Sens odpowiedzialny jest za ciężar istnienia – po co jest psychoanaliza (warto skończyć jest wreszcie)


Chciałem odpowiedzieć prywatnym listem Spokojnemu, ale jego adres mailowy jest incorrect. Moja odpowiedź nie niosła szczególnej wagi prywatności, była tylko próbą wyprostowania drogi, po której toczą się metafory – taką dygresją na temat poruszony komentarzem i niepowiązany szczególnym powinowactwem z tematem głównym, od pewnego czasu opracowywanym na blogu. List ten, jako że nie udało się go wysłać adresatowi, po drobnych przeróbkach zamieszczam w post scriptum.

Bardzo rzadko zdajemy sobie sprawę z tego jak bardzo psychoanaliza wpłynęła na świat ludzki. Żadna jej prawa i nieprawa córka – psychoterapia; żaden bastard – coaching, nawet w ułamku nie miał takiej siły. Psychoanaliza wpisała się w krwiobieg ludzkości i napisała, a raczej została przez nią napisana prawda, siostra jouissance, jej oczko w głowie.

Oglądam wczoraj film. Bohaterowie rozmawiają. Ona pyta się jego: „może byś powiedział mi coś o sobie?”. On na to: ” na wszystko co wiem o sobie składa się to, że mam matkę i ojca, trzy córki, chodziłem do szkoły, studiowałem, kochałem kobietę. To wszystko.” Lecz czy zdajecie sobie sprawę, że ten tekst to trawestacja wspomnienia pierwszej sesji u Freuda, zapisanego w książce ważnej osoby w nauce światowej? Oto Freud wita się z przyszłym swoim pacjentem mówiąc: „Wiem o panu wszystko (dalej wymienia same oczywistości będące dziedzictwem wszystkich ludzi) i puentuje to wskazaniem: a teraz proszę mówić!” Sporo ludzi przeczytało tę książkę, prawda?

Druga scena z innego filmu. Pani doktor przychodzi do gabinetu pana doktora, dawnego swego chłopaka. Od lat się nie widzieli, ale ponieważ jej życie okazało się być samotne, zapragnęła wrócić do dawnego narzeczonego. W rozmowie z nią pan doktor mówi jej, że nie chce tego co ona chce. Lecz ona bagatelizuje tę uwagę stwierdzając: „cóż, ty nie wiesz, że tego chcesz”.

Trzeci przykład. Mojej własnej analizie często towarzyszył wtręt analityka: „na jaki temat pan milczy?” Od niego wiem, że słyszał go z ust Anny Reich, która słyszała go z ust Fenichela, który słyszał go z ust Freuda, który słyszał go z ust…no kogo? Czy dziwne, szalone jest powiedzieć w tym miejscu, że z ust Nikogo?

Psychoanaliza powstała z niczego i okazała się nie być meteorem. Bonmoty Freuda, a potem innych, są powtarzane do dzisiaj, a nawet słyszane z ust ludzi zupełnie z psychoanalizą nie związanych. Wszyscy wiedzą, że wszyscy znają się na medycynie, ekonomii, polityce i futbolu. Wszyscy też dzisiaj są psychoanalitykami – z ust tych analityków słowo nieświadomość, podświadomość, wyparcie, pada o wiele częściej niż analityków, którzy stosują analizę w gabinetach.

Co jest przyczyną wpisania się psychoanalizy w rzeczywistość dyskursywną podmiotów ludzkich? Rany, nie mówcie jednak udając jakiś sens, że bonmot Freuda miał jakąś wartość, albo że odpowiada za to skutek terepeutyczny, czyli też wartość. Dajmy spokój tej omamiającej magii filozofii wartości. W czasach, w których żyję prawie wszystko ma wartość. I życie ma wartość i rodzina ma wartość, dieta ma wartość i zdrowie ma wartość, mieszkanie ze sobą na próbę też ma. Cóż, hiperinflacja wartości. Lecz czym jest ta wartość nie mówi nikt.

Nie dajmy się zwieść – bonmot, gdy już został powiedziany, żadnej wartości nie ma. Owszem, wartość może mu zostać przypisana, ale nie tkwi u źródeł, leży u adresata. Gdy Bóg stwarzał świat i nie było jeszcze adresata tego stworzenia (nagiego człowieka), to sam Bóg robił za niego, potwierdzając i zatwierdzając, parafając „stworzone” w swoistym akcie „mniam, mniam”: I było to dobre! No cóż, nie wiedział wszystkiego o tym, co sam stworzył. Inaczej mówiąc, „stworzone” objawiło mu pytanie: po co? Po co te skały i po co te ptaszki?

W analizie mówimy, że jouissance jest samą negatywnością i nie ma żadnego celu. „Stworzone” jest nicością, jeśli nie staje się znaczącym. Lecz aby pojawił się znaczący musi być odbiorca tego, co zwie się „efektem znaczącym”. Tak więc został powałany do istnienia adresat, swojski w analizie Inny.

