Zbawiony? Co jak co, ale ja tak!


Dziś postaram się skorygować zbyt potoczne mniemania na temat narcyzmu i pokazać, że dwie parafie, które tak poruszają komentatorami, np. życie/śmierć, kobieta/mężczyzna, mało że sąsiadują z parafią zwycięstwo/porażka – one nachodzą na siebie, inaczej mówiąc mają część wspólną.

„A ja tam wierzę w lenistwo” czytam. Hm…, czyli lubię leniuchować, zatem wierzę w lenistwo. Cóż, niechęć do wiary (to współczesna oznaka nowoczesności) zostaje sprowadzona do wierzenia w to co widzą oczy, najlepiej własne. Tylko co począć wtedy z transgresją? Pytanie wywiadowczyni zadane prof. Baumanowi w to akurat mierzyło. „W co pan wierzy panie profesorze?” kieruje się poza horyzont, czyli ku widzialnemu niewidzialnemu.

Już słyszę głosy stwierdzające, że to przestrzeń pusta, bo bez treści. Zdecydujmy się jednak – istnieje „pozahoryzontalność” czy nie istnieje? Czy istnieje „za siedmioma lasami, za siedmioma górami”? Zgoda, tam nie ma treści, tam każda treść jest fikcją, ale czy „pozahoryzontalność” nie jest oby słojem na fikcję? Rzecz nie w tym, że za horyzontem istnieją ludziki, a po drugiej stronie ziemi ludzie chodzą do góry nogami. Rzecz w tym, że druga strona istnieje, że istnieje podszewka, ściółka, grzybnia. Czy życie człowieka ogranicza się tylko do horyzontu widzialności, horyzontu dosięgalności, jak w przypadku niewidomego? Czy życie człowieka ograniczone jest przez horyzont samoświadomości, albo jak wolicie narcyzmu?

Napisałem: „wierzę w Słowo” i podałem Słowa przykłady. Żadne z nich nie wyszło z moich ust, autorem ich nie jestem. Czym jest Słowo? Pewnego razu prezes, który stale pozostaje w żałobie, powiedział o pewnej części ciała ministra spraw zagranicznych: „ma on takie miękkie podbrzusze”. Chyba nie zaprzeczycie faktyczności samej wypowiedzi. „Powiedziane” jest zatem horyzontem. Czy zaprzeczycie też, że to „powiedziane” prezesa ma podtekst, ma podszewkę? Że kieruje się ku temu co poza horyzontem? Ża poza „powiedzianym” jest także „wypowiedziane”? Słowo to coś, co lokuje się na granicy „powiedzianego” i „wypowiedzianego”, na niej to „powiedziane” zadaje nieme pytanie o to, co chciał prezes przez to powiedzieć. Słowo nie daje odpowiedzi, słowo naciska na nas, byśmy to my udzielili odpowiedzi, vide…dokonali osądu. Więc co chciał powiedzieć prezes? Cokolwiek by nie powiedział, to będzie nie to – oto niewiara! Ale jego „powiedziane” otwiera przestrzeń dla „wypowiedzianego”, choć nie „powiedzianego”. Oto wiara! Jest coś poza świadomością i poza samoświadomością. Podwaliną wiary nie jest wiedza o tym czy o tamtym, jest nią tylko pewność tego, co poza horyzontem wiedzy.

Oto i miara naszego narcyzmu. Przykładowy lapsus prezesa wymusza osąd płynący od nas, czyli przypisanie znaczenia, swojskiej treści. Dokonujemy tego dzięki wyobrażeniowemu narcyzmowi, osądowi wypowiedzi prezesa przez przypisanie jej znaczenia, z definicji, naszego znaczenia. W tej sytuacji jesteśmy sędziami („nie sądźcie, byście nie byli sądzeni”), z definicji rzucamy kamieniem, bo to osąd przecież („a kto z was bez winy, niech rzuci kamieniem”). Narcyzm zawsze korzysta z bezmiaru agresywności.

Lecz teraz znajdźmy się na miejscu osądzanego. Zajmijmy miejsce kogoś postronnego, który (uwaga, nie kto; „jestem, który jestem”, a nie „jestem kim jestem”, a więc bierz mnie jakim jestem) patrzy na nas. Jak nas osądzi? Jak osądzi ciebie, mnie, kogokolwiek? To ty w miejscu postronnego tegoż, osądzisz siebie jako np. „jego życie to porażka/zwycięstwo”, „to ci dopiero facet/cienias”. Gdy jednak ty osądzasz siebie nie jako ten postronny, ale jako ty osądzający siebie, to zawsze osąd brzmi tak samo – co jak co, owszem kręciłem, zdradzałem, obmawiałem, podkradałem, zwodziłem, manipulowałem, ale w gruncie rzeczy jestem dobrym człowiekiem; owszem ten X. to cham i sukinsyn, ale ja? Zwyczajny człowiek, który tylko bywał paskudny i dlatego w gruncie rzeczy zasługuję na zbawienie. Oto istota narcyzmu! „Wśród nas nie ma ateistów”, mówił swego czasu Lacan, „są tylko wśród nas osoby nieświadome Wielkiego Innego Sędziego”.

Osąd samego siebie to sedno ideału Ja (to pojęcie freudowskie). Jest to coś innego niż idealne Ja (to podobanie się samemu sobie), to chęć wyglądania jak najlepiej przed tym postronnym Innym, a problem w tym, że nie wiemy co mu się podoba. Jak osądza mnie Inny? A co mnie to obchodzi, powiecie. Ja to olewam, a właściwie olewam, czkam na tego postronnego Innego. W rezultacie tej olewki zawsze pozostaję doskonały. Podobam się samemu sobie, nawet z lenistwem, z nieróbstwem, z brakiem sukcesów, z wszystkimi grzechami i grzeszkami.

Być osądzonym na „tak” to też narcyzm, ale symboliczny. Dlaczego symboliczny? Bo nie znamy kryteriów osądu dokonywanego przez postronnego Innego. Jeśli nie olewamy tegoż, to zmusza nas to do ciągłej korekty, do stałego poczucia, że istnieje w nas coś nieusatysfakcjonowanego, do poczucia niezadowolenia z tego jacy jesteśmy.

Wiele robimy, by tego osądu unikać. Chodzi tu o przeczucie finalności tego sądu („zawiodłeś mnie, zniknij z mego życia na zawsze”). To okropne uczucie, że sąd Innego postronnego jest Sądem Ostatecznym (albo zwycięstwo albo porażka, nie ma odcieni).

Tako rzecze kastracja.

KP

 



Niewiara nie jest negacją wiary


Gdy w post scriptum do ostatniego wpisu zadałem pytanie, czy bycie kobietą/mężczyzną zwycięstwem, azali porażką jest, nie sądziłem, że ten problemat tak mało zajmujący jest. Jedyna odpowiedź sprowadza się do roli fatum – jestem mężczyzną/kobietą i nad czym tu dywagować? Jestem jaki jestem, reszta to czcze filozofowanie. Kobiety zamilkły, choć orędowniczki histerii miałyby w tej sprawie dużo do powiedzenia. Czyżby moje czytelniczki uznawały powszechnie swą płciowość za zwycięstwo?

