zwierzęce truchło i miała odwagę nam to pokazać. Nagrywała śmierć in situ („wpatrywałem się w oczy konającego”), a nie jak w przypadku myśliwego in loci („było to na jesieni 1888 w puszczy pod Bolimowem”). Chodzi tu o odległość między podmiotem a obiektem. Im bliżej, tym bardziej bulwersujące to jest. Pamiętacie zdjęcia wyabortowanych płodów narzucane nam do oglądania? Miała to być terapia szokowa!  Szok był, terapia nie. Jasne jest, że autorka mogłaby się jeszcze bardziej zbliżyć do Rzeczy (obiektu wrogiego). Mogłaby na przykład zbudować piramidę ze zwłok ludzkich. Czy to za wiele?

No dobrze, ale czym to „za wiele” mierzyć? Odpowiedzią na to jest tylko pragnienie. Fajnie by było, gdyby w sztuce było nim dekonstruowanie pojęć sztuki, piękna, estetyki, artysty. Sztuka może być oknem na nicość. Podobnie psychoanaliza. Nawet jeśli sacrum jest tylko pozorem, pragnienie trwa pomimo.

KP

P.S. Tytuł wpisu to wiersz Stanisława Dróżdża. Świetnie wkomponowuje się on w ostatnie zdanie. Dziękuję osobie, która zwróciła mi nań uwagę.



Rzecz w tym, że rzeczona rzecz w rzeczy samej rzeczą nie jest


Przypomnijmy sobie na czym skończyłem ostatnim razem. Załóżmy przez chwilę, że wirus HIV nie jest bytem krwiożerczym w stosunku do limfocytu T. Opisywanie go jako destruktora jest tylko mniej lub bardziej udaną próbą opisania czegoś faktycznego, nadania temu wymiaru rzeczywistego przez posługiwanie się słowem „agresja”. Nie wyjaśnia to kompletnie niczego, albowiem ocenzurowuje „tę samą agresję” obecną we wspomnianych limfocytach, dokonujących „pogromów” na wszelkich obcych ciałach znajdujących się w pobliżu. Czyżby jakieś „coś” było obecne w każdej żywej drobinie, nie mówiąc o żyjących agregatach?

Czy jesteśmy na tyle bezczelni, by usprawiedliwiać „pogromy” jednych dokonywane na innych, które „chcą” zniszczyć naszych? A przecież jesteśmy tylko o krok od nazywania działań naszych limfocytów „samoobroną”, a wirusa HIV „krwiożerczością”. I chociaż nie było moim zamiarem poruszenie tematu hiperaktualnego, tzw. „kryzysu uchodźctwa”, to swobodne me skojarzenia, owoc „bycia ofiarą” psychoanalizy, nasuwają to na myśl.

Przesunąłem akcent z drobin żywych na żyjących ludzi, by wyłonić z myśli Freuda coś o fundamentalnym znaczeniu. Żadne ludzkie plemię, w makro i mikroskali (rodzina, sąsiedzi itp.), nie jest w stanie istnieć w postaci współistnienia. Paweł i Gaweł z bajki Fredry, rytuały plemienne określające sojusze i zasady współistnienia między nimi, istnienie potlaczu (obecnego w karykaturalnej formie do dzisiaj, np. w wyrzucaniu przeterminowanych produktów, żywności nieco zleżałej, gadżetów już niemodnych itp.), to przykłady na istnienie „czegoś”, co ucieleśnia się w postaci tego , co dzieli. Począwszy od koncepcji Raju, budowania Wieży Babel, po współczesne mrzonki tyczące „inkulturacji”, unaukowiania każdego aspektu życia człowieka (przykład?; spotykasz dziewczynę i vice versa, bierzesz od niej telefon, po ilu dniach do niej/niego dzwonicie? W ponad 80% przypadków po 2 dniach), powtarza się to, co dzieli. Finalnie zawsze zwycięża, a ponieważ to co zawsze zwycięża to śmierć, to Freud nazywa to „coś” popędem śmierci. Nie jest to pragnienie, chęć śmierci, ale dążenie ku śmierci – pragniemy żyć wbrew dążeniu ku śmierci.