Tak..ktoś kiedyś stworzył butelkę. Po co? By zawsze mieć przy sobie wodę, źródło życia? By nie być skazanym na spragnienie, a przez to na śmierć z odwodnienia? Tym miałaby być wartość butelki? Już Diogenes kpi z filozofii utylitaryzmu – potrzebną ci wodę zmieścisz w dłoniach, człecze!

Butelka nie została stworzona, by później przepoczwarzać się w bukłak, manierkę, bidon – w ten niekończący się ciąg metonimiczny, po którym hyca króliczek pragnienia. Jeśli już szukać jej wartości, to odnajdzie się coś takiego tylko w jej szczególnym typie.

„Nabić kogoś w butelkę”. Oto butelka służy do nabijania kogoś w nią i zaraz potem do nabijania się z tego kogoś w nią nabitego. Czy teraz, składam w ten sposób uszanowania mym Czytelnikom, chwytacie na czym polega „efekt znaczący”? Funkcją znaczącego nie jest jakakolwiek referencja w kierunku znaczenia czy sensu. Czy istnieje jakakolwiek logika wiążąca butelkę z oszukańczym aktem, a nabijanie w nią z rechotliwym i złośliwym aktem wykpiwania ofiary?

Efekt znaczący powstaje nie ze znaczenia czy sensu – powstaje ze „znacząceniowości”, z trącania przez znaczący pola poza bytem i poza sensem. To pole to właśnie jouissance. Ono nie ma celu ani sensu, ono wciąga i pochłania, ono rozkoszuje nas i rozkoszuje się (czytajcie Leca by to pojąć). To „mniam mniam” naszego bycia, to bulgotanie brzucha podczas sjesty, kruczenie w jelitach, symfonia puszczanych wiatrów, przeciągania się po dobrze przespanej nocy, dłubania w nosie, drapania po tyłku itd. To wszystko nie ma sensu ani celu, lecz daje radochę, której osąd ze strony dowolnego świadka pokazuje jej negatywną naturę (tzn. nie sposób nadać jej znaczenia przyjemności).

Psychoanaliza zapisała się w przekazie ludzkim, bo znaczący w jego „znacząceniowości”, dotknął innej odsłony prawdy o życiu człowieka – istnieje w tym życiu mnogość rzeczy pozbawionych sensu i celu, ale którym oddaje się  podmiot ludzki z radością idioty. Ukazując prawdę tego, uwalnia podmiot od przywalenia tonami sensu i znaczenia, czyni bycie człowieka lżejszym, zrzucając mu z ramion „ciężary wielkie, a nie do uniesienia”, którymi faryzeizm kultury i życia społecznego przygniata podmioty.

Gram mniej z ciężarów życia więcej znaczy niż „nieznośna lekkość bycia” czy obsesyjny koszmar przeżywania życia z sensem i czynienia go wartością w każdym jego przejawie.

Tym jest rewolucyjna moc przekazu psychoanalitycznego. Ani pełnia sensu troszczenia się o wszystko, ani pełnia bezsensu beztroski. Złoty środek? Nie, taka jest istota czystego znaczącego – z jego trącania pola jouissance wynika podmiot. Jasne, nie każdy zgadza się na bycie podmiotem, ale nie godząc się na to, czyni siebie przywalonym przez sens dostrzegany nawet w zwykłych drapaniu się po tyłku (a może grzybica, a może nerwica, a może byłem molestowany w dzieciństwie przez ojca zboczeńca?) lub tonaż tak precyzyjnie oddany oksymoronem Kundery – nieznośna lekkość jest ciężarem ponad siły również.

