Błogosławione „niewiedzenie” – po co jest psychoanaliza (6)


Dziś kończę cykl zainspirowany wizytą ex-analityka i amatora coachingu od jakiegoś czasu. Czy psychoanaliza jest psychoterapią?

Stawiam tę kwestię, bo dziś jest ona szczególnie ważna – kto bowiem nie odpowie na takie pytanie pełnym werwy „oczywiście!”? A oczywiste to to nie jest. Nie wiem nawet, czy rozumiana jest przenośnia zastosowana przeze mnie w tym sześcioczęściowym wpisie: „słuchaj nieznajomy, odwróć się plecami od tego na czym zalegają twe oczy; zamiast patrzenia daj się oglądać; a gdy już to zrobisz, to „Ty” będziesz oglądał, a nie patrzył”. Lecz co oglądał?

Dla naprawdę uważnych czytelników czynię uwagę, że opisałem byłem nic innego jak fiksację, uwiązanie zniewalające spojrzenie – fiksacja to wzrok w coś utkwiony – wzrok, ale nie spojrzenie.

Nic bardziej nie psuje mojego humoru niż słuchanie zawodowych rozmów psychologów i psychoterapeutów. Mieni się w nich od frustracji, fiksacji, racjonalizacji, intelektualizacji, projekcji i wiwisekcji osobowości, wszystkich, tylko nie ich samych. W co się wgapiają mając do czynienia z tymi, co szukają u nich pomocy? Czyli, co stara się, och jak bardzo się stara, dostrzec mateczka-psychoterapia?

„Och, pije pan – nie myśli pan, że może być alkoholikiem?” „Nie lubi pan sąsiada, ale czy nie dlatego, że to efekt pańskich niepowodzeń?” Więcej przykładów nie ma potrzeby podawać, wszystkie i tak wskazywałyby na to, co ogniskuje zainteresowania terapeuty. Nawet jeśli w ważnym terapeutycznie celu, to jednak budującym solidny opór. Opór w psychoanalizie przypisany jest na stałe pozycji terapeuty, pozycji psychoanalityka. To opór chroniący go przed „niewiedzianym”.

Ktoś nadużywa alkoholu, lecz czemu wiązać to z alkoholizmem? Takie powiązanie upewnia jedynie terapeutę, że jest na jakiejś ścieżce, nadaje mu sens – lecz nie nadaje, nie daje nic pacjentowi.

Lowry popełnił kiedyś ciężki grzech czasów współczesnych – przywrócił godność pijącym, nawet alkoholikom! Dziś nic nie usprawiedliwia picia (a palenia jeszcze bardziej). Lecz Lowry jest innego zdania. Nawet jeśli alkoholik jest nim w rzeczywistości, to ma do opowiedzenia swoją historię. Bohater Lowrego jest fascynujący, bo wiąże chlanie z wulkanem. Dlaczego? To zagadka, to „nie wiem” wiążące analityka z pacjentem. No dobrze, ale co z jego piciem, zapyta rezolutny terapeuta (tak ostatnio zachował się sam prof.Aleksandrowicz twierdząc, że jakaś norma musi być). Czyja norma? Nie istnieje norma niczyja, to szukając oparcia w normie budujemy opór odgradzający nas od pacjenta.

Czytam prackę Carla Schmitta poświęconą Hobbesowi i jego Lewiatanowi, a w niej uderza mnie sposób podejścia obu do tego samego zagadnienia. Już Hobbes zauważa różnicę między prywatnym a publicznym, między Nieświadomym a oficjalnym Świadomym. Co proponuje? Nic innego jak tylko obłudę, społeczną dwulicowość – w obszarze wiary prywatnie możesz wątpić w cuda i być niewierzącym, czyli „wolnym od wyznania”, ale jeśli sfera publiczna, Lewiatan, domaga się spełniania wymogów wyznania, to masz się do tego dostosować; masz „swe Nieświadome” traktować jak osobistą patologię, ma ona być nieświadoma dla Lewiatana. Cóż, american way of life. Lewiatana nie interesuje co chce pijący wyrażać przez chlanie; on chce z patologią walczyć, chce by współczesne wyznanie wiary, „nie-chlanie”, stało się wyznaniem publicznym. Czy Schmitt ma jakieś rozwiązanie w tej kwestii? W każdym razie niepsychoanalityczne.

Psychoterapia ciąży do stawania się Lewiatanem, a przez to ma problemy z „Nieświadomym”, tzn. stara się je usunąć lub z niego wyleczyć. Wprowadza etykę do obszaru nie mającego z nią nic wspólnego. „Nieświadome” jest złe, jest symptomem. Można byłoby się tego pozbyć tylko likwidując wszelkie „Prywatne”. Można to zrobić jedynie likwidując podmiot ludzki. Tyle że jest to niemożliwe – skutkowałoby unicestwieniem samego Lewiatana; nawet najtężsi biurokraci i najwięksi władcy świata mają swe „Nieświadomości”. Walka z patologiami skutkuje tworzeniem nowych patologii.

Czym jest przeto psychoanalizowanie? To proste, to zajmowanie się tymi „nowymi” patologiami, powstałymi na gruzach tych, z których psychoterapii udało się już ludzi wyleczyć.

Psychoanaliza zajmuje się tylko trudnymi przypadkami, tymi, które na razie są nie do ugryzienia przez Lewiatana i jego armię. Z czasem te trudne przypadki staną się uleczalne przez psychoterapię, ale nastaną nowe z nowymi patologiami. Czy oznacza to, że psychoanaliza jest wieczna? Nie wiem, można np. wytępić wszystkich analityków każąc im słuchać Lewiatana. Z drugiej strony, chyba zawsze będą pijący alkohol, którzy nie będą wierzyć w wartość „nie-picia” – dlaczego mieliby nie pić? Lub inaczej, dlaczego Polacy mieliby być katolikami? Tu jednak natykamy się na „polityczność” samej psychoanalizy. Psychoanaliza określa się jako wróg, w sensie schmittowskim, w stosunku do Lewiatana i vice versa. Jest ona adwersarzem współczesności, a psychoterapia nie – psychoterapia jest sługą tejże.

Psychoanaliza odwrócona plecami do Lewiatana, co ma przed oczami? Nie patrzy tam gdzie Lewiatan, ale daje się oglądać przez niego (to wzór sytuacji paranoicznej). Co zatem ogląda? „Nieświadome”. Co z tym co ogląda robi? Przywraca temu godność, a to cel na wskroś polityczny – przywraca godność temu, co potępia Lewiatan. A czemu to robi? Bo psychoanaliza jest pragnieniem kierującym się ku temu, co pozbawione jest godności.

Gdy Tusk odebrał godność pedofilom uczynił ze mnie adwersarza, ustawił mnie w opozycji. Nie uczynił mnie jednak aliantem Kaczyńskiego, bo on z kolei odbiera godność, uwaga!, np. agentom SB.

Psychoanalitycy nie tworzą partii politycznej, lecz jeśli nimi naprawdę są, tkwią po uszy w obszarze „polityczności” – są za jouissance.

KP

P.S. Noszę się z pomysłem skompilowania wpisów i udostępnienia ich w formie książki. Co szanowni czytelnicy chcieliby sobie w niej życzyć?



Wiedza: zapisana w gwiazdach czy gwiazdeczkach – po co jest psychoanaliza (5)


Zaczynając aktualny cykl zasygnalizowałem unikalność psychoanalizy wyodrębniając ją z pola religii i nauki przez odwrócenie się od nich plecami (separacja – terapeuci lepiej robiliby, gdyby zamiast separowania swych pacjentów odwracali ich plecami, czy to do siebie, czy do ich innych: rodzice, partnerzy, zwierzchnicy, podwładni itd.) i zwrócenie się ku czemuś, czego oczy nie widzą („pójść gdzie oczy poniosą”, gdzie echo słów poprowadzi). Tak czy owak nasz rozumek zostaje za nami, a przed nami roztacza się tylko brak.