Z innej beczki, z pewnego punktu widzenia głośny konstrukt Katarzyny Kozyry, jej praca dyplomowa znana pod tytułem Piramida Zwierząt, jest dziełem wybitnym. Określiłem je mianem konstruktu, a nie rzeźby, bowiem mamy w nim do czynienia z życiem w formie zastygłej, urzeczowionej, jak sylwetki mieszkańców Pompejów ogarniętych spływem piroplastycznym. W zasadzie są to dzieła sztuki samoistne, bez jakiejkolwiek premedytowanej obecności twórcy. I robią wrażenie. Tyle że nie bulwersują, co w przypadku Kozyry jest rysem nadrzędnym. Efekt zbulwersowania, obrazy, wynika z obecności twórcy, który Bogiem nie jest (dokonujący podobnego dzieła Bóg w Sodomie i Gomorze, sprowadzający do rzeczy żonę Lota, jest w pełni usprawiedliwiany w swoim gniewie). Skąd zbulwersowanie? Ono płynie z samego dzieła, czytaj obiektu, sfabrykowanego ze śmierci, z której autorka uczyniła użytek. Zauważmy jak bliskie to jest temu jak używano śmierci w obozach koncentracyjnych. Czyżby była tu mowa o jakimś powinowactwie? Możliwa jest, moim zdaniem jako psychoanalityka, tylko odpowiedź radykalna. Tak, właśnie tak! Kozyra filmująca śmierć użytej w konstrukcji klaczy, noszącej nieprzypadkowo jej imię, robi z jej śmierci użytek. Zbliża się do tego wspomnianego przeze mnie „czegoś” najbliżej jak może, ocierając się o to, co C.Soler nazwała akteizmem, działaniem dokonywanym przez obiekt. Ten obiekt nie ma nic w sobie ze wzniosłości, ze splendoru. Freud określił go mianem Fremde Objekt, obiekt obcy, wrogi, który później przeniknął do kleinizmu w postaci złego obiektu. To z tym obiektem człowiek znajduje się w najintymniejszym związku – każdy człowiek. Obiekt ten był też nazywany przez Freuda Rzeczą (das Ding).

Rysuje się frapująca konkluzja, że Rzecz, obcy obiekt, jest koniecznym warunkiem życia, które bez niego nie może się obyć. Inaczej mówiąc, życie bez śmierci jest nie do pomyślenia.

Lecz to nie wszystko w tym temacie. Lacan odstępuje od Rzeczy jako kadru, w którym przegląda się życie. Zadajmy pytanie: śmierć czy życie jest horrorem?

O tym następnym razem.

KP

P.S. Było mi dane w niedługi czas po jej dyplomie poznać Katarzynę Kozyrę. Lecz we wpisie użyłem dla zilustrowania konceptu popędu śmierci powszechnie dostępnych informacji na jej temat (Wikipedia).

Kontrowersje wynikłe po prezentacji Piramidy Zwierząt sprowadziły się do kwestii: czy artyście wolno aż tyle (wersja light), albo czy artyście wolno wszystko (wersja hard)? Problem w tym, że jedyna możliwa odpowiedź brzmi: Tak, albowiem źródło tej odpowiedzi leży w tym „czymś”, o czym starałem się napisać. Dostojewski ze swym „jeśli Boga nie ma, to człowiekowi wszystko wolno” jest zakwestionowany przez Lacana z jego „odwrotnie, jeśli nie ma Boga, to nic człowiekowi nie wolno”. To drugie jest zdecydowanie prawdziwsze, niż to pierwsze. Należy wszelako zauważyć przerażającą radykalność odpowiedzi na pytanie o to, czy wolno artyście wszystko. Czy ma się do tego prawo? I znów: Tak, no bo komu ma służyć prawo? („Nie przychodzę do sprawiedliwych, tylko do grzesznych”)[Mk,2.17]-trawestacja.

 



Refleksje z podróży pociągiem


Od czasu do czasu zasiadam w pociągu i ruszam w drogę. Zazwyczaj zaopatrzony w lekturę odrabiam zaległości. Niekiedy wszelako coś sprawia, że zgłębiam jakieś nagle pojawiające się zagadnienie, które tylko z pozoru zdaje się być banalne. Podróżowałem z trojgiem starszych Państwa, nobliwych i skrywających arystokratyczny rys. Ciężka walizka starszej z trojga z nich pani kłopotała ją wyraźnie, a towarzyszący jej pan z żoną nie rzucał się, by unieść ją ku miejscu jej przeznaczenia w podróży. Zrobiłem więc to ja. Po chwili zostałem, nie bez związku z tym, poczęstowany wykwintną szwajcarską czekoladą. Biorąc ją usłyszałem nie dające wyboru słowa: „ale proszę wziąć dwa kawałki”. W ten sposób zadałem swym myślom pytanie w kwestii uruchomionej tym zdarzeniem. Czy wszyscy obecni wokół pasażerowie wypełniający wagon, czy my wszyscy jedziemy razem?