KP

PS.Szanowny Adwersarzu,
By nie odpowiadać tekstem blogowym na ten specyficzny temat postanowiłem napisać prywatnie.
Jest zasadnicza różnica pomiędzy mową a dyskursem. Na poczekaniu mogę wymyśleć dziesiątki metafor. Weźmy „niespokojny świt”, swobodną transpozycję wielce znanego „deszcze niespokojne”. Używam tej metafory spontanicznie albo kreatywnie, np. piszę poezję. Lecz to tylko obszar mowy wyznaczonej strukturą języka; używam jej by coś powiedzieć. Jestem źródłem tej metafory. Jeśli ją napiszę w postaci poezji lub dowolnej innej postaci, może ona stać się, bynajmniej jednak nie musi, elementem dyskursu, tzn. zostać zaakceptowana przez świadomych, ale i bezwiednych uczestników procesu czytania, dyskutowania, polemizowania itd. Jeśli staje się elementem mowy innych, a nie tylko mojej, mamy dowód na akceptację jej.
Nie mam zielonego pojęcia, czy „pożeranie książek” było metaforą przed napisaniem tego zdania przez mistyka z Patmos (w tym sensie jej źródłem nie jest Chrześcijaństwo), ale dowodnym źródłem tej metafory jest Apokalipsa w/g św.Jana. Źródłem tej metafory może być dowolna myśl pogańska (to kwestia badań językowych i literackich), ale my używamy jej w związku z Apokalipsą, bo tam ją przeczytaliśmy lub przeczytano ją m.in. dla nas.
Metafora z Apokalipsy nie jest przekazem myśli chrześcijańskiej, lecz jest tradycji chrześcijańskiej, tzn. przebywa w dyskursie i jest używana przez ogół, tzn. przez katolików, niekatolików, ateistów, neopogan, szowinistów, nazistów, komunistów itd. Gdy metafora zostanie „kupiona” przez ogół, autor traci prawa własności, a autorstwo jej jest elementem zasobu językowego. Podmiot mówiący jest tylko elementem dyskursu i nigdy nie jest sprawcą i twórcą dyskursu. Stąd prowokacyjna, paradoksalna, rewolucyjna teza – skoro w komunikowaniu się ze światem używasz metafor czerpanych z pism określonych (metafory krzyża, bliźniego, ale i pożeranie książek, jeźdźca Apokalipsy, a imię jego 666, czarcia moc, „szli swą Golgotą”, „zapanowała Sodoma i Gomora”, „trąby Jerychońskie” – chce pan więcej?), to miej odwagę człeku przyznać, że jesteś z tradycji chrześcijańskiej lub, tout proportion gardee, jesteś nieświadomym chrześcijaninem choć świadomym apostatą, poganinem, satanistą, ateistą, kimkolwiek jesteś. Nawet Nergal nim jest – drąc Biblię dał przekaz „pluć na was będą” – niestety przekaz to proweniencji chrześcijańskiej.
Psychoanaliza zawsze obraża ludzką świadomość, ale nie rozsądek.
Na ten temat będę pisał na blogu, gdy zajmę się tematem głupoty, jej miejsca i funkcji w życiu społeczeństw (cóż, jestem raczej skromny – nigdy bym nie pomyślał, by coś na ten temat poza epitetami powiedzieć, ale Lacan to zrobił, więc i ja będę go dla komentatorów odczytywał).
Pozdrawiam,
K.Pawlak,i aneks do niego: Kobieta nie jest żródłem metafory, jest jej powodem. Źródłem metafory jest Ojciec.

Tytuł wpisu to też Lacan, nieco podrasowany przeze mnie.

Czy może życzycie sobie Czytelnicy jakiegoś nowego cyklu? Jeśli nie będzie głosów w tej sprawie zajmiemy się głupotą.

 

 

 



Nie powstrzymywanie nie bycia nie napisanym – po co jest psychoanaliza, część kolejna


Próbując dać odpowiedź na to wydawałoby się zwyczajne i proste pytanie, co i raz mierzę się z zadaniem opanowywania wymiaru negatywności. Oto dostaję listy od czytelników, którym wydaje się, że rozumy zjedli pod postacią mnóstwa pożartych przez nich książek (i znów śmiem wskazać na możliwe źródło tej metafory – Apokalipsa w/g św. Jana – to dygresja skierowana do tych, którzy sądzą, że dyskurs religijny, nawet arcychrześcijański, jest im obcy; odwrotnie, czerpią z niego pełnymi garściami, tylko tego nie wiedzą).

Są więc wśród mych czytelników Ci, którzy są wrogami (ze stanowiska filozoficznego lub racjonalistycznego, nie zawsze jest to współzależne) używanych przeze mnie sformułowań (gdyby były one moje, ale to tylko ujęcia doświadczeń, których poligonem jest psychoanalityczny gabinet psychoanalityków, a nie tylko osamotnionego Krzysztofa Pawlaka). Według nich pojęcia „radykalnego zła”, kiedyś przedmiotu namiętnych dyskusji mych komentatorów, jak i „czystej negatywności”, to abstrakcje, konstrukty alogicznych umysłów, oderwanych od zasad myślenia racjonalnego. Oczywiście nie chodzi tu o pojęcia negatywności czy zła, ale o ten niestosowny dodatek w postaci przymiotu – radykalne, czysta? Czyż nie pieprzy się analitykom w głowach? Już nie wystarcza zło, teraz ma być zło radykalne, czyli nadzwyczajne; już nie wystarcza negatywność, teraz ma być czysta negatywność, negatywność meganadzwyczajna.

Już widzę zaraz tych, co to rzucają się do gardeł, gdy powiem, że to współczesna, pozbawiona odniesień ideologicznych, ale nie politycznych, wersja istnienia szatana. To zapis czegoś co tylko realne jest i żadne inne. Lecz czy realne znaczy racjonalne? Ale czy istnieje racjonalne bez odniesienia do realnego? Ci, którzy z taką łatwością twierdzą, że nie istnieje czysta negatywność, pomniejszają racjonalność, chroniąc ją od wymiaru nieskończoności i to w różnych aspektach. Tacy znawcy bytów są wrogami oksymoronów – nieświecące światło to absurd, chociaż to doskonały opis tego, co dzieje się ze światłem w czarnej dziurze.