Cóż byłby ze mnie za analityk, gdybym odrzucił powątpiewanie? Gdybym nie zestawiał ze sobą dwóch, wydawać by się mogło, parafii? Pierwsza, to Symboliczne, czyli sprawa płci; druga, to Wyobrażeniowe, czyli kwestia zwycięstw i porażek. Część wspólna tych dwóch to miejsce ciała – czy chcecie myśleć, że atrakcyjności ciała nie można sprowadzać do problemu zwyciestwa/porażki?

Wspomniałem, że nawiążę przy dzisiejszej okazji do wywiadu prof. Zygmunta Baumana w TP z 21/22 maja br. Trudno dociec dlaczego w zmierzchu życia niektórzy z profesorów zostają okrzyknięci mędrcami. Przecież po 80-tce zaczynają mówić samymi truizmami. Tak było z prof. Kołakowskim i tak jest z prof. Baumanem. Jeszcze wyraźniej widać to w przypadku Dalaj Lamy. Oto jedna z myśli prof. Baumana: „świat ludzki nie jest przybytkiem sprawiedliwości, ale krew w żyłach mrozi myśl o tym, jakim byłby, gdyby mu ideał sprawiedliwości amputować”. Psychoanaliza jest sztuką artykułowania pytań i szeregiem trików w postaci odpowiedzi, którym brakuje kropek nad „i”. Jaki byłby to świat bez sprawiedliwości wiemy. Wystarczy wejść w skórę Jane Goodall, zaszyć się w Afryce i obserwować szympanse. Natura jest światem bez sprawiedliwości, to znaczy świat bez spawiedliwości jest światem bez człowieka. Czy nasza relacja z Naturą jest zwycięstwem czy porażką? Według mnie porażką, i mam nadzieję, że nie muszę dostarczać na to argumentów. Świat bez człowieka byłby zdecydowanie światem dobrym i sprawiedliwym. Co przeto stoi u podstaw przerażenia prof. Baumana? Swojska, socjologiczna mantra: „człowiek człowiekowi wilkiem”; z pewnością nie natura, świat, człowiekowi wilkiem. Przerażenie ogarnia, gdy się pomyśli, że albo mnie pożrą, albo ja pożrę. Ale to już takie, my ludzie, mamy fantazmaty.

Prowadząca wywiad pani tylko czekała na okazję i tylko gdy stary „ateista” wspomniał o ideale sprawiedliwości spytała się go przymilnie: „ale proszę powiedzieć panie profesorze – w co pan wierzy?” Nie, o nie, stary pan profesor nie powiedział, że wierzy w Boga czy Jezusa, ale wierzyć w postęp – czemu nie? Nie jest pan profesor nihilistą, ale pragnienie z wiarą pomylić potrafi. Wywiadowczyni tego nie dostrzegła.

A gdybyście tak spytali się analityków – w co pan/pani wierzy? Koniecznie zastrzegając, że nie przyjmujecie odpowiedzi w postaci pytań, ma się rozumieć. Nie zadawalając się byle mydleniem oczu, tudzież. Dziś pozwolę sobie udzielić odpowiedzi, co prawda nie proszony, ale wywołany do odpowiedzi wywiadem w TP. Nie będę mylił pragnień z wiarą. Ja, psychoanalityk, wierzę w Słowo, nie słowo dane przez kogoś, nie słowo zacytowane przez kogoś, nie słowo przeciwko słowu. Wierzę w Słowo wypowiadane stamtąd, gdzie nikt sie tego nie spodziewa, które można usłyszeć, o ile ma się działające uszy, które przemawia i drąży, przewierca i porusza, dokumentując tym, że jest ono żywe.

Przykłady? Proszę bardzo! „Idź i nie grzesz więcej” (to Jezus), „Cokolwiek nie zrobisz, bedziesz tego żałował” (to św.Sokrates), „Kochać przyszłam, nie nienawidzieć” (to Antygona), i na koniec „Jestem szczęśliwa, ale nie jestem zadowolona” (to metresa XVII-wiecznego króla Francji).

Jak łatwo dostrzec, zostaję osądzony jako niewierzący, choć w żadnym punkcie nie zanegowałem wiary.

Albowiem słowo jest wtedy żywe, gdy ma moc wyroczni.

KP



„Kiedym myślał, że uczę się żyć, uczyłem się też umierać”


Mężczyzna spytał się na tym blogu kobiety: „dlaczego nie ustąpiłaś?”. Odpowiem jak kobieta mężczyźnie: „Nie ustąpię, bo jestem kobietą; ustępują tylko żony”. Nie zawsze jest się żoną, za to zawsze od pewnego momentu kobietą. Ta dwuznaczność, podwójność, jest przez typowych samców alfa nie przyjmowana do wiadomości. A ponieważ na szczycie samczości ulokowane jest duchowieństwo, to też i ono zrównuje, sprowadza do jednego „bycie kobietą” z „byciem żoną”. Wściekły opór przed uznaniem małżeństw homoseksualistów z tego, i tylko z tego się bierze. Czy zapis w konstytucji, że małżeństwo to związek kobiety z mężczyzną odpowiada prawdzie? Ależ skąd! Wynikałoby z niego, że konkubinat, wieloletni związek kochanków, nie jest związkiem kobiety z mężczyzną. Ściśle rzec ujmując, małżeństwo to związek męża i żony, a jak uczy życie, częściej widzimy związki małżeńskie, w których mężczyzna jest żoną, a kobieta mężem, niż na odwrót.

I jeszcze jedno – ten zaciekły opór samców alfa na szczycie pochodzi od tych z nich, którym zakazano zawierać jakiekolwiek związki z kobietami. Od tej chwili umarli – którzy o tym, że umarli, nie wiedzą – uczą żyć mężów i żony. A gdyby wiedzieli, że umarli?

Wyobraźcie sobie, że w ostatnim numerze „UR” przeczytałem wywiad z przesławnym, „famosus” naszej rodzimej prawicy, fantastą, jakim jest niejaki Suworow, podwójny agent, dysydencki KGB-ista. Czegóż to on w życiu już nie nawygadywał! Tym razem oczarowuje dziennikarza tezą, że Niemcy wygrali II Wojnę Światową, a klęska Hitlera była tak naprawdę zwycięstwem. Niby dlaczego, spytacie? Otóż dlatego, że fantasta to ktoś, kto wierzy w gdybanie. Suworow głosi z powagą jasnowidza, że gdyby Hitler zaplanował napaść na ZSRR po 10 lipca (to data zaplanowanej przez Stalina napaści na Rzeszę), to zostałby rozgromiony, a Europa skomunizowana przez Stalina. Być może, ale czym wtedy różni się jego wniosek od mego, gdy powiem: prawdziwym twórcą kościoła katolickiego jest Piłat; pośpieszył się był on z umyciem rąk; gdyby pomyślał dłużej i nie zbagatelizował swej myśli, że to chory psychicznie człowiek (mówi przecież od rzeczy) i wywiózł go gdzieś do ówczesnego asylum na leczenie (najlepiej do najlepszych specjalistów w Rzymie, bo mówiący od rzeczy bywają jednak groźni), to historia potoczyłaby się inaczej, vide nie byłoby Kościoła.

Sęk w tym, że warunki brzegowe danej historii są już dane (21 czerwca to nie 10 lipca chociażby); to akurat warunki brzegowe determinują bieg historii tworząc przekraczanie Rubikonu, ale samo przekroczenie Rubikonu nie determinuje zwycięstwa Cezara. „Alea iacta est” to akt detrminujący i akt determinacji Cezara, skutek dotarcia do brzegu, na którego przeciwległym końcu było tylko nieznane. 21 czerwca determinowało zarówno możliwość zwycięstwa, jak i możliwość porażki. Warto przypomnieć, że historia pamięta tylko zwycięstwa, porażek się wstydząc, ale jedne i drugie są na starcie równie możliwe. Oto skrótowa koncepcja tego, co w psychoanalizie określane jest mianem „znaczący”!