Zasiadając do pisania tego wpisu chciałem skorzystać z opisanego zdarzenia, które później opracowywałem z uczestnikami comiesięcznego konwersatorium pod nagłówkiem „znaczący w dyskursie a znaczący w popędzie”. Lecz niespodziewanie natknąłem się dziś na wypowiedź Wojciecha Manna: „Tak samo Gary Glitter, artysta, którego nadawałem i przestałem po aferze pedofilskiej” (TP 2016,4). Dzięki niej zagadnienie „razemności” („togetherness”, a nie „to be together”; wszak każdy wie, że możemy być razem równocześnie nie będąc razem; „zebraliśmy się tu razem” to nie to samo co „zebrano nas razem”) stało się dla mnie jaśniejsze do przekazania.

W tym punkcie psychoanaliza nie zgadza się z Wojciechem Mannem, który zdradził swą pozycję jako „nie chcę być razem z Gary Glitterem, pedofilem”. Ta segregacja skutkuje cenzurą -artysta Glitter ma nie być znany od strony swych dzieł. I nie ma znaczenia, że mały to artysta, znany tylko z kilku hitów rock-and-rollowych. Znaczenie ma cenzura, segregacja bytów ludzkich i ich dzieł. Ostatecznie Hitler malował, miernie i głupio, lecz związek między dziełem a twórcą nie jest z gatunku „razem”, ale z gatunku „osobno”. W muzeum kiczu znalazłoby się miejsce dla obrazów Hitlera. Czy wiedza o tym kim stał się Hitler ma decydować o ekspozycji muzealnej? Ocena dzieła jako dobre lub złe nie jest oceną moralną, tylko estetyczną (niezależną zresztą od rodzaju estetyki). Więcej, ocena taka jest donioślejsza od oceny moralnej. To znaczy, że jej walor jest większy od oceny moralnej (dobro w mniejszym stopniu powstaje z niczego niż dzieło artystyczne; dzieło nie ma wzoru z góry, jest kreacjonistyczne; dobro ma swój wzorzec, jest ewolucyjne).

Powróćmy aliści do pytania o jechanie razem. Czym różnią się wypowiedzi „jechaliśmy wszyscy” i „jechaliśmy wszyscy razem”? Tylko zaklęciem. „Razem” zaklina rzeczywistość (rzeczywistość każda jest uwyobrażeniowiona; tak właśnie opisuje świat nauka: „wirus HIV po przedostaniu się do organizmu człowieka atakuje jego system obronny”, lecz skąd niby wiadomo, że nie jest tak, że zostaje gościnnie przyjęty?). Zaklęcie, o którym wspomniałem, „razem” w historii z pociągu oraz „razem” z wypowiedzi W.Manna, zostaje użyte, by nadać „wszystkim” pozór wspólnoty; ono minimalizuje możliwość, wielce niepokojącą, że ta wykreowana znaczącym „razem” wspólnota składa się z odrębnych bytów, odrębnych swą osobnością.

Wyobraźmy sobie, że znajduję się na naukowej konferencji na temat wirusa HIV. Gadają na niej o „atakowaniu przez nie” (a zatem o agresywnej, a nawet wojowniczej ich naturze). Zabieram głos i stwierdzam, że moim zdaniem zarówno limfocyty T, jak i wirusy HIV są przyjaznej natury, i że limfocyty zapraszają w swoje progi wirusy HIV; skutek tej gościny jest destrukcyjny dla limfocytów, lecz nie jest to sprawka wirusów. Nikt tak nie sądzi oprócz mnie. Jestem oto jakimś Jednym w jakimś Osobnym, zarazem będąc w jakimś Razem. Lecz czy na pewno Razem?

Widzimy tutaj horyzont mówiący aż tyle, że Osobno jest warunkiem sine qua non Razem, czyli że razem można być tylko będąc osobno. To punkt docelowy, rozumiany asymptotycznie, bycia psychoanalitykiem. Psychoanalityk istnieje tylko w nieskończoności. Poza nią jest ciągle w stanie stawania się, w stanie nie-zadowolenia z rzadka przetykanego krótkimi chwilami ukontentowania. Lecz to tylko intensja, wymiar gabinetowy jego bycia. A co poza nim?

Zadzwoniono do mnie z zaproszeniem na demonstrację w obronie demokracji. Zadałem dzwoniącemu pytanie: ale w obronie jakiej demokracji? W miesiąc później przeczytałem artykuł, w którym autor pisał, że obywatele tylko wtedy wyjdą w obronie demokracji, gdy będzie chodziło o „lepszą demokrację”.