Weźmy takiego Terlikowskiego. Jest oburzony faktem, że „ludzie Palikota” dostali się do sejmu, bo twierdzą oni, że wiara jest nieracjonalna, a dla wierzącego (tzn. wyznawcy jakiejś religii) jest ona całkowicie racjonalna. Terlikowski nie ma racji – dla bezwyznaniowca też. Między wiarą a racjonalnością jest konflikt, ale nie ma aporii. Między wierzącym a ateistą podobnie. I jeden i drugi może żyć ewangelicznie.

Szanowny Panie Terlikowski, Szanowni Komentatorzy,

Aporia tkwi pomiędzy życiem a racjonalnością, a wiara, choćby była ateizmem, to sposób sobie z nią radzenia. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że życie jest realnością, że jest ciągle żywe i nieukończone, że nie ma granic, że zawsze jest poza sfabrykowanymi na poczekaniu, czy przez wieki trwającą tradycję, granicami. Dlatego jest negatywnością.

Oto Ukraina w czasie jej zagładzania (dostrzeżcie tu związek ze słowem zagłada, ze słowem głód). Opisy zdarzeń relacjonują istnienie matek i ojców, które uśmiercają jedne ze swych dzieci, by pożywić i wyżywić inne swe dzieci.  Czym jest taki wybór? Niemożnością nie zrobienia nie czegoś. Muszę coś zrobić i cokolwiek nie zrobię, nawet jeżeli nic nie zrobię, to wybieram zło, wybieram zawsze jakieś Nie. To Nie nie jest wyborem nie uczestniczenia w złu, ale Nie, które jest w złu uczestniczeniem.

Holokaust – ojciec musi wybierać między uratowaniem jednego spośród dwojga swych dzieci (bo tylko jedno dziecko gotowi przyjąć są na przechowanie dobrzy ludzie, zwani sprawiedliwymi wśród narodów świata); z jednym pojedzie do Treblinki. Jaki jest sens takiego wyboru? Żaden! To obszar poza racjonalnościa, a zatem i poza sensem. Ale co każe mi w ogóle ratować jedno z dzieci? To proste. Pragnienie! Tym ono jest – ciemną energią poza znaczeniem. Tajemnica syndromu holokaustu czy sztokholmskiego znajduje tutaj swe wyjaśnienie – to wykazywanie podmiotowi, że uczestniczył w złu? Nie, o nie, on uczestniczy w złu, w czystej negatywności, która go dopadła, że przeżył bez pozytywnych zasług ze swej strony, że żyje, bo nie zdążono go zabić, że żyje, bo zawsze udawało mu się stanąć na końcu kolejki do zabicia. W ten sposób uczestniczył w złu, bo zawsze jego wybór skazywał na śmierć kogoś innego.

Stonujmy te skrajne przykłady, ale niewymyślone. „Jak żyć panie premierze?” To kolejny przykład czystej negatywności. Pan premier nie zna odpowiedzi i coach nie zna odpowiedzi, proboszcz nie zna i papież nie zna. Lecz wszyscy mogą udawać, że znają. Rzecz nie w wiedzy, rzecz w tym, że odpowiedź nie istnieje. Istnieje tylko pytanie, forma istnienia pragnienia. Jakakolwiek odpowiedź będzie nie tą odpowiedzią – bo „to nie to”. Nasz paprykarz spod Radomia tylko czekał na wymądrzanie się premiera, by mu dołożyć tym „to nie to”. Proboszczowi kazającym mu, jak ma żyć w małżeństwie, powie „najpierw weź sobie żonę, potem praw mądrości” itd.

Psychoanaliza nie mówi i nie uczy jak żyć, pozwala mówić i pozwala na pisanie, raczej (na)pisywanie, zapisywanie się na ciele, w umyśle i w działaniach tego, co nie pozwala nie być (czemuś) nie napisanym. W psychoanalizie ważniejsze od słów są litery. Słowa się słyszy, litery się czyta. W końcu zatem czytanie staje się ważniejsze od słyszenia. Nikt nie zna od strony słyszenia starożytnego egipskiego, ale widzimy go napisanego na tym czy owym. Kwestią jest jego czytanie. Czysta negatywność nie przestaje się starać być napisanym. Tylko jak ją czytać i po co?

W tym miejscu wyłania się pole, które nazwę idiomatyką – po co są idiomy, jakie jest ich znaczenie? A dalej, czym jest translacja?

KP

PS. W tytule zapis zbudowany tylko na partykułach przeczących pochodzi od Lacana. Zapewniam, że nie jest on błazenadą, to otwarcie na pole głupoty, jej  funkcji i znaczenia.

Jest trudno, będzie jeszcze trudniej, ale śledzenie tego, o czym piszę, mam nadzieję, wynagrodzi wasz trud.



Cokolwiek nie zrobisz… – po co jest psychoanaliza (cd.)