Annie jak i innym zwrócę uwagę, że nigdzie nie użyłem sformułowania „poddanie się krytyce”. Staram się nie mylić porządków, do których sam tak bardzo staram się was przekonać. Krytyka płynie z Wyobrażeniowego, od małego innego – to dlatego mówi się o niej, że jest życzliwa albo napastliwa, uczciwa albo wroga; krytykujący czeka na odzew, na spór, na dyskusję (wszystko to przejawy walki o prestiż). Używam ostatnio określenia „poddanie się osądowi”; to sytuacja zerojedynkowa. Gdy mówię, że „ten film to szajs”, to przekreślam go ostatecznie. Gdy powiem, że „jesteś moralnym zerem” czynię podobnie. Akt osądu nie pozostawia miejsca na negocjacje, na żadne „ależ proszę mnie zrozumieć”. To akt bezlitosny, akt odcinania kogoś od siebie. To wyrok z obszaru ostateczności („precz z mych oczu!”, „chamem jesteś!”itp. odzywki). Osąd nie dotyczy sądów atrybucyjnych („ja z tobą tak ubranym nigdzie nie pójdę”), tyczy tylko sądów egzystencjalnych, wyraża unicestwienie, nienawiść, wygnanie człowieka z raju, przekleństwo, skazanie na samość w wiecznej tułaczce. By zobrazować to od strony nieco praktycznej: jeśli ktoś mówi do nas: „wczoraj mówił pan do mnie niedelikatnie”, to wyraża jedynie przyganę. Krytyka ma to do siebie, że zawsze jest słuszna, bo wyraża coś z psychologii osoby krytykującej, np. jej wrażliwość. Osąd odwrotnie – nigdy nie jest słuszny, bo nacelowany jest na śmierć, koniec, nicość. Pochodzi z pola Symbolicznego i dlatego niesie w sobie echo śmierci, albowiem symbol zawsze zabija rzecz, której dotyczy.

Psychoanaliza od startu dotyczy skutków od zawsze istniejącego napięcia między dwoma obrazami Bogów – tak, właśnie tak; nie między dwoma obrazami jednego Boga (tego od miłości i tego od nienawiści), ale dwoma obrazami pochodzącymi od dwóch Bogów (jeden od Boga miłości, a drugi od Boga nienawiści). Napięcie to widzimy obecne w najświętszych księgach ludzkości. Jeden i ten sam Bóg najpierw zsyła potop, by potem uratować Noego, robi Hiroszimę z Sodomy, ale ratuje Lota. Jeden i ten sam Jezus pozwala odejść jawnogrzesznicy i zarazem w ataku amoku „r…ala” stragany kupców. Jeżeli te obrazy scalić w jeden otrzymamy przypadki borderline lub potoczne „ale ma schizy!”.

Osąd ma na celu unicestwienie, coś w rodzaju „wyrzekam się ciebie”, „idź precz”, po którym to można tylko pójść precz, odwrócić się plecami i podążyć przed siebie. Lecz i osąd może przybrać dwie postacie. Jeden ma postać histeryczną, chce by inny lub Inny stał się podmiotem: „idź precz” oznacza zniknij mi z oczu, odejdź (Ty), upodmiotowij siebie. Drugi ma postać, w której kończy się analiza: „idź precz” rzucone jest w kierunku psychoanalizy, która azali nie może odejść – pozostaje przeto odejść od niej. Tak oto staję się podmiotem pragnienia, wyrywam się objęciom histeryczności – przestaję zadawać pytanie o pragnienie innego, np.”czemu się ze mną nie rozwiedziesz?”. Jeżeli on miałby się ze mną rozwieść, to przyjmuję do wiadomości istnienie takiego pragnienia i…rozwodzę się, a nie zmierzam do tego, by on/ona się ze mną rozwiódł. Wybieram drogę, odwracam się plecami i idę przed siebie. Ku czemu? Ku temu co zapisane jest w gwiazdach, a znane jako przeznaczenie, czy ku temu co zapisane jest w gwiazdeczkach, a znane jako równanie o wielu niewiadomych?

Ludzka wiedza jest ogromna i stale ogromnieje. Od niepamiętnych czasów mędrcy lokowali ją w gwiazdach, w kosmosie ponad nami. To z obserwacji kosmosu narodziła się wiedza, ale gdzie jest ulokowana? Gdzie jest ten gigantyczny twardy dysk, którego fizyczne mozliwości zapisu już się kończą (vide ostatni numer Świata Nauki i artykuł Douglasa Foxa)?

Tymczasem Newton czy inni zapisali wiedzę w układzie symboli zwanym równaniem, nie tylko zastaną, ale także tą, którą późniejsi mędrcy z tego równania wygenerują. Psychoanaliza oparta jest na czymś podobnym. Ma swoje równania z wieloma niewiadomymi. Zbudowane są ze znaczących. Jak rozwiązuje się te równania?

Ktoś po dobrych kilku latach analizy powiedział: „źle się z tym czuję, że opuszczam te spotkania i opuszczam”. Oto równanie końca analizy, jej opuszczanie, a co robi tu „źle się z tym czuję”? „Źle się z tym czuję, że opuszczam” związane jest z opuszczaniem, a nie opuszczeniem. Gdy się [analizę] opuści, „źle się z tym czuję” nie będzie już z tym związane. Lecz opuścić spotkania może tylko ten kto pragnie, a nie ten kto ma pragnąć.

Rozwodzi się ten kto pragnie, a nie ten kto „lepiej by było, aby to on”.

KP

P.S. Zaprezentowany przykład pochodzi od osoby, która wyraziła zgodę na posługiwanie się nim.



„niewiedzenie” nie jest apokalipsą – po co jest psychoanaliza (4)