Kilka lat temu udzieliłem wywiadu, w którym stwierdziłem, że istnieje taki etap w życiu dzieci, w którym przestają być dziećmi, a stają się bachorami. W jakiś czas po nim pojawił się portal założony przez kilka matek doskonale rozumiejących o czym był ten wywiad.

Na koniec, zaproponowano mi podzielenie się opinią na temat, czy 6-latkowie mają chodzić do szkoły, czy pozostać w przedszkolach. Odparłem, że nic o dzieciach bez dzieci, że o to trzeba zapytać same dzieci. Na to stwierdzono, że to zbyt radykalne.

Tym jest bycie psychoanalityka w ekstensji – nauczaniem o sprawach zbyt radykalnych, wygłaszanym publicznie.

Przyjmijmy więc, że wirus HIV nie atakuje limfocytu T. Lecz do destrukcji i śmierci i tak dochodzi. Czemu tak się dzieje napiszę następnym razem.

KP

P.S. Pojęcia nie mam ilu pedofilów w historii komponowało muzykę, lecz zapewne sporo więcej niż tylko Glitter. Niewiedza o tym pozwala nam ją słuchać. Dlaczego zatem wiedza miałaby nas od niej odcinać? Nie wystarcza powiedzenie, że jego muzyka jest gniotem. Być może w pociągu do Krakowa jechał pedofil, ale jeśli tak, to był w nim całkiem osobno. Osobno, ale i razem. I na tym wykładzie Ewangelii dziś zakończę.



Ledwo Realne, Realne, zbyt Realne


W swych zmaganiach z przedstawieniem Wam drogi psychoanalizy (lepiej nie używać modnego dzisiaj określenia  „proces”, ponieważ punkt finalny leży w nieskończoności, podczas gdy proces prowadzi do ściśle określonej finalności; droga zaś może prowadzić do Nikąd, zwłaszcza gdy bieży nią Nikt – Nowhere Man zawsze znajduje się w Nowhere Land), drogi destytucji podmiotowej, obnażenia podmiotowego, podmiotu w stanie nagim. Pozbawiony szat, habitu, ornatu, które to identyfikują go w przestrzeni społecznej, przestrzeni dyskursu, Innego („te szaty przemawiają za tym, że jestem…dla Innego, dla Was, że jestem kimś dla…), staje się nagi,czyściutki. „Król jest nagi!” krzyczy dziecko, w tejże chwili odbierając królowi pozór królewskości, czyniąc go z miejsca obiektem dla… – tylko nie myślcie za szybko!

Opadły szaty i co zasłonił król, zasłoniła królowa, w stanie zawstydzenia, ambarasu, zatrwożenia? Kiedy ledwo-Realne osunęło się, Realne stało się oczywiste. Król i królowa ukazały się jako obiekty dla oczu, nie dla wzroku. Król i królowa stali się obiektem spojrzenia, a nie patrzenia. (W sytuacji relacji znanej jako „Ich-Dwoje” obiekt-nagość nie jest oglądany przez Innego, jest widziany przez kochającego Innego, a taki Inny nie widzi tego, co widzi dziecko. Gdy zdarza się, że kochający dostrzeże coś, co nazwie „utyłeś/łaś”, myślimy, że już nas nie kocha i ukrywamy przed nim to coś).

Czy można pomyśleć, że analiza kończy się z chwilą nie posiadania już niczego do ukrycia? To łatwo się mówi, w ten sposób się mówi, że się nie ma nic do ukrycia, a nie że się ma do ukrycia „nic”. To o to „nic” chodzi, a nie o ukrywanie. Gdy jest to „nic”, ukrywanie znika. Podmiot może zacząć mówić o sobie do analityka, a nawet do kogokolwiek. Ledwo- Realne stało się Realne.

Stop! A jeśli istnieje coś dalej? Czym to mogłoby być? Na pewno byłoby to coś niewyobrażalnego, nie do wyobrażenia i nie do wypowiedzenia. Możliwe do opowiedzenia, ale nie do wypowiedzenia. Zakładam przy tym, że chwytacie różnicę, więc ograniczę się do oznakowania terenu. Każdy dowcip można (o)powiedzieć, ale nie oznacza to, że wypowie się w nim to, co rozśmieszy kogokolwiek, a zwłaszcza Innego. Zatem to, co poza „nic” jest, nikogo nie śmieszy, nawet w najbardziej czarnym z czarnych humorów. To co jest nie do wypowiedzenia w Realnym dotyczy nie-sensu, absurdu, którego nie można wywieść z niczego. To dziura w Symbolicznym, to „świat bez Boga” objawiony przez Auschwitz, ale do Auschwitz i Holocaustu nie ograniczony.