Któż pomyślałby, że jedna niczym szczególnym nie wyróżniająca się wizyta gościa o imieniu Stuart, stanie się przyczynkiem do porozmawiania na metapoziomie o psychoanalizie. W świecie tak terroryzowanym przez dyskurs naukowy jaki obserwujemy na co dzień, który sam z kolei jest zupełnie zależny od dyskursu, który zwą kapitalistycznym (przecież nauka w swym wymiarze praktycznym jest na garnuszku producentów pieniędzy), podmiot ludzki najzwyczajniej idiocieje. Jakiś czas temu przekonywano najsilniej jak można, podpierając się, a jakże, naukowymi badaniami, że myślenie pozytywne przynosi mnóstwo korzyści. A dziś oto Journal of Experimental Social Psychology obwieszcza, że to samo myślenie pozytywne niesie za sobą szereg skutków negatywnych. Najśmieszniejsze w tym to, że wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest tak banalnie oczywiste, że trzeba krzyknąć z oburzeniem: co zrobiono z tymi, którzy już wtedy pukali w czoła tzw. badaczy. Psychologia eksperymentalna na łamach swego pisma naukowego stwierdza: bo wyidealizowane myślenie osłabia motywację. Też mi odkrycie – i co, mam może cmokać z zachwytu nad mocą nauki psychologicznej? Od ilu lat ludzie wiedzą, że patrzenie przez różowe okulary kończy się tylko nabiciem guza? Od niepamiętnych czasów prawda ta mówi to, co przed chwilą napisałem, a ponieważ tylko mówi, to przegrywa z eksperymentem. Jeśli eksperyment cokolwiek mówi, to tylko to, że nie ma prostego związku z prawdą. 25 lat temu mówił o pozytywnych skutkach, a dziś o negatywnych. No i gdzie się podziała prawda? Więcej, a co z ludźmi nabijanymi w butelkę i z tymi, którzy zwiększali swoje konta stając się specjalistami od myślenia pozytywnego?

Każdy dyskurs brany z osobna zmierza po Świetlistym Szlaku do Oświeconej Tyranii, Świtu Ludzkości, Wielkiej Polski, Demokracji w/g Ojców Założycieli, Nieśmiertelności, Nirwany, beztroskiego Harum Scarum, demonicznego Helter Skelter, i wyręczcie mnie dalej w tej wyliczance właściwości świata poza okularami o szkłach różowych. Dzięki Bogu mamy parę dyskursów – mamy bezjajeczny dyskurs platformerski, sztucznojajkowy dyskurs pisiakowski, jajcarski dyskurs palikotowski, jajowy wymarłej lewicy i kilkujajeczny partii rolników. W rezultacie da się jakoś żyć. Tego „jakoś żyć” chce podmiot i to w masowej skali.

Byłoby odejściem od tematu zagłębianie się w istotę lacanowskiej koncepcji dyskursów, w gruncie rzeczy wyrażającej na poziomie struktury stosunek ludzkości do prawdy, wcale nie monolityczny. Jedni moszczą w miejscu prawdy posłanie dla wiedzy, drudzy dla podmiotu, trzeci dla satysfakcji i szczęścia, czwarci dla Jedno. Wśród czwartych panują ostre podziały. Niektórzy z nich lokują Jedno poza światem i poza człowiekiem, nie mówią tylko, że to dlatego, iż nie da sie w świecie ludzkim odnaleźć miejsca, by egzystowało to Jedno razem z nimi (no i wisi wtedy krzyż w parlamencie, a zwolennicy tego zapominają, że to ludzie w masie swej wyodrębnili rezerwat dla krzyża, szanują go w rezerwacie, poza rezerwatem „jakoś tam żyją”). Są też tacy, którzy szukają dla niego innego rezerwatu, by nie byli zmuszani jego wielkością do co i raz tolerancji.

Każdy z dyskursów ma swe Jedno. Ci, którzy widzą w nim Wiedzę nie potrafią na przykład wyjaśnić na czym polega obecny kryzys gospodarczy, a nie potrafią bo czują się idiotami gdy mają odpowiedzieć na pytanie, dlaczego banki udzielały kredytów pod zastaw Niczego. Ci, którzy widzą w nim Satysfakcję, idiocieją w chwili gdy okazuje się, że nawet najbliższy sąsiad nie dzieli z nim szczęścia, że co najwyżej zdani są na półszczęście. Ci, którzy widzą w nim podmiot nie potrafią wyjaśnić, dlaczego jest on taki głupi, niewychowany, przeciętny i banalny; potrzebują podmiotów, by prawić im morały, ale oni odfajkują obowiązek, zaliczą i wracają do swego „jakiegoś tam” życia.

Dyskursy powstają, bo ludzie muszą zmagać się z czystą negatywnością. Wiedza, oni sami, satysfakcja, dzieło wyniesione do godności Jednego, to sposoby na radzenie sobie z nią, to jeden wielki sublimacyjny wysiłek ludzkości, by nie dać się negatywności.