W ostatnich komentarzach  zaczęły padać fachowe terminy, co świadczy, że czytają ten blog też i praktycy kleinizmu. To dobrze, ale unikałem, i unikał będę nadal, bezpośrednich odniesień do praktyki terapeutycznej, że nie wspomnę o psychoanalitycznej. Tę część mej wiedzy pozostawiam kontaktom ograniczonym do superwizji i zagadnień podnoszonych na grupach klinicznych. Więc dorzucę tylko, że kontenerowanie jest tylko funkcją, żadnym tam talentem czy zdolnością. I jeszcze jedno, ma ono całkiem bliski związek z intuicją, której konceptualizacji jeszcze się na blogu nie podjąłem (bo ma ona znaczenie głównie w praktyce). Wszelki  żargon fachowy jest formą oszukaństwa (nie oszustwa, bo chodzi w tym o stosowanie szeregu trików). To rodzaj prestidigitatorstwa, sugeruje więcej niż jest w stanie dać, uwodzi słuchacza, rozdziawia mu gębę, czasem z zachwytu, a czasem z poirytowania. Wygląda to na zestaw sztuczek, które pokrywać mogą brak królika w cylindrze. Blog ten ma w swym podstawowym zamiarze pokazywanie, że jest jednak króliczek, może nie w cylindrze, ale w zanadrzu owszem. Demistyfikacja tego żargonu jest bardzo ważna, choćby dlatego, żeby unikać sytuacji, w której robi się słuchaczy w balona, karząc im latami gonić króliczka nie dając im możliwości jego pochwycenia (rzecz nieodzowna dla praktykowania). W rezultacie, po pięciu, dziesięciu czy dwudziestu latach słuchania, i tak słyszy się na końcu, że nie jest się jeszcze psychoanalitykiem. W tym miejscu mój nieco przydługi dzisiejszy prolog dociera do sedna tego wpisu – do konceptu Innego. Czy rzeczony króliczek jest posiadany przez tegoż Innego? A może, to ci dopiero numer!, nie ma takiego króliczka? Dla zrozumienia konceptu Innego, te dwie kwestie mają wagę zasadniczą. To w tym miejscu poległ Schneiderman. Jego pacjenci domagali się od niego króliczka – tylko czym jest ten króliczek? W każdym razie, tak czy owak, uległ on sugestii, że ma do dyspozycji króliczka. Uległ też w inny sposób – gdy usłyszał, że jesli nie da swemu klientowi króliczka, to poszukają go u kogoś innego, złapał się na haczyk. Przecież on też potrzebuje króliczka i kiedy ma go już w swych rękach, to nie pozwoli mu się wymknąć. Cóż, odwieczny, stary, jakże znany w środowisku analitycznym dylemat posiadania pacjentów. W taki sposób dzieje się to, co nazwać możemy rejteradą  na pozycję „małego innego” (tego, który potrzebuje lub już ma króliczka). Ponieważ terapeuta potrzebuje pacjenta, to siłą rzeczy staje się coachem. Relacja staje się symetryczna. Ty jesteś moim króliczkiem (dlatego w takiej sytuacji nie nazwę ciebie pacjentem tylko klientem), a ja dam ci króliczka, którego potrzebujesz (ale pod warunkiem, że mi powiesz jakiego króliczka potrzebujesz). Wszystko dzieje się tak, jakby króliczek rzeczywiście istniał. W konsekwencji nie ma miejsca na rzeczywistość przeniesienia. Musi ono stać się przedmiotem kontraktu, zamiast skutkiem dyskursu. Rejterada na pozycję „małego innego” ma miejsce z pozycji Wielkiego Innego, lub po prostu Innego. Co określa tę pozycję? Tylko to, że rzeczony króliczek jest nim tylko jako domniemanie. Pacjent (a nie klient) przypuszcza, że Inny, do którego przychodzi, ma króliczka; by przybliżyć czytelnikom Lacana: pacjent zakłada, że Inny wie coś na temat króliczka; nie wie, że analityk wie, ale zakłada, że wie. Tu pojawia się niewymazywalna różnica między psychoanalitykiem a coachem. Czy wyobrażacie sobie, by psychoanalityk został trenerem drużyny piłki nożnej? To nie wyjdzie, bo należałoby założyć, że wie on coś na temat metodyki treningu w tym obszarze, i to wystarczyłoby, by zawodnicy zaczęli trenować. Klienta definiuje wiedza na temat swych potrzeb (poproszę kilogram cukru, zwraca się klient do sklepikarza, przy czym nie przychodzi on po cukier do sklepu z artykułami AGD). Pacjenta definiuje niewiedza dotycząca jego potrzeb (w sensie potocznym, nie psychoanalitycznym), do analityka przychodzi on z tym samym co do lekarza (proszę mi powiedzieć co mi jest, bo sam nie wiem). Tyle że odpowiedź różni analityka od lekarza. Współczesny lekarz wie lub wierzy, że wie bądź będzie wierzył, co jest pacjentowi. Z analitykiem jest inaczej. Na starcie pacjent nie wie i analityk nie wie, lecz pacjent zakłada, że analityk wie, a analityk tylko nie wyprowadza go z błędu (a prościej, podtrzymuje ten akt zaufania). I macie rzeczywistość przeniesienia, jego fundament. To warunek konieczny, ale niewystarczający. Inaczej rzecz ujmując, upragniony króliczek nie jest tym samym, co króliczek, po który się zawitało w gabinecie.Wielki Inny jest miejscem, z którego się przemawia mniej więcej tak: „dlaczego przychodzi pan/pani kupować cukier w sklepie AGD?”, lub „nie wydaje mi się, bym musiał panu/pani sprzedać cukier, proszę mi wyjaśnić, dlaczego miałbym to zrobić?” Zważmy, Inny nie potrzebuje króliczka, natomiast domniemany króliczek u Innego jest tym, co pragnione jest przez zainteresowanego. Inny (wielki oczywiście) nie ma żadnej psychologii (bo nie potrzebuje żadnego króliczka), żadnej duchowości (bo nie potrzebuje dla siebie żadnego swego Innego), żadnej cielesności (bo ślepy on i nieco przygłuchy). Niemniej jednak jest! Klient Schneidermana prosi go o pomożenie mu w podjęciu decyzji. Schneiderman mógł, kierując się zwykłą sąsiedzką życzliwością lub posiadaną wiedzą, mu w tym pomagać, więcej nawet, zdecydować za niego. Ale mógł też zrobić tak: „ma pan/pani przed sobą wybór między A i B; nie wie pan/pani co wybrać; to niech rozstrzygnie za pana/panią zwykły los związany z rzuceniem monety: awers to A, rewers to B, lub odwrotnie; co wypadnie, będzie wyborem, o który panu/pani chodzi”. Jak sądzicie, dlaczego ludzie na to się nie godzą? KP



Jeśli nie wiem, to za wszelką cenę muszę wiedzieć – po co jest psychoanaliza? (3)


Recenzując różne aspekty wizyty S.Schneidermana w Polsce podkreślałem dotychczas jej pozytywne echa, w tym jego nieskrywany protest przeciwko roszczeniom psychoanalizy ku byciu uniwersalną odpowiedzią na wszystkie pytania stawiane samym byciem i trwaniem podmiotu. Quasi-religijny klimat dyskursu, misja zachowania czystości przekazu odkryć freudowskich, koncentracja na studiowaniu tekstów, niewiele różniąca się od tego samego co czynią „badacze Pisma Świętego”, wzbudzanie nadziei na odnajdywanie w nich odpowiedzi finalnych, to wszystko ma moc uwodzącą. Ku czemu wszelako to uwodzenie zmierza? Przecież nie do życia po śmierci. To może do życia za życia? A jeśli nie, to może chociaż przynajmniej do zdrowia?

Tu oto pojawiają się schody. Dokąd ta droga prowadzi i dlaczego w ogóle się w nią wybierać? Istnieje uroszczenie analizy, by obok religii i obecnie dominującej nauki, psychoanaliza była tą trzecią, poniekąd drogą systemową. Drogą, która nie nawraca wątpiących, która nie składa hołdów postępom nauki, czyniącej z podmiotów ludzkich jedynie króliki. W takim razie co to za propozycja?

Schneiderman tu znalazł rozczarowanie. Głosi, że psychoanaliza nic nie daje (lepiej powiedzieć jest, daje Nic). Sprowadza się do kreowania opowieści podmiotu o nim samym, o jego byciu w świecie, w którym rzeczywistość tego świata jest zaledwie tłem. Czy można traktować to jako coś w rodzaju koła ratunkowego dla osoby sproblematyzowanej przez samo życie?

Gdzie jest to Jedno, którego można się schwytać, któremu można się dać powierzyć? Schneiderman znalazł to coś i stał się coachem. Zaczął rzucać koła ratunkowe. Gdzie je znajdował? W zdobyczach nauki ma się rozumieć. Odseparowany, jak większość ludzi współczesnych, od religii (byłem w niedzielę zaproszony na uroczystość reintrodukcji XIX-wiecznego obrazu religijnego, odnalezionego po latach zapomnienia; na uroczystość składała się procesja z kapliczki przydrożnej, gdzie obraz ten przez ponad 100 lat się znajdował, do oddalonego o może 300-400m kościoła, gdzie teraz ma przebywać; na uroczystość przeniesienia przybyło jakieś 20 osób z całej ponad 700 mieszkańców liczącej wsi), przytulił się do nauki z jej ciągle zwiększającym się zasobem wiedzy, do racjonalności definiowanej dzisiaj jako to, co jest naukowo zweryfikowane. W tym obszarze kołem ratunkowym jest tylko coś posiadającego atest. Przecież nic lepiej nie ratuje jak koło ratunkowe opieczętowane atestem z podaną datą przydatności do użycia.

Czy wiecie ile sztuk kwiatów sprzedaje się w walentynki? Jakieś 100mln! Kogo to interesuje? Nikogo! To dlaczego ta wiedza jest generowana? Bo „nie wiadomo” jest wrogiem nauki. Bo „nie wiadomo” nie ma dla nauki statusu realnego, tylko, to ci dopiero numer, status etyczny. Niewiedza jest grzechem, a zdobywanie wiedzy działaniem moralnym (tak postępuje przesympatyczny sukinsyn, dr.House), wprost imperatywem kategorycznym.

