Czerwiec 2nd, 2011
Zbawiony? Co jak co, ale ja tak!
Dziś postaram się skorygować zbyt potoczne mniemania na temat narcyzmu i pokazać, że dwie parafie, które tak poruszają komentatorami, np. życie/śmierć, kobieta/mężczyzna, mało że sąsiadują z parafią zwycięstwo/porażka – one nachodzą na siebie, inaczej mówiąc mają część wspólną.
„A ja tam wierzę w lenistwo” czytam. Hm…, czyli lubię leniuchować, zatem wierzę w lenistwo. Cóż, niechęć do wiary (to współczesna oznaka nowoczesności) zostaje sprowadzona do wierzenia w to co widzą oczy, najlepiej własne. Tylko co począć wtedy z transgresją? Pytanie wywiadowczyni zadane prof. Baumanowi w to akurat mierzyło. „W co pan wierzy panie profesorze?” kieruje się poza horyzont, czyli ku widzialnemu niewidzialnemu.
Już słyszę głosy stwierdzające, że to przestrzeń pusta, bo bez treści. Zdecydujmy się jednak – istnieje „pozahoryzontalność” czy nie istnieje? Czy istnieje „za siedmioma lasami, za siedmioma górami”? Zgoda, tam nie ma treści, tam każda treść jest fikcją, ale czy „pozahoryzontalność” nie jest oby słojem na fikcję? Rzecz nie w tym, że za horyzontem istnieją ludziki, a po drugiej stronie ziemi ludzie chodzą do góry nogami. Rzecz w tym, że druga strona istnieje, że istnieje podszewka, ściółka, grzybnia. Czy życie człowieka ogranicza się tylko do horyzontu widzialności, horyzontu dosięgalności, jak w przypadku niewidomego? Czy życie człowieka ograniczone jest przez horyzont samoświadomości, albo jak wolicie narcyzmu?
Napisałem: „wierzę w Słowo” i podałem Słowa przykłady. Żadne z nich nie wyszło z moich ust, autorem ich nie jestem. Czym jest Słowo? Pewnego razu prezes, który stale pozostaje w żałobie, powiedział o pewnej części ciała ministra spraw zagranicznych: „ma on takie miękkie podbrzusze”. Chyba nie zaprzeczycie faktyczności samej wypowiedzi. „Powiedziane” jest zatem horyzontem. Czy zaprzeczycie też, że to „powiedziane” prezesa ma podtekst, ma podszewkę? Że kieruje się ku temu co poza horyzontem? Ża poza „powiedzianym” jest także „wypowiedziane”? Słowo to coś, co lokuje się na granicy „powiedzianego” i „wypowiedzianego”, na niej to „powiedziane” zadaje nieme pytanie o to, co chciał prezes przez to powiedzieć. Słowo nie daje odpowiedzi, słowo naciska na nas, byśmy to my udzielili odpowiedzi, vide…dokonali osądu. Więc co chciał powiedzieć prezes? Cokolwiek by nie powiedział, to będzie nie to – oto niewiara! Ale jego „powiedziane” otwiera przestrzeń dla „wypowiedzianego”, choć nie „powiedzianego”. Oto wiara! Jest coś poza świadomością i poza samoświadomością. Podwaliną wiary nie jest wiedza o tym czy o tamtym, jest nią tylko pewność tego, co poza horyzontem wiedzy.
Oto i miara naszego narcyzmu. Przykładowy lapsus prezesa wymusza osąd płynący od nas, czyli przypisanie znaczenia, swojskiej treści. Dokonujemy tego dzięki wyobrażeniowemu narcyzmowi, osądowi wypowiedzi prezesa przez przypisanie jej znaczenia, z definicji, naszego znaczenia. W tej sytuacji jesteśmy sędziami („nie sądźcie, byście nie byli sądzeni”), z definicji rzucamy kamieniem, bo to osąd przecież („a kto z was bez winy, niech rzuci kamieniem”). Narcyzm zawsze korzysta z bezmiaru agresywności.
Lecz teraz znajdźmy się na miejscu osądzanego. Zajmijmy miejsce kogoś postronnego, który (uwaga, nie kto; „jestem, który jestem”, a nie „jestem kim jestem”, a więc bierz mnie jakim jestem) patrzy na nas. Jak nas osądzi? Jak osądzi ciebie, mnie, kogokolwiek? To ty w miejscu postronnego tegoż, osądzisz siebie jako np. „jego życie to porażka/zwycięstwo”, „to ci dopiero facet/cienias”. Gdy jednak ty osądzasz siebie nie jako ten postronny, ale jako ty osądzający siebie, to zawsze osąd brzmi tak samo – co jak co, owszem kręciłem, zdradzałem, obmawiałem, podkradałem, zwodziłem, manipulowałem, ale w gruncie rzeczy jestem dobrym człowiekiem; owszem ten X. to cham i sukinsyn, ale ja? Zwyczajny człowiek, który tylko bywał paskudny i dlatego w gruncie rzeczy zasługuję na zbawienie. Oto istota narcyzmu! „Wśród nas nie ma ateistów”, mówił swego czasu Lacan, „są tylko wśród nas osoby nieświadome Wielkiego Innego Sędziego”.
Osąd samego siebie to sedno ideału Ja (to pojęcie freudowskie). Jest to coś innego niż idealne Ja (to podobanie się samemu sobie), to chęć wyglądania jak najlepiej przed tym postronnym Innym, a problem w tym, że nie wiemy co mu się podoba. Jak osądza mnie Inny? A co mnie to obchodzi, powiecie. Ja to olewam, a właściwie olewam, czkam na tego postronnego Innego. W rezultacie tej olewki zawsze pozostaję doskonały. Podobam się samemu sobie, nawet z lenistwem, z nieróbstwem, z brakiem sukcesów, z wszystkimi grzechami i grzeszkami.
Być osądzonym na „tak” to też narcyzm, ale symboliczny. Dlaczego symboliczny? Bo nie znamy kryteriów osądu dokonywanego przez postronnego Innego. Jeśli nie olewamy tegoż, to zmusza nas to do ciągłej korekty, do stałego poczucia, że istnieje w nas coś nieusatysfakcjonowanego, do poczucia niezadowolenia z tego jacy jesteśmy.
Wiele robimy, by tego osądu unikać. Chodzi tu o przeczucie finalności tego sądu („zawiodłeś mnie, zniknij z mego życia na zawsze”). To okropne uczucie, że sąd Innego postronnego jest Sądem Ostatecznym (albo zwycięstwo albo porażka, nie ma odcieni).
Tako rzecze kastracja.
KP