Tylko znaczący wyjaśnia paradoks rozmaitych zdroworozsądkowych prawideł, np: „stało się to, co miało się stać”, inaczej mówiąc, znamy znaczone (zwycięstwo albo porażka), ale nie znamy, zapomnieliśmy, znaczący dla tego znaczonego. I jak każdy fantasta jesteśmy oburzeni, że znaczący jest niezmienny, że jest jaki jest, a nie jaki chcielibyśmy, by był. Oto w skrócie dylemat neurotyka! Nie chce on przyjąć do wiadomości faktu, że znaczący, „jego” znaczący, jest taki jaki jest, że „jego” nieświadomość jest taka, a nie inna. Co wtedy? Zaczyna śnić o „lepszej”, bo innej, przyszłości, oskarżając przeszłość, że była jaka była.

Neurotyk to istota, która uczy się żyć od momentu swych narodzin, nie chcąc wiedzieć, że wraz z uczeniem się życia, uczy się też umierać. Bycie nasze rozpoznajemy dopiero wtedy, gdy ujawni się nam znaczący jedyny, unikalny i czysty. Od reszty znaczących różni go to, że determinuje absolutnie jedno. Nie, albo zwycięstwo, albo porażkę, ale jedno bez jakiegokolwiek dwojga – na przeciwległym końcu Rubikonu życia jest zawsze śmierć.

Czy zwycięstwo to, czy porażka?

To niepokojące pytanie skłoniło dziennikarkę do zadania pytania zastępczego samemu profesorowi Baumanowi – „w co pan wierzy, panie profesorze?”

Pytania zastępcze, przykrywcze, „screen”, (w tym kontekście użył tego słowa po raz pierwszy Freud), skrywają to jedno – zwycięstwem czy porażką śmierć jest?

O tym jak poradził sobie z pytaniem dziennikarki profesor Bauman i jak radzą sobie filozofowie napiszę następnym razem.

KP

P.S. Jednym z wariantów tego pytania jest kwestia ekscytująca nas przez całe życie – czy zwycięstwem, czy porażką jest to, że jestem kobietą/mężczyzną? Co wy na to?



„Jeśli w imię dobra kochamy, to nie kochamy bliźniego swego”


Przypadek bin Ladena jest formą instruktażu. Przychodzi mi nieco rozpisać się na ten temat (dajmy spokój ś.p. bin Ladenowi, bo nie o niego tu chodzi). Piracetam zareagował na dylemat, który od ponad stu lat nie daje ludzkości spać – ilekroć mamy do czynienia z dobrem, tylekroć przybywa problemów; bynajmniej, nie ubywa. W skrócie, to kwestia problematyzacji wszelkich postaci dobra.

Mir domowy, zachowanie struktury rodziny w kształcie nam znanym, świętość ogniska domowego, to nie wątpliwie znane nam dobra. Tylko co poczniemy w przypadkach przemocy domowej, jak to jest nazywane?

Tajemnica sakramentu kapłaństwa, nieprzejrzystość powołania do kapłaństwa czy życia zakonnego – to też dobra. Lecz co zrobić z przypadkami molestowań seksualnych?

Nie ma ludzi pozostających poza prawem i każdy ma prawo do bezstronnego procesu – ależ to oczywiste dobra! Co wszelako począć z postacią przywołanego bin Ladena, czy choćby Hitlera?

Od ponad 100 lat świat, świat jak i człowiek, choruje z powodu odkrycia istnienia Realnego, dokładniej znaczących tych różnych Realności. Od ponad 100 lat stajemy oko w oko z sednem człowieczeństwa – dozgonnym związkiem człowieka z jouissance, a w wymiarze politycznym, ludzkości. Stało się jasne, że droga do prawdy zaczyna się od jouissance, nie od dobra. Jeśli wychodzimy od dobra rodziny, przemoc musimy ukryć. Jeśli zaczynamy od tajemnicy sakramentu kapłaństwa, molestowania należy zatajać.

A jeśli na serio bierzemy praworządność, zastrzelenie bin Ladena – co z tym począć? Jego śmierć należy zachować w pełnej tajemnicy! Tylko czy zgadzamy się na to? Czy nie czujecie odruchu protestu?

Zazwyczaj dopiekałem profesor Środowej w swych wpisach, ale tym razem ją rozumiem – poczuła odruch „wymiotny” na widok puszenia się z powodu „dopadliśmy go”. Rozumiem ją, choć ona nie rozumie swego odruchu.

Od ujawnienia przez psychoanalizę istnienia Realnego, droga do prawdy może biec od jouissance, nawet ma biec od jouissance. „Idź i nie grzesz więcej”, od grzechu, którego się nie potępia, do…no gdzie? Do zakazu grzechu! Lecz nadal go się nie potępia. Go się tylko zakazuje, szanowni czytelnicy!

Inaczej mówiąc, nie potępiamy grzechu, nie potępiam zastrzelenia bin Ladena (wszystko nakazywało to zrobić), ale zakazuję tego! Tylko dlaczego?

Teraz będzie tylko dla twardzieli. Nie będzie dla Obamów, czy wszystkich tych pozostających poza prawem (Franco, Pinochet, Salazar, prezydenci Polski przedwojennej, Furerzy w odcieniu czewonym, czarnym i brunatnym, monarchowie absolutni lub prawie absolutni), będzie dla myślących, nieco zbulwersowanych.

Droga do prawdy ma kilka przystanków, zatrzymań, by pomyśleć. Oto ciąg tez świeckiego a-teizmu. Krok pierwszy: Bóg nie żyje (nie tożsame ze stwierdzeniem „Bóg nie istnieje” charakteryzującym polityczny ateizm)/przemoc domowa istnieje, molestowanie seksualne istnieje. Krok drugi: Bóg o tym (że nie żyje) nie wie/ludzie zajmują się tymi sprawami od wieków. Krok trzeci: jouissance jest zakazane/przemoc domowa, molestowanie, podlega ocenie prawnej/odpowiedź ludzi na fakt oczywistości kroku pierwszego i drugiego. Krok czwarty: jouissance jest chorobliwe, jest to cierpienie, tyczy ono cierpienia za mojego bliźniego/gdyby bin Ladena skazano na dożywocie, skazanoby ludzi na cierpienie związane ze strachem (a to że go odbiją, a to że ucieknie) lub to skazujące na znoszenie jawnej niesprawiedliwości/dla naiwnie wierzących przypominam, że cierpieć za mojego bliźniego jest ideałem pewnego przekazu. Krok piąty: nieobecność Boga wyłania zło/wychodząc od jouissance docieramy do prawdy, że człowiek, każdy człowiek, ma ograniczony jedynie zakazem, dostęp do zła. Tym jest tajemnicze radykalne zło, o czym już swego czasu pisałem.