Pewien profesor medycyny tym oto uraczył pacjenta, gdy on wahał się przed podjęciem decyzji o „koniecznym” zabiegu operacyjnym (typowe koło ratunkowe mające atest podręcznika): „co za człowiek!; należysz do 1% procenta ludzi, którzy…itd.” Ten 1% to zmora nauki, to niewiedziane „nie wiadomo” domagające się przyznania statusu: wiedziane „nie wiadomo”. Wściekły profesor jest wściekły, bo spotkał się z tym, co zdaje mu się irracjonalne. Tymczasem jednak doświadcza jak najbardziej czegoś realnego – w wahaniu się pacjenta doświadcza jego podmiotu, tego, co nie jest pozytywnym przedmiotem dociekań nauki.

W tym miejscu otwiera się droga psychoanalizy. To droga dla tych, którzy oddzieleni są zarówno od religii, jak i od nauki. Dla tych, którzy nie są zadowalani ani przez religię, ani przez naukę. Psychoanaliza jest tylko dla niektórych. Nie jest nawet dla 99% ludzi. Ale czy można wyciągnąć z tego wniosek, że psychoanalityk jest jak Trinny i Suzannah, nagabujące klientów galerii handlowych i proponujące najprzeróżniejsze zmiany ku satysfakcji uwodzonych osób?

Życie musi dać w kość, by klientem-pacjentem stał się nasz gość. Życie, lecz nie codzienność. Codzienność daje nam powody do frustracji, do zmagania się ze stresem, a trudnością jest tylko dostęp do odstresaczy, czy to przez brak czasu, zalatanie, nadmiar obowiązków, tudzież poprawność polityczną zakazującą przekląć sobie głośno, dać upust wściekłości i innym emocjom, upić się od czasu do czasu. Życie daje nam w kość inaczej. Lokuje nas w miejscu, które jest najzwyczajniej alienacją. W miejscu, w którym „nie wiem” jest tylko „nie wiem”; w miejscu, w którym jestem 1% ludzi, odrzutem, śmieciem, fusem, i dla nauki i dla religii.

Czyż nie jest to miejsce wyjątkowe? Czyż podmiot nie jest tylko wtedy wyjątkowy? „Lekarze nie mogą mi pomóc, księża też, egzorcyści podobnie – czy pan/pani jest mi w stanie pomóc?”

Czy wyjątkowy gość w gabinecie odnajdzie w nim wyjątkowego Innego? A może w ogóle chodzi w tym wszystkim o to, by wyjątkowy ktoś odnalazł wyjątkowego Innego, którego pragnął i pragnie?

KP



Jeśli wiem, wiem zaledwie trochę – po co jest psychoanaliza (2)


W części pierwszej aktualnego cyklu starałem się pokazać, że stosunek psychoanalizy i religii jest rozłączny, podobnie jak stosunek nauki i religii. Jeśli Boga potraktować jako Innego, to losem podmiotu jest być „od” niego. „Od” nie oznacza tu „obok”, ani tym bardziej „poza”. Separacja, bo o niej tu mowa, jest pozycją, która nie opiera się na szukaniu potwierdzenia (zwracaniu swej twarzy w kierunku oblicza Innego) – twarz podmiotu jest „od” Innego, a nie „do” Innego. Zakłada to, że twarz zwrócona jest ku „nieznanemu”, plecy zaś ku Innemu. Ten typ metafory po wielokroć stosowany jest w tekstach Ewangelii („rzuć wszystko i choć za mną”, „nie będziesz znał ni matki ni ojca swego”, w stosunku do rzeczy doczesnych mówi się o odwróceniu się od nich). Uniwersalna reguła opisywana przez tę metaforę apeluje do podmiotów, by zawsze byli odwróceni od wszystkiego, co ustanowione jest przez nich lub dla nich jako Inny („Nie będziesz znał cudzych bogów poza mną”). To ta, a nie inna metafora, była i jest „koszmarną” herezją. W małym świecie monoteistycznej religii żydowskiej metafora wskazywała kierunek „od” niej, a nie „do” niej. Psychoanaliza jednak bierze mowę dosłownie, jest ona przede wszystkim herezją (to jest punkt słabości Schneidermana). „Odwróć się od wszystkiego, w co każą lub namawiają cię byś wierzył”. Nie dlatego, że jest w tym zło wcielone, zaproszenie do piekła, czy jakaś inna skaza, tylko dlatego, że wszelki Inny w obliczu którego twarzą swą stajesz, nie ma ci nic innego do zaproponowania, jak tylko „trochę czegoś”.

By uczynić to jaśniejszym nawiążę do przykładu szaleńca z Oslo. Pod zestawem tez-wierzeń Breivika z całą mocą podpisywali się nasi polscy „szaleńcy”. Że UE jest Sojuzem, że otwarcie się Europy na islam jest grzechem przeciwko tradycji, że należy bronić za każdą cenę chrześcijaństwa (jakiego? ano tego, który znamy lub co bardziej wnikliwe, tego, o którym zapomnieliśmy), tak, nic nie odróżniało haseł jednego od drugich. I przyszedł „dzień zagłady” i okazało się, że Breivik to mason, syjonista i ukryty lewak. Tak oto, gdy Inny marzeń pokazał swe „prawdziwe” oblicze (czyli oblicze ukryte), został zesłany do piekieł, a ci wpatrzeni weń pozostają nadal ślepi na to, co ukryte (dlatego Bóg mówi Mojżeszowi, że nie może bez szkody dla siebie patrzeć na jego oblicze, że musi posługiwać się mediatorem w postaci słowa – osławionym znaczącym).

Breivik napisał swój manifest, tubylczy zaś manifest pisany jest co tydzień na stronach URz. Dziwny tygodnik, bo pisany wyraźnie pod zamówienie (nawet w rzekomej recenzji fantastycznego filmu Altmana „Dzień weselny”, Piotr Zaremba wyrażając uznanie dodaje natychmiast, że brr…był lewicowcem!). W ostatnim numerze dwóch panów (bardziej znany z nich to Semka) odnajdują „polskich islamistów” w osobach zapiekłych ateistów. Niewiarygodne to, ale przedstawiają dowody na historyczność postaci Jezusa. Niewiarygodne to, ponieważ któż mógłby twierdzić, że nie była to postać historyczna? Autorzy nie podają żadnego nazwiska osoby tak twierdzącej, po prostu uznają za taką osobę każdego, kto nie traktuje Jezusa jako Boga. W tekście sypią się przykłady wykopalisk, artefaktów archeologicznych, ossuariów i temu podobnych dowodów materialnych, które udowadaniają tylko tyle, że Jezus był człowiekiem, jak i to, że bazyliszek musiał gdzieś nocować, czymś się żywić, nawiedzać gdzieś ludzi itd. Autorzy są albo obłudni albo naiwni – żadnej historii nie można opowiedzieć nie wpisując jej w kontekst historyczny. Nawet Królewna musiała czekać na swego rycerza w lesie, a jej matka trzymać w dłoni lustereczko! Czy jednak lustereczko zaświadcza o istnieniu Królowej, Królewny i Rycerza? Ktoś lustereczko wykonał, ktoś je trzymał, ktoś nawet mógł złorzeczyć gdy wpatrywał się w lustrzane odbicie, czy była to jednak Królowa?

Psychoanaliza nie wpatruje się w oblicze Innego, za to wsłuchuje się. Autorzy przywołują odkopanie domu późniejszego św.Piotra, gdzieś przy sadzawce, przy której Jezusa słuchał tłum (!) ludzi. Dom już mamy hip hip hurra! Lecz co z tłumem? Ile osób stanowi o istnieniu tłumu? Jeśli było ich tysiąc, to jakim głosem musiał mówić Jezus, by ci stojący najdalej mogli go dokładnie słyszeć? (Kto nie wierzy w sens tego pytania, niech spróbuje poeksperymentować w Sali Kongresowej). Jeszcze większy kłopot mamy z kazaniem na Górze – stojąc na szczycie jakim głosem trzeba mówić, by słyszany był przez stojących u jej podnóża?