Tak oto wyłania się pytanie – czy psychoanaliza jest kolejnym sposobem sublimacji w niekończącym się wysiłku zaponowywania nad absurdem? Dziś wiemy, że tak. Psychoanaliza pisze się na cielęcych, jagnięcych i kozich skórach i to już wystarcza. Psychoanaliza jest także tym, o czym się pisze. Piszę ją ja, ale piszecie i Wy, szanowni komentatorzy. Pisząc ją potwierdzamy ciągle jej istność.

Sublimacja udana jest tylko wtedy, gdy jej produkt zostaje uznany przez postronnych, gdy produktowi przydaje się wartości, w ten sposób odróżniając towar od dzieła. Uznanie ma być powszechne. Nie jest to uznanie płynące od pacjentów, od kręgów zawodowych, od grupek i podgrupek. Gdy przyglądam się jak w dyskursie publicznym stosowane jest określenie „przejęzyczenie freudowskie”, to wiem, że psychoanaliza jest sublimacją. Używajacy tego określenia nie wiedzą czym jest owo „przejęzyczenie”, ale zapisało się ono w ich pamięci i co i raz daje się ono odczytywać – a przecież przejęzyczenie to czysty zapis spotkania z negatywnością, z okruszyną absurdu; dowód na to, że choćby był to okruch, to niemożliwy jest on do olania.

O czym jest ta sublimacja? Nie żartujcie, wszyscy wiecie. O „jak żyć panie premierze?”! I by wyrąbać nieco większy dostęp do negatywności, śmiem stwierdzić, że wyśmianie premiera za to, że ktoś zaadresował się do niego w ten sposób, odrobinę przyczyniło się do porażki jego przeciwników. Śmiech w odpowiedzi na to pytanie to więcej niż grzech, to błąd. Milczenie premiera było w danej chwili najlepszym co można było zrobić, bo pogłębiało doświadczenie negatywności, bo przyznawało jej rację bytu.

To w polu negatywności, jej doświadczania i jej skutków leży racja psychoanalizy, racja freudowska. Nie dotyczy ona (negatywność) tylko tych, co odwiedzają sam na sam analityka. To nie kwestia psychopatologii! To kwestia uniwersalna, to kwestia pytań nie sprowokowanych przez analizę, ale przez psychoanalizę najpierw usłyszanych, a potem nagłośnionych, czyli napisanych. „Jak żyć panie premierze?” identyfikuje każdego z nas, teraz i kiedyś.

Pamiętacie, pewnego razu uczeń spytał Sokratesa: „Co mam zrobić, ożenić się, czy nie ożenić?” A on odpowiedział: „Cokolwiek nie zrobisz Agatonie, to…”

To be continued

KP



„Na ulicy Cicho…sza!”


Dziś spróbuję nawiązać do komentarzy w taki sposób, by zgrabnym łukiem, archetypicznie, archeologicznie i arkadyjsko przejść do kontynuowania ostatniego cyklu, który utknął był w miejscu: lecz co poza mówieniem?

Przeczytałem zatem komentarz o niedowierzaniu w przemoc dyskursu – przecież to niemożliwe, byśmy byli władani tak bardzo przez coś tak skrytego! Męki jakie doświadczamy ze strony cywilizacji (kultury), tak o tym pisze Freud; lecz nie ma męk bez przemocy. Więc mamy dziś niedzielę, prawie wszyscy śpią, albo leżą tylko, znacznie dłużej (jedynie autor bloga jest w trochę innej sytuacji – gdy go pies prosi, to wychodzi z nim na spacer nawet o 5 rano). Dlaczego? Bo można! Nie dlatego, że chcą. Jasne, większość tej większości powie, że chce sobie poleżeć wierząc dogłębnie w wolną wolę, lecz o dziwo brakuje jej w poniedziałek i dalsze dni powszednie, gdy zwlekają się wtedy o 7 rano lub wcześniej. Mówią wtedy: „muszę iść do pracy”. Wtedy też wierzą, że dysponują wolną wolą, tyle że usypiają ją na później, na czas „po pracy”. Po pracy, chyba już wiecie, nie jest lepiej – to żona się przypomni z tym, żebyś buty odebrał od szewca, mamuśka, byś leki odebrał z apteki, dzieciarnia z zalotnym „co nam dzisiaj kupisz, tato?”, dziewczyna z „wracaj szybko, bo Aśka z Bolkiem zaprosili nas dzisiaj do siebie”. Hm..wolną wolę umieścić musisz między zaciśniętymi zębami – tak niewiele jej. A wszystko to przez dyskurs! O szczęściu możesz tylko pomarzyć, a i to tylko w śnie.