Przedstawiony wywód jest na antypodach myśli konserwatywnej propagowanej przez różnej maści pięknoduchów. Dano mi do obejrzenia fragment programu, w którym profesor Wolniewicz, z właściwym dla siebie tępym wigorem, stwierdził, że „istnieją ludzie z dobrego i złego nasienia”. Ci ze złego czynią zło, ci z dobrego…jasne, nie? Cóż, to tylko podwalina wszelkich segregacjonizmów i moralizowania. Moraliści ograniczają się do perswadowania nam, że przyjemność jest dobrem, i że droga wiodąca do dobra bucha przyjemnością.

Lecz my podkreślmy ich hochsztaplerkę – moraliści nie mówią, co składa się na dobro (zwłaszcza dobrego nasienia). W tym miejscu zainterweniujemy my: „moja miłość jest czymś cennym i nie zamierzam jej całej dawać komukolwiek, kto twierdzi, że jest kim jest (zwłaszcza z dobrego nasienia)”.

Stąd mamy problem – jeżeli kochamy ze względu na dobro, to jak mamy kochać tych ze złego nasienia?

Lub inaczej. Co warte jest kochania?

KP

P.S. Cytat z tytułu jest autorstwa Lacana, choć nie powiem, chciałbym być jego autorem.



Nie tylko chlebem człowiek żyje


Wszyscy, którzy liznęli ze smakiem koncepcję Lacana, chcą wiedzieć, przeczuć, czym jest przesławna jouissance. Przy czym o istocie tejże nie wiele wiadomo, bodajże nic. To tyczy jednakże istoty, a nie samego zjawiska.

Oto zdarzyło się, że po dziesięciu latach zdołano wykonać na bin Ladenie wyrok śmierci. Nic innego nie wchodziło w rachubę. Powiecie: „przecież to odpłata, śmierć za śmierć, tym bardziej, że była to śmierć za śmierci trzech tysięcy!” Sprawiedliwości stało się zadość! Cóż, talion ma się dobrze – oko za oko, to i śmierć za śmierć. Rachunki zostały wyrównane. Lecz co było przedmiotem przetargu?

„Świat odetchnął z ulgą”, rzuciły się głosić media. Czyżby o ulgę chodziło?

Ulga sugeruje przyjemność, rodzaj satysfakcji właściwy dla potrzeb. Czy świat jednak był w potrzebie strzelenia bin Ladenowi w głowę? Należy wątpić, bo łamie to świętą zasadę bezwyjątkowości w relacji ludzi do prawa. Bin Ladenowi prawa do procesu odmówiono. Lecz nie będę tu pisał o moralnych kwestiach tej egzekucji. Zaznaczę tylko drugą po jakimś związku z satysfakcją cechą jouissance – jouissance lokuje się poza prawem. Nie, że łamie prawo, bo prawo jest konsekwencją jouissance (jest wtórne w stosunku do niej). Rzecz w tym, że jouissance, będąc poza prawem, jest też poza mozliwością oceny moralnej. Czy ktokolwiek poza czystymi purytanami i pruderami poddaje satysfakcję jako taką ocenie moralnej? Czy radowanie się można poddać ocenie moralnej?

Jouissance nie jest jednak samym radowaniem się. Jest ona uciechą, ubawem, któremu towarzyszy coś jeszcze. Oto bin Ladena wyjęto spod prawa, odmówiono procesu, odmówiono poddania się osądowi, polowano by zabić, nie po to by osądzić. W końcu zabito. I wybuchła radocha na całego, tłumy na ulicach, skoki i swawole, padanie w ramiona – pisz wymaluj sceny-kopie zachowań Arabów po widokach 11 września 2001. Zasatanawialiście się, co nas konfuduje w tych obrazach radości? Jest tym obecność wyizolowanej myśli „dobrze mu tak”. Radość z tą myślą niepokoi – to nie odpłata, to odwet. Nie jest to radość z powodu odczutej ulgi, bo znikło zagrożenie. To nie jest przyjemność- to satysfakcja dokopania, bezkarnego dowalenia, „rozkosz” z faktu bycia poza prawem, wyjęcia spod działania prawa satysfakcji, uczynienia jej satysfakcją poza dobrem i złem, więcej, satysfakcją z dolepioną etykietką dobra: „uczyniliśmy wielkie dobro światu zabijając kogoś”. W ten sposób dotknęliśmy trzeciej cechy jouissance, jej związku z popędem śmierci – popęd śmierci jest kolejną konsekwencją jouissance.

Jak dotknąć tej tajemniczej siły? Mam przed sobą magazyn Duży Format z 28 kwietnia tego roku. W nim dotychczas nie znany mi mister Żwikiewicz wypowiedział to znamienne zdanie: „Jak człowiek ma do wyboru chleb czy fajki, to zawsze wybierze to drugie”. Podkreślam słowo „zawsze” – nieuchronność czegoś, Ate Starożytnych, fatalne przeznaczenie. „Chleb czy fajki?” Ależ tu nie ma wyboru! „Dzieci czy wódka?”. Ależ, gdzie tu wybór! Wódka, wódeczka, zawsze wódzia. No to umrzesz, rzecze na to mądrala. No to umrę, przecież śmierć jest fatalnym przeznaczeniem nas wszystkich.

Wszyscy mamy swoje fajki, czy wódzie, ten nasz fatalny związek ze śmiercią. Niestety, tylko człowiek nie tylko chlebem żyje.

KP



„Karmiłem cię mlekiem jak własnego syna”


Skoro coroczne zwycięstwo nad śmiercią mamy już za sobą, nieustanną naprzemienność upadków i wzlotów, zejść i wejść, automatyzm pór roku, dni i nocy, burz i spokojów, wschodów i zachodów słońca – nic nowego pod słońcem rzec można, przychodzi czas na zagadnienie poruszone z niejakim niepokojem przez Doris.

Nazwijmy je prowizorycznie otuliną symboliczności (lepiej i zgodnie z kierunkowskazem Freuda nazywać to otuliną Symbolicznego, ale wtedy musi być pisane z dużej litery). Jak blastula, żyjątko maleńkie, staje się Symbolicznego rezydentem – to jest podnoszone dociekliwością komentatorki. Nosorożec też ma formę blastuli zanim wyrośnie mu dorodny róg, i karp również zanim uświetni wigilijny stół innej swego czasu blastuli. A jednak nosorożec i karp nigdy nie staje się rezydentem Symbolicznego. Dlatego też rozczarowuje stanowisko niektórych, którzy głoszą, że blastula ludzka nie zostaje przyjęta jak gość czy intruz w nasz dom, tylko z miejsca pojawia się w domu. Jednakowoż w czyim domu? Tak, ten dziwnie pogański rys zrównujący naturę z domem, macicę z matką (masz macicę, zatem masz być matką – to ona, jej biologiczne, przyrodzone istnienie, określa ciebie kobieto-nie-kobieto jako raz na zawsze matkę), pozbawia kobietę prawa do oceniania czy blastula jest gościem, czy może intruzem. W takim ujęciu posiadaczka macicy zostaje wyzuta z praw własności, a „gwałciciel” jako włamywacz zostaje uświęcony przez zakaz pozbywania się z domu, do którego się włamał, wszelkich oznak jego tam bytności (zapachy, wspomnienia, reminiscencje itd.). Wydalina jego jest równie święta jak wydalina najukochańszego kochanka. Inaczej mówiąc, człowieczek jest u siebie będąc w wydalinie i gdziekolwiek później się nie znajdzie, tam jest też u siebie – nie da się ukryć, zawsze jako pasożyt.