Psychoanaliza pokazuje, że funkcja znaczącego jest ograniczona w swym dostępie do prawdy. Ewangelista, nazywając grupę ludzi tłumem, nie określał ich ilości tylko swoje oczekiwanie zwane pragnieniem. Tak więc ludzi mogło być dziesięciu, „a imię ich było tłum”.

Psychoanaliza jest herezją, bo żadnego słowa nie traktuje nabożnie. Bierze słowo tak, by zainspirowane zostało pojawienie się kolejnego słowa.

No dobrze, kiedy już Inny widzi tylko moje plecy, to ku czemu biegnie me spojrzenie?

KP

P.S. Schneiderman pokazał dylemat w całej wyrazistości. Psychoanaliza jako Inny się nie sprawdza, więc poszedł do innego Innego. Ma rację, ale tylko pod warunkiem, że psychoanaliza jest Innym, który mówi do „niezliczonych tłumów”. Taki Inny czyni z psychoanalizy religię. Lecz Inny przemawiający do 10-osobowego tłumu już nie.



Jeśli nie wiem to nie wiem, czyli po co jest psychoanaliza cz.1


Obiecałem jakiś czas temu, że nawiążę do wizyty S.Schneidermana, jako że wzbudziła wielkie emocje, które nie przełożyły się na nerw polemiki, tej cechy polskiej zaściankowości. Jesteśmy wkurzeni, ale nie dajemy temu wyrazu gębą, tylko dając w gębę. Schneiderman irytuje, zirytował i mnie, lecz nie przez wszystko co mówił, tylko przez to czego nie mówił.

Powody porzucenia przez psychoanalityka praktykowania psychoanalizy zawsze są interesujące. Nie dlatego, że nie można tego zrobić, że jest to dziwne. Psychoanaliza nie jest religią i porzucenie jej praktykowania nie może być traktowane jako akt apostazji. Owszem, niektórzy młodzi koledzy widzą ją jako drogę bez powrotu, jako rzekę na tyle spiętrzoną, że porwała śmiałka i zdała go na swą łaskę i nie łaskę. Spiętrzoną rzekę nazywają wtedy pragnieniem analitycznym i żeby nie popaść w jej niełaskę chwytają podsunięty im pod nos ster. Ucieszeni nadzieją przetrwania zaczynają sterować – tyle że nie swoim sterem.

Praktykowanie psychoanalizy jest własnie taką podróżą, spływem rzeką spiętrzoną. Co jednak w tej pełnej adrenaliny przeprawie jest sterem? Młodzi moi oponenci mówią wtedy przemądrzale: „Pan Schneiderman nie skończył swej analizy!” To ci dopiero wtajemniczenie! Lecz spytajcie wtedy tych bardzo mądrych, czymże jest ten mniej lub bardziej mityczny punkt końca analizy, a być może zobaczycie jak łatwo jest utracić ster. Zaczyna się gorączkowe poszukiwanie steru – rzucają się do książek i zaczynają cytować. Otóż Schneiderman tego nie robi, za to go szanuję. Ile bowiem nie przyszłoby powiedzieć na temat końca analizy, liczy się tylko punkt końca „mej” analizy, a także to, co „ciebie” przekonało, że akurat jest to właśnie stacja końcowa.

Dla ilustracji o co w tym wszystkim chodzi przejdźmy na chwilę na teren religii. Wierni danej parafii mogą być zaabsorbowani istnieniem kogoś, kto w niedzielę do kościoła nie chodzi. Pytają go: „dlaczego nie chodzisz do kościoła?” Odpowiada on im: „Chodzę, tylko gdy jestem obok was, to mnie nie widzicie”. Może też powiedzieć: „Chodzę, ale niedziela nie jest dla mnie sterem”, albo „nie chodzę, bo kościół nie jest mym sterem”. Słyszy wtedy np. to, że nie jest katolikiem. To własnie spotkało Schneidermana, z tą tylko różnicą, że on sam to powiedział. I ten to akt, akt zanegowania, jest bulwersujący dla młodych wilczków psychoanalizy. Tak jak sakrament chrztu służy w religii zrealizowaniu „naszego” istnienia jako katolika (dlatego zdaje się wiernym piętnem uniemożliwiającym odejście od sakramentu), tak „chrzest” na psychoanalityka, dokonany, jak w przypadku kapłana, osądem jakiegoś „kapłana” psychoanalizy, zdaje się „naiwnym wiernym” piętnem dozgonnego trwania w psychoanalizie. Z tego punktu widzenia Schneiderman jest po prostu heretykiem. Rzucono na niego klątwę (‚bo on nie skończył analizy”). Skutkiem tego nie podaje mu się ręki, a obecność „wiernego” obok niego jest conajmniej niemile widziana.

Powtórzę raz jeszcze, psychoanaliza nie jest religią. Nie używa ona sakramentów, nie namaszcza na analityka. Sakrament ma mieć działanie, i jakże często ma, w rejestrze Realności. To dlatego kapłan, choćby zgwałcił setki ministrantów, nieodwołalnie pozostaje dalej kapłanem. Jest wyjęty spod prawa do osądu. O nie, wielkodusznie, towarzystwo analityków, daje prawo do osądu analityka przez analizanta („przecież liczymy się z prawem pod postacią Sądów Cywilnych), ono tylko nie osądza „kapłanów” analizy przez pozostałych „kapłanów” analizy.

Istotą praktykowania analizy jest zdanie się na osąd analityka dokonywany przez analizantów. Więcej, nie unikanie tego osądu (dla wtajemniczonych – nie unikanie pracy pod przeniesieniem negatywnym). Wszystko co zrobi i co powie analityk podlega osądowi. To czyni go analitykiem. Lub inaczej, to słowo osądu przydaje mu wagi, a nie tonsura, stuła czy sutanna. Końcu analizy towarzyszy nieuchronnie osąd ostateczny swego analityka wypowiedziany przez analizanta. I zapewniam, nie jest to nic innego jak czyściec.

A więc, analitykiem jest się przez Symboliczne, a nie przez Realne. Jeżeli dopuścić do gry Realne, to praktykowanie analizy zawsze byłoby robieniem jej dla chwały samej analizy. I tak jak od tysiącleci wierni zbierają się w kościołach, by oddać hołd Bogu wywyższając go (na Boga samego, czy potrzebuje on hołdów?), sami poniżając się przez realizowanie choćby klękania, tak można uprawiać analizę składając jej hołdy, wywyższając ją.

W tym miejscu wzbudzał szacunek we mnie Schneiderman – w swym proteście przeciwko traktowaniu psychoanalizy jako misji.

Lecz psychoanaliza nie jest też nauką. I tu nie ma mej zgody ze Schneidermanem. Ani „kapłani” psychoanalizy, ani „kapłani” nauki, nie są władni osądzać „żywej psychoanalizy”. Nie są władni wręczać swój ster. Dlaczego? Bo nawet najdoskonalszy , ale czyjś ster, nie odpowiada na wszystkie wyzwania kliniczne.

Ale o tym następnym razem.

KP

P.S. Komentatorowi przybliżę ten problem w taki sposób: gdy jego korespondent zapytał się o sens życia, mógł odpowiedzieć mu po prostu „nie wiem”. Spotkałby się wtedy z osądem (np. A widzi pan, nawet pan tego nie wie). W zamian za to korespondent spotkał się z osądem swego interlokutora (ależ pan bredzi!). To jest właśnie walka o prestiż, to o czym pisałem wpis wcześniej. Analityk odpowiadając „nie wiem” poddaje się osądowi. To go właśnie wyróżnia, także z całego grona psychoterapeutów. Ale o tym też następnym razem.

Pozwólcie teraz autorowi na jakąś chwilę nic nie robienia zwaną urlopem. Napiszę coś zaraz po jeo zakończeniu.