Wolna wola to ochłap do dyspozycji podmiotu, coś czego dyskurs nie może objąć swymi mackami. To piwo wykradzione z czasu jaki zostaje między pracą o powszednim „Cześć” rzuconym domownikom na progu, gdy w końcu się pojawiasz; to kłamstwo uzasadniające półgodzinne spóźnienie, gdy raczyłeś się piwkiem. Nie można mieć wolnej woli bez spotkania z „grzesznością”, bez ukradkowości, bez doświadczenia przyłapania na czymś, bez tego co najbardziej intymnego w tobie, a co rozpoznajesz jedynie jako „ekstymne”, bo tak „chce” dyskurs: „mógłbyś sobie darować piwo, gdy śpieszę się do fryzjera, gdy dzieci tak bardzo czekają na ciebie, już wierzę jak piłeś to piwo sam itp.” Freud ekstymne nazywa perwersyjnością i pokazuje, że wolna wola to wybór albo czegoś przeciwnego wobec dyskursu (wolę wolą grzeszność), albo wybór woli dyskursu (tu mieści się szatańska „wolność to uświadomiona konieczność” – pamiętacie jeszcze autora tej sentencji?). Tak, szanowni czytelnicy, wolność człowieka lokuje się tylko „pomiędzy”, w tej szczelinie, by nie powiedzieć rysie, gdzie jego bycie jest tylko pęknięciem (czasami poetycko z romantycznym patosem nazywanego rozdarciem).

Tylko tyle podmiotowego w nas – udajesz się do psychoanalityka sam (jak na piwo po pracy), by mówić o tej rysie (gdy najbliżsi się o tym dowiedzą z miejsca starają się to o czym mówisz wyrwać ci z ust: „a po co ty tam chodzisz, a o czym ty tam rozmawiasz, to wywalanie pieniędzy w błoto” – a napisane jest „nie pożądaj żony bliźniego swego!”). Jeśli udajesz się bo chce tego dyskurs (skierowanie od lekarza, szantażyk osób najbliższych itp. motywowane dobrem moralnym wskazówki), uświadomiłeś sobie konieczność, mylisz wolę dyskursu, Innego, ze swoją. Jeśli przyszedłeś do analityka, „naprawdę-analityka”, usłyszysz słowo w innej postaci niż opisywane przez komentatora o kryptonimie evaya.

Evaya, chcę by dostrzegła różnicę o charakterze zasadniczym. Jest słowo nazywające i jest słowo mówiące. Pierwsze z nich po prostu stwierdza „to jest drzewo, Czarusiu”, drugie zaś mówi „Idź i złóż życzenia babuni”. Słowo nazywające to oręż tak często przywoływanych przeze mnie teologów; mówią Oni: „Bóg to, Bóg tamto, Bóg jest, Bóg nie jest itd.” Podobnie czyni evaya – Bóg to obojnak, Bóg to mężczyzna, Bóg to kobieta. Też często przywoływane przeze mnie feminizujące kobiety nie dostrzegają, że w tradycji naszej Bóg jest ojcem, nie mężczyzną. Ojciec to pochodna męskości, warunek konieczny, ale nie wystarczający (czy adoptowane dziecko dwóch homoseksualistów ma dwóch ojców, a dwóch lesbijek nie ma go wcale?). Jeśli jak chcą badacze GS ojciec to kwestia woluntaryzmu, to nie różnią się niczym od teologów, po prostu nazywają ojcem to lub owo, lub by być poprawnym politycznie, dają „wolność” na nazywanie ojcem tego lub owego zainteresowanym ludziom (np. jeśli dwóch homoseksualistów nazywa siebie ojcem, to mogą umówić się, że dziś w domu ojcem jestem ja, a jutro ty, i tak na przemian). GS nie daje jednak wolności teologom do nazywania Boga mężczyzną (bo to On mówi do nas, bo to On czegoś od nas i dla nas chce itd.), dokumentując tym samym, że walczy z dyskursem (biedne nie wie, że dyskurs nie bierze się ze słów nazywających, że można napisać Pismo Święte z oznacznikiem płci – „i szedł za Nią tłum wielki” – ale będzie to wyraz jedynie perwersyjności <taki swojski nasz Nergal>). GS chce zmienić dyskurs, lecz ukrywa przed nami fakt, że nie da się tego zrobić, o ile w ogóle się da, bez użycia przemocy z dyskursu akurat się biorącej. Pozostaje wtedy tylko zauważyć, że przesąd jakoby przemoc była męska, gdy jest używana przez GS to jest przemocą kobiecą, a może nawet nieprzemocową przemocą, albo nawet przemocą bez przemocy (czy jednak z równą łatwością zgodzą się na istnienie miłości bez miłości?).

Azaliż jest słowo mówiące. Oto słyszy się np. „Idź i pobaw się z Czarusiem”. Kto wypowiedział te słowa? Mężczyzna, kobieta? Do kogo są one kierowane? Mężczyzny, kobiety?