Nieuchronna konsekwencja zrównania wydaliny z życiem ostatecznie problematyzuje najwcześniejszą z wczesnych relacji żyjątka z jego karmicielką. Żadnej harmonii, żadnego dobrostanu, żadnej naturalności w niej nie uświadczysz. Żyjątko pojawia się w macicy jako ciało obce i dla swego przetrwania potrzebuje bariery. Macica nie jest jego domem. Jego tam obecność jest śladem wcześniejszej obecności, u swego zarania zawsze niechcianej, pełnej obaw, konfuzji i ambiwalencji.

Kiedy jakiś byt staje się byciem [czegoś] Symbolicznego? Zwykły kamień, zwykły bo można nim np. uderzać, kamień znany jako trójtlenek glinu wzbogacony trójwartościowymi jonami chloru, staje się „uderzająco piękny”, bezcenny w swym istnieniu? Kiedy kamień staje się rubinem zatem?

Gdy zostanie ochrzczony mianem rubin, a wraz z tym umrą wszelkie właściwości czyniące go kamieniem, a ostanie się tylko niespodziewanie funkcja ozdobna – z bezliku takich sobie zwykłych kamieni wyłoni się kamień niezwykły.

Nazywanie blastuli Czarusiem nie czyni jeszcze z Czarusia istoty niezwykłej. Jest blastula Czarusiem, bo jest niezwykła zanim została ochrzczona tym mianem. W tym wypadku Symboliczne poprzedza Realne. Czaruś istnieje zanim jeszcze został poczęty. W wyniku poczęcia nabiera ciała i tylko tyle. Jakiekolwiek ciało będzie miał, będzie ono tylko ciałem Czarusia, w które się przyoblekł – Realne wtórne w stosunku do Symbolicznego. Jeśli ciało okaże się być ciałem Czarusia z zespołem Downa, to i tak pozostanie on Czarusiem – jest szansa, że przetrwa.

Gdy dziewczynki bawią się w dom, czynią z misiów dzieci. To Czarusie o ciele misia. (To nie przypadek, gdy panowie słyszą od swych pań imię w formie wołacza „Misiu”). Powołują w ten sposób do istnienia kogoś z czystego niczego, albowiem zabawa to nic innego jak praktykowanie Wyobrażeniowego w ramach narzuconych przez Symboliczne (podobnie z resztą dzieje się w śnie). Zresztą zabawa w dom nigdy się nie kończy. Trwa także wtedy, gdy ma się własne rodziny i dzieci.

Przyjęcie do Symbolicznego dzieje się jakby bez wysiłku, bezwiednie. Tytuł dzisiejszego wpisu pochodzi z zapisek Leonarda da Vinci. Oprócz rzucającej się w uszy androgynii (mężczyzna karmiący piersią), słyszymy też, że karmienie piersią przeznaczone jest dla synów i córek. Nie jest li tylko zjawiskiem biologicznym. Leonardo najpierw powołał do istnienia syna, a potem mógł go karmić mlekiem, nawet z piersi.

Wszelako są dziewczynki, które nie bawią się w dom. W czasie dorosłości chcą mieć najpierw Czarusia (czarującego, zachwycającego czegoś), dopiero później syna. Wyobrażają sobie jakieś Symboliczne jakiegoś Realnego. Czysta magia!

Bywa bowiem, że do brytana zwracamy się per „jaki śliczny piesek” z nadzieją, że przemieni się on w pimpusia.

KP



„Lepsza mała pewność niż mnóstwo wiedzy”


I znów zbliżają się święta. Znów, znów i znów – cóż, popęd śmierci naprawdę istnieje. Ba!, ale uczą nas w codziennym trudzie tub wszelakich, że Wielkanoc to pamiątka po Zmartwychwstaniu – zwycięstwie nad popędem śmierci akurat.

Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że jestem bardzo poprawny. Więcej, wprost konserwatywny, na stałe związany zaślubinami z tradycją. Gdy przychodzi czas świąt robię cięcie, ciach, i piszę refleksję psychoanalityczną na temat asocjacji psychoanalizy z tym, co nakazuje milionom nie pójść do pracy, zadzwonić (to minimum) do rodziny i nie rodziny, czy powiedzieć sobie parę miłych słów. Tym jest Symboliczne, szanowna i przemiła Doris – obiecuję Pani jak i wszystkim, że do postawionych pytań, czy raczej zagadnień, odniosę się niebawem.

Oprócz odniesień wywoływanych niezmiennością czasu świąt, wiedzą także wierni czytelnicy, że robię też tak przy okazji naszych, czy moich spotkań z Realnym. Tak było w wypadku „polskiego głupstwa”, ułańskiej szarży pilotów pod Smoleńskiem. Wpis poświęciłem byłemu prezydentowi, co kilku moich nieprzyjaciół uznało za obciach, a nawet hipokryzję. Lecz Symboliczne to Symboliczne – nie mamy lepszego środka do radzenia sobie z tym, co pociąga za sznurki naszej egzystencji. Doprawdy, szanujmy Symboliczne!

Niezmiennie zatem, skoro patrzeć kiedy zabrzmi wokół Hosanna, to przystępuję i ja do dzieła.

Nie ma to jak teologowie, kasta betonowych ateistów. Tak, własnie tak! Oto mam przed sobą aktualny numer UŻ, w którym naczelny teolog zespołu dziennikarskiego tego tygodnika, Piotr Zychowicz, przeprowadza śledztwo w sprawie Zmartwychwstania (kalka słowna „śledztwo w sprawie…” każe myśleć, że były prezydent jest oczekiwany przez swych zwolenników). W jego artykule 4 wybitnych teologów (nie wiem czym mierzona jest ich wybitność) próbuje udowodnić (to według mnie), udowadnia czarno na białym, że Zmartwychwstanie miało miejsce.

W tym to miejscu natykamy się na wszelkie paradoksy religii, bo nie wiary. Jeśli coś zostanie udowodnione, wyłonione z obszaru niewiedzy, by zamieszkać w obrębie wiedzy, przestanie być przedmiotem wiary, to znaczy aktem wiary. Będziemy wiedzieć i już! Po co nam wtedy Tertulian ze swym przerażeniem niemożliwością jako podporą wiary? To po prostu niemożliwe i właśnie dlatego rozgrzewa to do czerwoności wiarę samą. To niemożliwe i dlatego nie pozostaje mi nic innego jak wierzyć.

Teologia odbiera „niemożliwemu” jego status, pozbawiając wiarę jej gorąca. Próbuje wyobrazić sobie „niemożliwe”, a potem wprowadzić je do Realności, urealnić. Owocem religii jest urealnienie czegoś wyobrażeniowego (urealnienie czegoś co jest realne jest sprzecznością logiczną lub zabiegiem iluzjonistycznym, gdzie pokazujemy coś niemożliwego, choć jest najzupełniej możliwe). Dodam wszelako, że „niemożliwe” jest tym, czego w żaden sposób nie da się wyobrazić.

No i teologowie zaczynają uczyć nas wiary przedstawiając „niemożliwe” od strony wyobraźni. „Czy wyobrażacie sobie, że doświadczony żołnierz rzymski, który ukrzyżowywał tysiące skazańców, a potem stwierdzał ich zgon wbijaniem włóczni w bok, nie potrafił stwierdzić stanu śmierci?” Oczywiście gawiedź szkolna chórem krzyknie „Nieee..”, a ja powiem, że tak. Właśnie niedawno słyszałem opowieść o doświadczonym lekarzu, który przez 4 miesiące nie rozpoznawał ciąży i uległ dopiero wynikowi badania USG. Po prostu, czasami człowiek stwierdza śmierć, by ratować życie. Dla teologów to niemożliwe.