Lustereczko, powiedz przecie, żem jest najmądrzejszy w świecie


W naszej podróży przez krainę Wyobrażeniowości docieramy dziś do punktu, który rzuca światło na problemat wiedzy i istotę tego, o  co chodzi w tym, co tak bezrefleksyjnie nazywane jest w czasach, w których żyjemy, relacją międzyludzką.

Na początek mój przedmiot szyderstw (tak, tak, przedmiot, nie podmiot), czyli nauki brata Ksawerego Knotza OFMCap, tego, co próbuje zareklamować katolikom życie seksualne (jak gdyby komukolwiek należało je reklamować). Oto co mówi „mój brat w wierze” o dobru w miłości: „jeżeli ja chcę czyjegoś dobra, to nie chcę temu komuś zrobić żadnej krzywdy…”. Nie lepiej jednak poznać to, co jest dobrem dla tego kogoś, a potem dopiero to uskuteczniać? Kto albowiem ma wiedzieć, co jest dobre dla niego? Brat Knotz twierdzi, że czynienie dobra jest sednem relacji miłosnej. Piękne, ale czyjego dobra? Mojego czy twojego, jego czy jej? Jeśli relacja miłosna ma mieć sens, to winno się odpowiadać jej, a nie mojego. W obszarze seksu nic nie gra ze sobą. Jeśli on/ona chce, by trochę go/ją sponiewierać, bo to  dobro jego, to…oto cały dylemat. Jego/ją to nie krzywdzi, wprost przeciwnie, co na to „mój brat”? W tym zawiera się cały dylemat kaznodziejstwa – w rzeczywistości twoje dobro, mój partnerze, to nie jest dobro. To co ja wiem o dobrze, to dopiero dobro! Czy powie wszelako nasz kapucyn, że szczęście osobiste i prywatne zadowolenie nie są dobrem? Dziś już nie, mam taką nadzieję, bo mnie jeszcze na katechezie, jeden z pierwszych znanych mi bioetyków wśród duchownych przekonywał, że szczęście i zadowolenie osobiste to dobro nieautentyczne. Zatem czyje dobro w miłości jest realizowane, jeśli staram się olewać zadowolenie mego ukochanego? Ani moje, ani twoje, tylko brata, a może nawet instancji jeszcze wyżej stojącej!

Tak czy owak namawiamy kochających do stosowania jakiejś formy przemocy („Chcesz być spoliczkowany – co z ciebie za zboczeniec!”). Pamiętaj, w pierwszej kolejności masz zadowolić instancję wyższą, albo mnie! W ten sposób możemy łatwo zauważyć, że Wyobrażeniowość to teren walki o prestiż – moje rozumienie dobra jest dobrzejsze niż twoje rozumienie. (Gdy Berne tworzył zbiór gier prowadzonych przez ludzi, jedną z nich nazwał „grą w moje lepsze”. Sądził ten sympatyczny naiwniak, że można stworzyć pełen zbiór interpersonalnych gier. Tymczasem faza lustra to uniemozliwia – ilość kopii kopii jest niczym nieograniczona.).

Do redakcji URz przyszedł list czytelnika, w którym deklarując się jako przeciwnik aborcji (bo nie wiemy, w którym momencie pojawia się życie, więc choćby bezwiednie, to możemy je zabić), jednocześnie deklarował się jako zwolennik eutanazji na życzenie podmiotu (albowiem wiemy bezsprzecznie o istnieniu podmiotu). I oto ktoś z redakcji atakuje czytelnika całkowitą swą ignorancją (w tym wypadku kluczowy dla zrozumienia działania Wyobrażeniowości koncept „mylnego rozpoznania” lepiej jest oddać jako „zignorowane rozpoznanie”). Stwierdza bowiem: „I w przypadku aborcji i eutanazji decydujemy o życiu innych”. Nie będę tłumaczył dlaczego ten sąd jest fałszywy. Wskażę tylko na wspomniany już fakt olewania dobra drugiego, nie dobra według mnie, ale dobra według niego, gdy pisze się: „czy stary schorowany człowiek nie jest bezwolny? Na pewno wie co robi? To jego wola? itd. Hm..tylko co redakcyjny odpowiadacz wie o starości? Kiedy się ona zaczyna? Może wtedy, gdy wspomnę o chęci skończenia ze swym życiem, ha..?

Zobaczmy czym różni się sąd (charakterystyczna rzecz dla Wyobrażeniowości) od osądu (dla Symboliczności). Ponieważ nie wiadomym jest kiedy zaczyna się życie, to fakt ten możemy jedynie ogłosić z góry, arbitralnie. Obwieszczenie czegoś jako pewności, a nie jako wiedzy, może płynąć tylko z góry, mocą samego przekonania, mocą samego Słowa. Jest to akt wiary, a nie fakt wynikający z poznania czegoś. (Wbrew powszechnemu przekonaniu, psychoanalityk interpretuje od strony pewności, a nie od strony wiedzy. Jest wyrocznią, a nie agentem perswazji). Osąd tyczy spraw ostatecznych – jest życie albo nie ma życia, żyje albo nie żyje denat, zwycięstwo to albo porażka itd. Osąd czyni brak w Realności – jeśli lekarz stwierdza zgon, to uśmierca, a nie tylko stwierdza śmierć (jego stwierdzenie jest wyrokiem!). Osąd, wyrok, wyrocznia mówi z miejsca prawdy, a nie wiedzy. W przypdku aborcji ryzykuje zaszczepieniem życia tam gdzie go nie ma (jak tylko pozornie tajemniczo mówił Lacan: „Realne choruje z powodu znaczącego”). Jeżeli nawet zygota nie jest życiem, to ogłoszenie jej życiem wprowadza tylko niewielki nieład w Realności. Lecz ogłoszenie dziecka istotą bezwolną, podobnie osoby starszej, czyni wielki nieład, albowiem każe milczeć „bytowi żyjącemu”, anuluje możliwość proszenia („proście a będzie wam dane”), „bo nie wie on/ono co mówi”. To należy do istoty faryzeizmu.

Wiedza leży w Wyobrażeniowości – nawet o krok nie przybliża nas do Prawdy. Wiedza produkuje tylko więcej wiedzy. Więcej i więcej.

Prawda jest tylko enigmatyczna. Leży poza wiedzą. Niekiedy odciska się na wiedzy. Wtedy mamy symptom, wiemy, że mamy ciało lub coś z ciała.

KP

Oto zdanie z komunikatu Episkopatu Hiszpanii, brzmi tak: „ponieważ życie ludzkie nie należy do człowieka, lecz do Boga, autonomia jednostki ludzkiej nie może być absolutna”. Tylko czy Episkopat Hiszpanii słyszy co ludzie o tym mówią, przynajmniej niektórzy? A jeśli słyszą, to traktują to jako swoje zwycięstwo czy porażkę?



Lustereczko, powiedz przecie, że wszystkieśmy najpiękniejsze w świecie?


Poprzednim razem starałem się wykazać, że jedną z implikacji fazy lustra jest to, że świat w jakim przebywamy widziany jest jako nieposiadający znamion różnicy. Niekończące duplikowanie się siebie samego zaludnia świat jednostkami takimi jak ja, tak samo czującymi, tak samo myślącymi, tak samo zachowującymi się i tak samo wyglądającymi. To świat powszedniej zdroworozsądkowej psychologii, psychologii człowieka zwyczajnego, niejednokrotnie trafniejszej od psychologii samych psychologów, którzy starają upodobniać się do człowieka z podręczników psychologii.