Jak pisać po Auschwitz?. To pytanie, które zadał Adorno, przybiera dla psychoanalityków lacanowskich formę „Jak tu nie pisać po Auschwitz?”. Czy to pozostające poza odniesieniem do jakiegokolwiek znaczenia i sensu „coś” , ma zostać nienapisane, bo nie możliwe jest wypowiedzenie tego?

Słowa, które nie mogą żyć bez konotacji, ale i bez denotacji, przestają być słowami, nie przestając być równocześnie znaczącymi. Tym właśnie jest litera. Herbata jest po prostu h, e, r, b, a, t, a; równie dobrze może być r, e, h, t, a, a, b. Po Auschwitz mówienie słowa „człowiek” jest zbyt realne, by mogło udźwignąć swój sens, swoje sensy. I nie chodzi tu o oprawców tylko, albowiem najprawdziwsi z „ludzi Auschwitz” wiedzieli, że wszyscy, oprawcy i ofiary, byli oprawcami. Samobójstwa tych ludzi, w tym ich potomków, świadczą, że bycie człowiekiem stało się nie-sensem. Podobnie słowo „Bóg”, które stało się tym samym co „Ógb” – nazywajcie go jak chcecie, tylko nie nazywajcie go tak jak dotychczas. Albowiem czy potraficie wyobrazić sobie Jezusa głoszącego Kazanie na Górze w Auschwitz? To co tu piszę, narażając się na nienawiść wiernych, a równocześnie stając się ich oprawcą (przy pomocy tego co jest napisane), chce wyrazić „zbyt- Realne” prawdą, że w Auschwitz nie ma miejsca dla sprawiedliwych. W Auschwitz znika jakakolwiek segregacja, a jedyna jaka pozostała jest absurdem. Od momentu Auschwitz Hitler jest człowiekiem, a wszyscy „ludzie Auschwitz” , oczywiście to metafora, ludźmi być przestali.

Oto „zbyt Realne”! To Realne faktyczne, któremu ani ideały, ani fantazmaty zapobiec nie mogą. Ani Bóg, który od chwili Auschwitz jest już tylko poza Auschwitz (wraz z nauką i naukowcami, pozwalam sobie w związku z tym na bycie oprawcą Pana Marxa).

Możecie się aliści spytać – ale jaki to ma związek z psychoanalizą?

Ma, zarówno w wymiarze intensji (to nie błąd), jak i ekstensji. W wymiarze intensji to np. historia pewnego podmiotu, który w dzieciństwie pod groźbą utraty życia, musiał zjadać gówna zawsze pijanych swych rodziców; i nie głód go do tego zmuszał, tylko rodzice. To „Zbyt-Realne”, to faktyczne Realne, by można było w nie uwierzyć; ale kto z ludzi wierzył, że Auschwitz jest poza ludzką fantazją? Fantazmat Auschwitz jest obroną przed Auschwitz – istnieje Realne i istnieje Zbyt-Realne. W opowieści przywołanego podmiotu znika jakakolwiek segregacja. Nie ma dziecka, nie ma matki, nie ma ojca, nie ma rodziny. To co jest zamiast, nie da się napisać bez partykuły przeczącej „Nie”, określającej jakiś byt. W tej historii nawet Bóg jest przerażającym Nie-Bogiem.

Tylko nie piszcie w dziale komentarzy, że jest to konfabulacja. Nie równajcie do tych, wciąż obecnych, twierdzących, że „ludzie Auschwitz” są postaciami wymyślonymi, a samo Auschwitz kłamstwem. Prawdą jest, że bez kłamstwa nie da się być człowiekiem i prawdą jest, że prawda jest inna. Po prostu, od czasów Freuda kłamstwo nie jest tylko banalnym zaprzeczeniem prawdy, jest obroną przed prawdą.

Pamiętajcie też, że są ludzie nie umiejący kłamać i ich to potrafimy nazywać kłamcami (mówimy np. że mają urojenia, konfabulacje itp.). Tu leży wymiar ekstensji, w przestrzeganiu przed oprawcami, zanim dojdą do władzy. „Gra o tron” jest fikcją, ale wcale nie musi być kłamstwem.

KP

P.S. Następnym razem postaram się rozciągnąć ciut dalej temat ekstensji, odpowiedzialności analityka nie tylko za to, co w gabinecie, ale i za to, co w świecie. Cytat o „jak tu nie pisać po Auschwitz?” pochodzi z książki Roberta Antelme „L’Espece humaine”, szkoda że nie znanej w języku polskim.