Jeszcze trochę pojudzę teologów. Mówią: „Wyobrażacie sobie ledwo co ukrzyżowanego, zbudzonego z letargu człowieka, który odsuwa dwutonowy głaz zasłaniący wejście do grobu?”. Po co mam sobie wyobrażać udręczonego o nadludzkich mocach, gdy mogę wyobrazić sobie kilku silnych chłopów robiących to z łatwością, ale z zewnątrz?

Pomijam przy tym gołosłowne twierdzenie, że gdy uczniowie przybiegli do grobu i zobaczyli go pustym, to nie mogli doświadczyć „niemożliwego”, bo byli już nań przygotowani wcześniejszą zapowiedzią. Istniał już albowiem znaczący, który usymbolizował im to, co zobaczyli.

Teologowie to ludzie małej wiary. Nie racji wiary bronią, tylko racji rozumu. Wciąż są bulimikami wiedzy. Ja jestem po stronie Leonarda z Vinci, który sam określał siebie jako nieuka  i szkół nie skończył. To on jest autorem tytułu dzisiejszego wpisu.

Szanowni czytelnicy! Radujmy się z istnienia „niemożliwego”, Hosanna!

KP

P.S. Dla wtajemniczonych podam, że dzisiejszy wpis był, jak każdy, psychoanalityczny. Dotyczył tego, co oznacza formuła RSI i SIR.



Kocham Ciebie, ale… kocham w Tobie to coś bardziej, bardziej niż Ciebie


Subtelna część ludzkości zmitrężyła masę czasu na zastanawianiu się nad „tajemnicą” miłości. I mitręży nadal. Współcześnie wspólne stanowisko głosi, że w miłości kocha się osobę, czyli…miłość nacelowana jest na człowieka, bez wnikania w szczegóły. Dopowiada się przy okazji, że miłość zawsze stoi po stronie życia, czyli kieruje się ku życiu, zarówno w formie dawania życia („mnóżcie się!”), jak i opieraniu się działaniom nakierowanym na życia zniszczenie. Eleganckie to, trzeba przyznać.

Powróćmy jednak do ukochanej partykuły negatywizującej analityków i Sokratesa. „Ale” – jak pogodzić „mnóżcie się” z ewidentnie monogamicznym stylem miłości? Do mnożenia się miłości nie potrzeba, a do miłowania mnożenie się jest przeszkodą.

Dziwią mnie jałowe dyskusje na temat zniesienia celibatu. Po co duchownym nakładać ciężary? Osoby duchowne zawsze mają punkt wspólny z faryzeizmem – z jednej strony utrzymują, że życie ich jest ciężkie, bo wyrzekają się „mnożenia się”, z drugiej zostawiają „przyjemność” tego zwykłemu człowiekowi, przekonując ich, że to lekkość niebywała.

A ciężar to niebywały, przy nim celibat jest lekki jak piórko. Osobę, którą kochasz równocześnie pożądaj, bo bez tego przecież mnożenia się nie uświadczysz. Tylko czy pożądanie prowadzi do miłości, czy też miłość zwieńcza się pożądaniem? A może jedno sobie i drugie sobie? Co jak co, ale dozgonne powiązanie miłości i pożądania jawi się jako praca dla Tytana. Lecz jest on skazany na męki dozgonne, a nawet pozazgonne.

Gdzie leży trudność? Odwieczna i wieczna aporia między miłością a pożądaniem? Czy można kochać osobę i pożądać osobę? Czy obiekt miłości i pożądania jest ten sam, lub może być ten sam? Czy gdy kochacie to odcedzacie z tego pożądanie, czy też gdy pożądacie, to sublimujecie coś, co ujawnia się jako miłość?

Rozbawił mnie, i rozsierdził zaraz potem, artykuł, ze zdjęcia blondynki, pozwolę sobie na dogryzienie. Nie o celibacie to artykuł, tylko o „mnóżcie się”. Tytuł: Wojna narodzonych i nienarodzonych. Autorka: Marzena Nykiel. Miejsce: nowy tygodnik „Uważam Rze”, numer 7. Teza artykułu: „Człowiek istnieje od razu”. Argument przesądzający: „istota ludzka nigdy nie jest bezładną masą protoplazmy lub komórek” niejakiego dr. Jeremiasza Gassera.

Kiedy w końcu „blondynki”, „blondyni” także, zaczną myśleć, a nie powtarzać za kimś tezy ładnie brzmiące, ale o wartości zerowej? Przy czym zgadzam się z tą tezą w 100%, tyle że dostrzegam w niej pozorną uniwersalność. Zauważmy bowiem, że ta teza w równym stopniu dotyczy istoty zwanej nosorożcem, szczurem, a nawet karaluchem. Dlaczego zatem pozwalamy, albo przynajmniej nie mielibyśmy nic przeciwko, na aborcję nosorożców, szczurów czy karaluchów? Bo życie ludzkie jest święte! Ale to wyznanie wiary, a nie argument. Przy czym ja też uważam, jak większość ludzi, że życie ludzkie, istnienie człowieka, jest tworem swoistym, unikalnym, niepodrabialnym i niekopiowalnym, lecz nie muszę w to wierzyć, by tak sądzić. Na ten temat można przecież „coś” wy-powiedzieć. Zgoda, „Święte” jest niewypowiadalne, ale czy o „świętym” nic nie można powiedzieć?

Inaczej mówiąc, „coś” w samym życiu przebywa, „coś” co nie przebywa w życiu nosorożca, szczura i karalucha. Ale czy to „coś” jest realne, czy wymyślone, jest projekcją czy introjekcją? Czy ja doświadczam kogoś tym „czymś”, czy ten ktoś doświadcza mnie tym „czymś”?

Wybaczcie mi być może za częste przywoływanie filmu „Johnny poszedł na wojnę”, ale to skutek analizowania go na mych seminariach. To swoisty eksperyment mentalny. Pozbawiajmy człowieczeństwo jego kolejnych zasłon. Odbierzmy najpierw członki, ręce i nogi. Co pozostanie po tej operacji? Inwalida. Teraz odejmijmy człowieczeństwu organy zmysłów – oczy, uszy, zęby, szczękę dolną, język. Co pozostanie po tej operacji? Kadłubek, czasami nazywany rośliną. Jak łatwo zauważyć, nasz język daje sobie na razie z tym radę – nazywa to „coś”. To odejmujmy człowieczeństwu dalej. Johnnemu odjęto możliwość domagania się, mówienia, czucia. Czym teraz jest Johnny (imię czysto fikcyjne)? Na pewno jest. Gdzie jest? W naszej przestrzeni symbolicznej – o ile staramy się go w niej umieścić. Johnny jest w przestrzeni symbolicznej, ale nieudomiowiony, nieoswojony. Jest obcy, ale w przestrzeni symbolicznej. Tym jest realne symbolicznego. To właśnie kochamy w kochanym, to „coś” obce dla nas i obce dla niego, odróżniające nas od siebie. To nie platońska połowa nas, to nie my, to nie nas, to nie ja. To coś w Tobie kocham bardziej niż Ciebie, Ciebie z całą twą osobowością, urodą, szarmem, wizerunkiem, otoczeniem, tłem, klimatem. To wszystko mnie w Tobie ujmuje, ale to „coś” w Tobie kocham bardziej, to „coś” zniża me jouissance do pragnienia, pragnienie do domagania, a domaganie do potrzeby.