Ten świat jednego człowieka w milionach postaci zaciera, a raczej stara się zatrzeć, dowolny świat odmienności. W mowie potocznej ta chęć nie odróżniania się, zatarcia „swego” znaczącego, przybiera postać nieodłącznego „prawda?” na końcu zdania, sądu, stwierdzenia. „Obie duże partie nie różnią się miedzy sobą, prawda?” Takie zdanie to prośba o uznanie mnie za takiego jak ty, o przyjęcie mnie do was – „przecież myślę tak jak wy, czyż nie tak?”, „azali człowiek to istota dobra, ma się rozumieć?”, „jesteś przedstawicielem DDA, (chyba nie bedziesz oprotestowywał tego, że..), że masz chodzić na grupę DDA, źle myślę? Jesteś DDA jak każdy inny DDA, przypadkiem masz imię X,Y,Z. Dla nas lepiej będzie jak będziesz miał imię DDA – proszę wyjdź teraz na środek i mów to, co wszyscy DDA mówią: „nazywam się X. Jestem DDA itd.”). W takim świecie kopie kopii ukrywają fundamentalną cechę fazy lustra – ludzką agresywność (uwaga!, nie mylić tego z agresją, ani też z destrukcją). Lecz o tym następnym razem.

Wszechpanowaniu fazy lustra przeszkadza jedna zasadnicza cecha – na wskroś edypalna. Kobieta nie kopiuje się jako mężczyzna i vice versa. Lustro nie obejmuje swym wpływem obszaru płci. Kobieta nie rozpoznaje siebie w mężczyźnie, mężczyzna nie rozpoznaje siebie w kobiecie (fakt rozpoznany przez mądrali, którzy dzielą mózgi na kobiece i męskie). Coś zatem odpowiada za tę inność.

Ba! Okazuje się, że w świecie tylko z kobiet się składającym, każda z nich między sobą się różni, bo każda chce być jedyną. Lecz jeśli tak, to kobiety zaczynają rywalizować ze sobą o tę jedyność. Jak temu zaradzić? Jak sprawić, by w świecie kobiet zapanowała kobieca solidarność, mrzonka kobiet wyzwolonych, wyemancypowanych, feministycznych?

W sukurs przychodzą Trinny i Suzannah. Oto ich recepta na zaradzenie sytuacji, w której każda kobieta jest jedna i nie znosi w swym otoczeniu kopii siebie. Oto przepis na solidarność kobiet: 1. Znajdź na ulicy miast mnóstwo kopciuchów i kopciuszków, wyglądających bez sensu, ubierających się bez sensu, niewidzialnych i niewidocznych, przytłoczonych mniej lub bardziej banalnymi kłopotami życiowymi (istnieją kłopoty niebanalne, ale obie panie nauczyły się je niedostrzegać); 2. Powiedz im, że jesteście gotowe spełnić ich marzenia; w razie czego podpowiecie im jakie to są marzenia (zawsze są to ubieranie się po kobiecemu i tak by wyglądać sexy); 3. Zorganizujcie zespół sponsorów od ciuszków, butów, fryzur i makijażu, nie zapominając kwiatów; posłuży ten zespół za dowód czarodziejskich talentów pań czarodziejek; 4.Zorganizujcie bal w nowoczesnym pałacu (np.Galeria Mokotów), którego głównym elementem będą „schody”, czyli entree; 5. Przekażcie kwiaty królewiczowi w postaci męża, chłopaka, narzeczonego i wypchnijcie go na te schody, by coś powiedział – wiemy co powie, bo wszyscy wtedy mówią to samo.

Przez krótką chwilę kopciuszek lub kopciuch staje się królewną, gwiazdą; więcej, mamy zorganizowany świat samych królewien, kopii kopciuszka z bajki. Przebija przez to wszelako konstatacja, że świat solidaryzmu kobiecego potwierdza jedynie banalność formuł językowych („każda kobieta jest piękna, prawda?”, „każda jest – na swój sposób – sexy, czyż nie tak?”).

Kopciuszki mają tylko chwilowe szczęście. Wracają do domów z kreacjami podarowanymi im przez sponsorów. Czy jutro je ubiorą? A za miesiąc? A za dwa? Oczywiście nie. Realizacja fantazmatu oznacza chwilę szczęścia (doświadczenie jouissance), a nie zadowolenie. Zadowolenie pojawiłoby się wtedy, gdyby jutro, za miesiąc, za dwa, nadal byli sponsorzy, nadal trwał bal.

„Niech żyje bal!” – niezapomniana chwila jubilation fazy lustra.

KP



Lustereczko, powiedz przecie, co jest najbardziej człowiecze na świecie??


I tak, cóż za niespodzianka, przyszło mi w tych wpisach zająć się nieco dłużej fazą lustra. Najbliższe wpisy będą wariacją na temat tenże, często traktowany jako najoczywistszy z mało oczywistych koncepcji Lacana. Pozostawię sylabizowanie gorliwcom niewiedzy trzymających się granic słów i traktujących tekst niczym schoalstyczni teologowię Biblię. Ja wolę zająć się pewnymi implikacjami tej fazy pojawiającymi się na styku Wyobrażeniowego i Symbolicznego. Jednocześnie zapewniam, że zajmę się też istotnymi tezami jakie zaprezentował Stuart Schneiderman podczas swej wizyty w Polsce – skoro już nawiązał do niej komentator.

Czy antropologowie muszą być aż tak naiwni? Czytam oto recenzję antropologa Krzysztofa Szymborskiego, książki kolejnego antropologa, Michaela Hanlona, pod bardzo długim tytułem: „10 pytań, na które nauka nie znalazła (jeszcze) odpowiedzi. Przewodnik po naukowym buszu.” Obaj antropologowie są zauroczeni gorylami. Oczywiście zauroczenie spowodowane jest podobieństwem goryli do ludzi i wynikającej z tego kwestii – czym w gruncie rzeczy od nich my ludzie się różnimy i gdzie szukać istoty człowieczeństwa.

Czy jednak rzeczywiście jest to aż tak skomplikowana kwestia? Posłużę się przykładem autora recenzji, który obserwował te same goryle co Hanlon (górskie goryle z gór Virunga). Pewnego dnia lał deszcz nieustannie (cóż, pora deszczowa) i rodzina goryli „zebrała się pod wielkim drzewem, przytulając się do siebie z opiekuńczą czułością”. Tak szanowni czytelnicy – znamy to uczucie narastającego przemoknięcia, narastających dygotek, włosów na mokro przylegających do naszych pał, cieknących strużek wody po naszych nogach. Sam pamiętam jak 10 lat temu w Tatrach zaskoczył mnie deszcz, lejący równo przez kilka godzin. Tak, pamiętam uczucie bezradności i krople deszczu nieodróżnialne od łez złości, wodę w butach (zważcie, w butach!) i narastający ciężar juk, w które objuczony byłem jak osioł. Rany, jakim to ja osłem wtedy byłem! Nie pamiętam wszelako, bym w jakimkolwiek stopniu był gorylem!

Cóż jednak widział mój imiennik obserwując analizowaną teraz scenę? Z pewnością widział zachowanie rodziny goryli, ale w istocie twierdzi, posługując się analogią, że widział ludzkie zachowanie u goryli. Lecz analogia ma to do siebie, że można zadać pytanie: czy goryle zachowują się jak ludzie, czy ludzie jak goryle? Inaczej mówiąc, czy mamy do czynienia z hominizacją goryli, czy gorillizacją ludzi? Czy goryl jest odpowiednikiem człowieka, czy na odwrót? Tak właśnie ma się sprawa z gabinetem jednorodnych luster – nie jesteśmy w stanie zlokalizować tego o co chodzi. Goryle są nam podobne, bo szukamy w nich siebie. W gabinecie luster znika znaczący właściwy dla goryli, a w skutek tego zdają się nam one być naszymi bliźnimi, a dokładniej naszymi alter ego. Można też powiedzieć, że znaczący „goryl” jest zaćmiony. Czasami zaćmienie jest zupełne i może dojść do spotkania z sobowtórem, z drugim mnie. O konsekwencjach tego pewno kiedyś napiszę.