Tylko jedna pielęgniarka spotkała to „coś” w Johnnym, tylko ona spotkała tego człowieka bez właściwości, w koszmarnym stanie bycia, w przestrzeni symbolicznej. I dlatego nie mogła dopuścić do aborcji i paradoksalnie mogła dopuścić eutanazję, by przetrwało istnienie Johnnego.

Nie dziwmy się, blastula jest człowiekiem tylko w przestrzeni symbolicznej. Poza nią należy do porządku natury. Blastula w przestrzeni symbolicznej, w polu Innego, jest cząstką natury, która staje się człowiekiem dzięki miłości, choćby pielęgniarki.

Nie łudźmy się, blastula z istoty swej jest cząstką natury. Można ją usunąć, wyabortować, co czyni nagminnie sama natura. Wyabortować to nie wpuścić do przestrzeni symbolicznej, płód jest wtedy cząstką realności poza symbolicznością. Aborcja to też usunięcie z przestrzeni symbolicznej, na przykład wtedy, gdy dziecię ma się urodzić bez rąk i nóg.

Status człowieka ma sens tylko w przestrzeni symbolicznej. Wpuszcza do niej lub nie wpuszcza tylko człowiek. Bez ludzi symboliczność nie istnieje. Czy oznaczać to ma, że antyaborcjoniści mają milczeć? Ależ skąd! Mają artykułować swe pragnienie, mają prawo pragnąć respektowania tego pragnienia. Mają obowiązek kochać blastule, ale mają też obowiązek kochać proaborcjonistów. Bez miłości się nie obędzie.

KP



Kocham ciebie, ale…


Zasiadam dziś, by sprostować fałszywe mniemania jakie powstały na temat ostatnio poruszonych spraw. Nieugięcie powracał będę do kwestii serca ludzkiego bytu – do pragnienia. Wyłania się ono, gdy kompleks Edypa zaszedł był już na zawsze. Nie zniknął, o nie! Znalazł się pod spodem i na zawsze już tam będzie. I tak jak człowiek, który umarł, nie znika na zawsze, żyjąc dla nas w krainie cieni, gdzieś co Lacan nazywa miejscem między życiem a śmiercią, tak jest i z kompleksem Edypa. Oto umiera ojciec obdarowując nas spadkiem w postaci sumienia – jego głosu w nas.

Sokrates nazwał go swym dajmonionem i ze zdziwieniem skonstatował, że odzywa się (a więc ma postać głosu) tylko niekiedy, raczej rzadko. Odzywa się tylko, gdy zaczynasz iść nie tak, gdy zbaczasz z drogi.

Oto uwielbiasz jeść lub wypić – uwielbiasz, rozumiesz? Zatracasz się, chwytasz? Krzyczę przejęty ekstazą jedzenia, istnym orgazmem wyżerki: Kocham jeść! Mógłbym w tym stanie trwać i trwać i wzywam was wszystkie duchy, wszystkie moce świata, wszyscy Bogowie i bogowie, nie przerywajcie mi tego; niech jem, jem i jem…

Drogi komentatorze, to nie jest pragnienie. To co opisałem powyżej, to tylko jouissance, największa moc trzymająca ciebie i mnie, nas i was, w morderczym uścisku. Morderczym, ale jakże słodkim, jak bardzo słodkim…W tym uścisku wyrzekniesz się ducha i mocy, i bogów także. Zaprzesz się, jak napisano w Ewangelii. Nie, że o tych i o nich zapomnisz – odwrotnie, wezwiesz je na pomoc, by służyli trwaniu w tym. „Już za chwilę zaprzesz się mnie Piotrze”; „Ja! Panie mój, nie żartuj”. „Tak, Piotrze mój; chcesz trwać przy życiu, pomimo że zaraz przyjdą po mnie, choć jam sprawiedliwy. Piotrze! Ty trwasz w strachu. I nie zaprzeczaj! Kochasz swą żonę bardzo i dzieci twe też. Kochasz je bardzo, o wiele za bardzo, byś zobaczył, że przyjdą po mnie sprawiedliwego. Za niedługo mnie ukrzyżują, a ty weźmiesz swe dziatki do lunaparku lub pieprzył będziesz żonkę swą…i to w chwili gdy ja wyzionę ducha swego. Pamiętaj Piotrze, za bardzo jesteś przywiązany do życia, jesteś życia narkomanem. Jesteś przejęty strachem zamiast stanąć obok życia, jesteś przejęty współczuciem i miłosierdziem, za bardzo się litujesz byś umknął śmierci, w której trwasz.

Gdy tak jesz i jesz powtarzając bez końca: „Boże, jakie to wspaniałe”, nie wiesz, że umarłeś na wieki. Zaprawdę, powiadam Ci Piotrze, nie znasz smaku życia. Tak? To czymże jest ten smak? Pomyśl Piotrze przez chwilę; jesz te wspaniałe rzeczy, nie chcesz kończyć jedzenia (przypomnijcie sobie film „Wielkie żarcie” czytelnicy), ale…to północ w Getsemani – twoje dziecko napewno siedzi przy komputerze!

Co to znaczy? Ano tylko to, że: „kocham ciebie jedzonko, ale…ale mam dzieci. Kocham ciebie, ale… żegnaj”.

Miłość jest prosta (zajrzyjcie do listu św.Pawła do Rzymian po raz wtóry). Ona zniża jouissance do godności pragnienia. Dzięki niej jouissance ustępuje miejsca pragnieniu.

Dajmonion – głos w nas, głos naszego sumienia nie odzywa się często; nie zakazuje jedzenia ani picia, nie zakazuje palenia. Dajmonion używa jedynie spójnika „ale” w funkcji partykuły, nie tyle przeczącej, nie negującej, tylko negatywizującej, problematyzującej. „Nie masz pojęcia jak bardzo cię kocham Kareen, ale…jutro się rozstaniemy; Ojczyzna wzywa mnie na front, jest w potrzebie” mówi do ukochanej bohater niesłychanego filmu „Johnny poszedł na wojnę”, choć raczej należałoby go przetłumaczyć prawdziwiej jako „Johnny podjął swój krzyż”. Postać Johnnego kontrastuje, jest w kontrapunkcie do epizodycznej postaci kolegi w zapamiętaniu tańczącego z dziewczyną, z którą za niedługo wskoczy do łóżka. Pojawia się obok dajmonion ze swym „ale”, tyle że postać tańczącego go nie słyszy, a raczej olewa.

Zwykłe „ale” – tak niewiele mamy oznak podmiotowości, ale „ale” jest oznaką podmiotowości najczystszą, najsubtelniejszą. „Ale” to miejsce pragnienia, podmiotu pragnienia. To miejsce odcedzenia z tego czym jesteś, tego czegoś, co niemożliwe jest zabić, co odporne na śmierć, co zapewnia życie wieczne, co trwać będzie nawet gdy ciebie nie będzie.