Teraz rozważmy jak rzeczy się mają z punktu widzenia samych goryli. Co widzą goryle? Widzą istotę, Krzysztofa Szymborskiego (podobieństwo imion jest całkowicie przypadkowe), deszcz leje, to oczywiste, coś niczym ja, goryl, przycupnął trzymając coś w ręku nad głową (może parasol, a może pałatka), u szyi dynda mu coś co czasami podnosi do oczu (może kamera, a może tylko aparat fotograficzny), z boku wisi mu coś dziwnego (manierka z czymś na rozgrzewkę), po łepetynie nie ciekną mu strużki wody, a od czasu do czasu, bynajmniej nie z drzewa, bierze coś do ust (ot zwyczajny baton „lion”, którego rozwartej paszczy tylko ze względu na posturę nie muszę się obawiać). Patrzą przeto goryle na to coś, czego żadną miarą nie są w stanie zgorillizować (trzeba wielkiego wysiłku w małpowaniu tych małp, by mieć poczucie sfraternizowania się z nimi, a i tak nie podejdą do ciebie z wyciągniętą grabą).

Wszystko oddziela nas od świata małp. Jesteśmy wyjątkowi (drugim narcyzmem), ponieważ nie ma nikogo innego kto chroni swą fryzurę parasolem czy pałatką (nawet jeśli goryl jakimś wielkim liściem zasłoni swą czaszkę, to nie ochrania w ten sposób fryzury, która z włosami na głowie nie ma nic wspólnego), kto by się nie zziębić raczy się rumem z herbatą z manierki. Nasze zachowania nie znajdują żadnego odpowiednika w świecie goryli. Goryle widzą jedną wielką lukę, wyrwę, w miejscu, w które patrzą.

To co w człowieku goryle jest zupełnie przesłonięte znaczącymi. Nasza natura jest skryta lub wyparta. Więcej, nawet jeśli się ukazuje, nie robi tego inaczej jak tylko przez znaczące (nawet jeśli głodni zabijamy goryle, robimy to za pomocą sztucerów, flint, strzelb, dubeltówek – czym chata bogata tym…). Nie podgryzamy gardeł i nie rozszarpujemy pazurami. Gardła podrzynamy świetnie naostrzonymi na szlifierkach nożami, kordelasami, bagnetami…możemy kontynuować ile dusza zapragnie.

Wszystkie napisane przeze mnie znaczące są symbolicznymi elementami w realnym świecie goryli (to Symboliczne Realnego). Pomiędzy nimi a zachowaniami goryli, jakimikolwiek zachowaniami, nie ma żadnej ekwiwalencji, nie ma żadnej analogii. Tout proportion gardee, my, ludzie, jesteśmy Fremde obieckt, Nebensmensch, obiektem obcym, postronnym kimś, ni do zjedzenia, ni do kopulowania, ni do zabawy.

To ustanawiając, wznosząc, tworząc znaczący, człowiek czyni się innym względem natury, ustanawia się jako sam w świecie, w mikro i makrokosmosie.

KP



Srebrny młotek Maxwella


Bywają komentarze czytelników frapujące swym rozumieniem. Naprawdę czegoś uczą. Przez 22 lata staram się doskonalić swój sposób przekazywania wiedzy lacanowskiej, począwszy od czasów wdrażania się w reżim egzaminowania studentów psychologii, po czas dzisiejszy, w sporej części wypełniony objaśnianiem tej magical mystery tour dla większej lub mniejszej grupki przysłuchującej się mi w tej drodze. To 22 lata uczenia się jak należy mówić po polsku o tej doktrynie. Mówić o tym po polsku to taki mój mały cel. Dziś przeto po raz wtóry powrócę do rozróżnienia dwóch narcyzmów (szanujący się analityk wie, że to niejednorodne pojęcie).

Gabinet jednorodnych luster…jakże to cudowna sceneria dla ukrycia się Narcyza! Gdzie nie spojrzy widzi siebie w niezliczonej liczbie postaci; wszędzie jest tylko On; gotów wierzyć, że zapełnia każdy kąt świata, każdy kącik swego mózgu. Wszystko w tym świecie wisi na tej drobnej sprawie jaką jest widzialność; Narcyz milczy wpatrzony w nieskończoność swych odbić, nie ma do kogo mówić, bo żadnego „kogoś” w spectrum swej widzialności nie wypatrzy, a mówienie do siebie od zawsze dowodzi jakiegoś indywidualnego wariactwa.

Gabinet jednorodnych luster w bezkres odsyła ten sam obraz – obraz obrazu obrazu obrazu…Ponieważ obraz jest niezmienny, to jest i idealny. Nie dlatego że taki jest w swej istocie, ale dlatego że nie ma innego obrazu, a tylko inność wprowadziłaby miarę dla idealności – jedyne jest idealne ex definitione. Zważcie też na to, o co chodzi w wierze w zakochanie się od pierwszego wejrzenia, o rażenie gromem na pierwszy widok itp. W zakochaniu się widzę tylko siebie, zawsze i wszędzie, i wierzę, że jestem widziany/na zawsze i wszędzie. W zakochaniu jestem tylko Ja. W verliebheit (to słowo Freuda) jesteśmy zakochani, bo jesteśmy zafascynowani widzialnością („widzeliśmy sę dzisiaj”, „dziś się znów zobaczymy” itp.). Zakochanie się jest widoczne! Będąc zakochanymi przenosimy góry, bo siła płynie z idealnego Ja, które wyłoniło się w centrum. Zakochany karmi się obrazem wirtualnym, a nie realnym.

Pewnego razu zdarzyło się jednak, że król przywdział szaty wirtualne, jedyne w swoim rodzaju, a zatem idealne, i ruszył w nich by odbyć triumf. Szedł wśród gawiedzi niczym współczesny celebryta, a oni wgapiali się w niego i cmokali z uznaniem. I nagle tłum usłyszał (a nie zauważył) głos mówiący: „Ależ król jest nagi!”

I tu zaczyna się narcyzm drugi – to koszmarne spotkanie z osądem Innego. To zażenowanie, konfuzja, zawstydzenie. Czemuż to ja nie widziałem siebie nagiego, a teraz gdy już widzę dzięki głosowi ten obraz swój realny, czemu odczuwam zażenowanie, dlaczego osąd przez głos przemawiający wprowadza mnie w zawstydzenie?

W swym pięknoduchowym narcyzmie ludzie flirtują, zdradzają, naprawdę wierząc, że Innego nie ma, albo że uległ on magii obrazu wirtualnego i patrzy zafascynowany na romans dziejący się na jego oczach. Wkrótce przeżyje konfuzję króla – „przecież on/ona cię zdradza!”. I wyobraźcie sobie, że potem król nadal robi wszystko, by być królem przyodzianym w idealne szaty.

Oto zostałeś złapany na fundamentalnym narcystycznym kłamstwie, na tej podporze, na której budujesz swe świetne samopoczucie, swoje „chcieć to móc”, bo innej podpory wydaje ci się, że nie masz. Ktoś rezolutny mógłby spytać: „no dobrze, ale gdzie tu narcyzm? Co właściwie jest tym drugim narcyzmem?” Otóż jego istotą nie jest widzialne tylko niewidzialne widzialne (Inny dostrzega obraz realny i mówi o tym), a ty boleśnie osądzony tym realnym (jak mawiamy: realnym symbolicznego) zdajesz się na osąd jego, bo…co ci zostaje jak nie najgłębsze przekonanie, wiara, że i tak zostaniesz przez tego Innego zbawiony, a nie potępiony? Kapujecie już, co się rozgrywa w miłości? I wiecie już czym uformowana jest rzekoma siła ego?

Czy ja, jak dziecko z bajki, potrafię powiedzieć: „przecież jesteś starym piernikiem”, „nie pasujesz do tego środowiska” i setki innych zakwestionowań siebie, po których nie strzelasz sobie w łeb i nie wierzysz, że strzelonoby ci w łeb? Obraz realny, jak prawda w Ewangeliach, cię wyzwoli z kłamliwości celebrytyzmu.

No i last, but not least, psychoanaliza uczyni coś dla ciebie tylko wtedy, gdy zdasz się na osąd.

„Gdy słowa padają z ust, z tyłu pojawia się ich odgłos”.

KP

P.S. Ostatni cytat pochodzi ze słów piosenki, której tytuł służy za czołówkę tego wpisu. Tłumaczenie własne.