Lacan ma wielu ojców. Dwóch najważniejszych to Jezus i markiz de Sade. Co ich łączy ze sobą? Wiedzą o istnieniu dwóch śmierci. Pierwsza jest bez naczenia. To smierć fizyczna, zwyczajne odlepienie się ciała, rozmycie się jego w materii. To tej śmierci, my ludzie zwyczajni boimy się na codzień. Boimy się utraty ciała, bo sądzimy że jest to pewnik naszej tożsamości, kontener dla naszej samoświadomości. Ale jest druga śmierć, równa śmierci każdego „ale” w nas. Wymyślamy bombę atomową bez udziału jakiegokolwiek „ale”, wymyślamy klonowanie bez żadnego „ale”, pozwalamy na adoptowanie dzieci przez pary homoseksualistów bez udziału, a nawet z zatartym istnieniem „ale” w ogóle.

Czym zatem jest druga śmierć? To stan kiedy braku przestaje brakować, kiedy nie ma już żadnego braku, kiedy jest już wszystko kosztem jakiegokolwiek nic.

Mógłbym pisać i pisać, bo wachlarz kwesti pięknie rozwinięty został. O śmierci pierwszej i drugiej mógłbym, mógłbym o tym, że każda miłość warta swej nazwy jest a-seksualna i hom(m)oseksualna, mógłbym w końcu napisać o dajmonionie-potworze w życiu psychotyków i dajmonionie-miłości w życiu zdrowych neurotyków, tych, którzy rozstali się z nerwicą. Ale o czym będę pisał? Na dziś nie wiem.

Więc, do zobaczenia.

KP



„Rany, jak oczy me cię pochłaniały”!


Ostatnie wpisy okazały się być frapujące, jak świadczą komentarze. Panów, ma się rozumieć. W pełni to zrozumiałe, albowiem kwestia w nich poruszana sprawia, że panie popadają w skromne odrętwienie. Może spróbujemy to dzisiaj wyjaśnić?

Jestem wielce wdzięczny ZZZZ za przepiękny opis „sedna ludzkiego bytu” w/g psychoanalizy. Tak, szanowny komentatorze – rozkosz nigdy nie jest tak jednoznacznie przyjemna. Dlatego jest takie kłopotliwe nazywanie jouissance rozkoszą. Przyjemne w nieprzyjemnym, satysfakcja zawarta w tym ciągu: gorzej, coraz gorzej, najgorzej. Ten oksymoron, logiczna sprzeczność: przyjemna nieprzyjemność, to jouissance właśnie.

Oczywiście w jouissance znajdziemy nutkę, a nawet dwie, rozkoszy seksualnej. Zakład Kanta to pokazuje, choć sam Kant rezerwuje dla tych, co decydują się stracić głowę dla kilku chwil „spotkania z upragnioną”, miejsce w szpitalu psychiatrycznym. Stąd system Kanta jest, poprzez ścisłe związanie logiki z czystym rozumem, tak nieludzki. Monogamiczny związek logiki i rozumu w stanie czystym, związek istniejący na niebie, a nie na ziemi, przygniata człowieka swym nieludzkim ciężarem.

Tymczasem jest na ziemi zwyczajny człowiek z butami, który zaczyna swoją corridę z niebem, by móc zobaczyć się, dotknąć, poczuć, powąchać, posmakować, posłuchać tej jednej. Ten byk co i raz staje z przyklęknieć, skutku powaleń przez torreadora, wysłańca Niebios, Anioła Zagłady nie rozstającego się z mieczem, i prze ku swemu przeznaczeniu – raz, następny raz, kolejny raz, kolejny raz, kolejny raz…Tą niezłomnością, tym nieprzejednaniem, tworzy z „tej jednej” tą Jedną.

Dziękuję Tomasowi za wyręczenie mnie przez nazwanie tego parcia ku Jednej, Jednemu itd. sublimacją. Tak, to o niej mowa. U źródeł jej leży fucking, ta nieczystość wstępna, którą odczuli komentatorzy, a przywołana scena filmowa z ex-żoną tylko podkreśla. Kiedy jest ta jedna tą Jedną? Gdy nie jest już nasza, panowie; gdy należy do Innego, do świata, do speculum mundi. Gdy zrezygnowaliśmy z fucking, wyrzekliśmy się tego z nią nie wyrzekając się tego w ogóle. Macie panowie oto swe signum, to rozdwojenie: z jednej strony ta uwielbiana, z drugiej ta pieprzona. Do tej pierwszej piszemy ody, do tej drugiej nie piszemy nic.

Sublimacja to mniej lub bardziej udana próba nadania godności obiektowi naszych perwersji, oczyszczenia obiektu z nich i wykreowania w jego miejscu Rzeczy, nietykalnej, zakazanej, zniewalająco pięknej, Jednej Innego. Nie musisz jej słuchać (nie słuchaj, bo czar pryśnie), nie musisz rozmawiać (bo zwątpisz). Możesz ją dosięgnąć, przeżyć  i przekontemplować, ale z zewnątrz.

Tomas przypominając istotę sublimacji wskazał na jej funkcję – piękno wykreowane przez nas, byśmy poradzili sobie z przygniatającą nas jouissance. Gdy się to uda, nieuchronność i automatyzm powtórzenia zostaje porzucony na rzecz związku miłości i pragnienia, jakaś część podmiotu zostaje odcedzona ze związku człowieka z jouissance i ta część pozostaje niepodatna na destrukcję. Tym jest Piękno, ale nie tylko piękno.

Dziesiejsze rozważania doprowadzają nas do wglądu na temat niemonogamiczności jako początku i monogamiczności jako finalu. Próbują też rzucić światło na pytanie o przymusowość zdrad. Tak, to efekt związania człowieka z przymusem powtarzania, z niezniszczalnością naszych relacji z jouissance, z niemożliwością wyleczenia się z tego. Przymus powtarzania pcha przed sobą destrukcję, śmierć samą. Zdrady to zabawa ze śmiercią. To zabawa jak Halloween – rzadko praktykuje się zdrady na serio.

I w ramach posłowia uwag kilka o paniach, bo zwrócono na to uwagę. Czy mają tak kobiety? Medea w imię miłości do mężczyzny zabiła swe dzieci. Tak, ale to postać mityczna – zrobiła to, choć facet jej do tego nie namawiał (zdarzające się przykłady matek zabijających swe dzieci, to panie, które robią to pod przymusem panów, ze strachu). Kobieta uciekająca wielokrotnie z więzienia, by spotkać się z upragnionym to byłby ewenement. Ale już zobaczyć się z dzieckiem? Bardziej zawoalowane związki kobiet z sublimacją wynikają z tego, że kobiety „organicznie” związane są z macierzyństwem, to znaczy, że prawie zawsze macierzyństwo widziane jest przez nie jako „czyste” i „święte”. Panie mają przez to „organiczny” związek z czystością i świętością – cóż miałyby sublimować? Panie mają też „swoje” jouissance, niemęskie jouissance; to nim wiążą się z Innym, poza mężczyzną – cóż miałyby sublimować, skoro w „swej” jouissance celebrują siebie?

A jednak sublimują coś poprzez miłość do dziecka, do Boga itd. Czy jednak piszą ody do mężczyzny? Czy napiszą kiedykolwiek coś takiego, co wyśpiewał w 1975 roku Frankie Valli z Four Season: „My eyes adored ya”, co uczyniłem tytułem dzisiejszego wpisu. W ramach wprawki zaznajomcie się z tekstem tej piosenki i znajdzcie przykład czegoś podobnego w wykonaniu kobiet.

Większości panów nie muszę przekonywać, że świat wyśpiewany w tej piosence jest dziwnie im bliski. To dlatego, że istnieje tylko jedno libido – męskie libido.

KP