A weźmy słowa następujące: „Nie kradnij!”. Czy poprzez tę apelatywną formę (bardziej przypomina to apel niż rozkaz, wtedy mowa byłaby imperatywna), przemawia On, Ona? Czy ten apel kierowany jest do Niego, czy do Niej? Czy gdyby ten apel został wystosowany przez Ona, to oznaczałby coś innego, niż gdyby autorem jego był On? Słowo, które mówi, kieruje apel do każdego (płeć zajmuje w tym przekazie najmniej miejsca, upakowana jest najciaśniej). Ale samo ono jest Jedno – Jedno mówiące do wszystkich. Jest ono „horssexe” (tak zgrabnie ujął to Lacan), „pozapłciowe”. Zważmy, że to słowo nie jest każdym możliwym słowem – słowo mówiące jest Ono (tak Freud ujmował nieświadomość) apelujące do wszystkich Ty. Język daje do tego narzędzie. Zanalizujmy to kolejnym przykładem.

Idziesz późną nocą ciemnym zaułkiem. Nagle słyszysz zza węgła: „Hej Ty!?”. Co robisz? Bierzesz nogi za pas. Lecz jak wyjaśnić takie zachowanie? Powiadają adeptom psychologii, że to ze strachu albo, rzekomo bardziej uczenie, z powodu lęku sygnałowego. Adepci jak to adepci co najwyżej skrzętnie notują mowę nazywającą swych nauczycieli; pytań nie zadają. Nawet takiego jak: „lecz co sygnalizuje ten lęk”? Że grozi Ci śmierć? Niby dlaczego? Że to pierwotny odruch w służbie instynktu przetrwania? No dobrze, ale dlaczego uciekasz, gdy „Hej Ty” jest za Tobą, a nie uciekasz gdy przed Tobą? Uciekasz bo nie wiesz kto mówi. Natychmiast odpowiadasz sobie, że to zbir lub gwałciciel i czmychasz. Inaczej mówiąc, mniej się boisz dzięki temu, że w sukurs przyszedł Ci dyskurs. Przecież gdybyś wiedział/a, że mówiącym jest kobieta to…sami wiecie. To w dyskursie zapisane jest, że w wyżej opisanych warunkach, za węgłem czai się łotr spod ciemnej gwiazdy i nic nie jest w stanie tego zmienić, nawet największe zaklęcia. A ty uciekasz bo chce tego dyskurs, a nie dlatego, że rządzi Tobą atawizm – przyczajony drapieżca wykonuje błyskawiczny skok do gardła, a nie poprzedza go wiele mówiącym słowem „Hej Ty!?”. (Dlatego ja, psycholog, od zawsze krytykuję swą „matkę” za sprowadzanie człowieka do zwierzęcia – psychologia człowieka jest zwyczajną psychologią zwierząt).

Słowo, które mówi, działa na nas, czyni z nami coś. To ono, „Hej Ty” jest przyczyną naszej ucieczki, a nie lęk. Lęk jest tylko jej wyjaśnieniem.

Pisałem niedawno, że psychoanalityk wierzy w słowo. Teraz dodam, że w słowo mówiące. Zazwyczaj są to słowa niejasne, przynajmniej dwuznaczne. Gdy mają one formę dwuznaczności pozbawionej i charakter stałości, są czystym fenomenem psychotycznym. Psychotyka nie definiują urojenia (bo pochodzą one od niego), ale prosty szept lub słowo jak wystrzał karabinu mówiące tylko, dla przykładu, „Maciora”. W efekcie gdy nie jesteś w stanie przypisać mu właściwości – kto mówi, co mówi, po co mówi, do kogo mówi – nie znajdujesz oparcia w dyskursie, nagle lądujesz poza nim. Wpadasz w konfuzję, w ogóle nie zachowujesz się (zachowanie jest działaniem określanym przez dyskurs). Gdy powiesz sobie, że to „kurwa”, „agent Tomek”, „Mossad” itd. tworzysz urojenie. Stałeś się rozpoznawalnym psychotykiem. Masz urojenia, więc mniej się boisz. To czym było to, co skutkowało konfuzją? To była trwoga, a jej obiektem głos mówiący (słowo mówiące, podczas gdy „agent Tomek” itd. to słowo nazywające).

By bardziej przbliżyć wam o co w tym chodzi zapytam: nie sądzicie, że gdybyśmy zastosowali się w pełni do całości Dekalogu, okraszonego Kazaniem na Górze, to bylibyśmy wariatami? Dzięki Bogu, czegoś więcej jeszcze pragniemy i to nas nie tylko buduje, ale także konstytuuje.

W ostatnim cyklu napisałem, że mówienie samo to nie wszystko, to jedynie katharsis, rodzaj głębokiego oczyszczenia i nic poza tym. Co w tym budującego? Cóż, słowo mówi, a ludzie summa summarum nie kradną (jeśli tak robią, to ukradkiem). To budujące. Nie wystarczało jednak to powiedzieć (a któż wierzy prorokom, choćby był samym Mojżeszem?), należało to zapisać. Tak oto dochodzimy do funkcji „napisanego”, słowa zaklętego „w kamieniu”. Napisane nie umiera wraz z tym, kto je, słowo mówiące, usłyszał. „Napisane” zwalnia nawet Boga z konieczności stałego czuwania czy obecności w życiu. Może umrzeć, a „napisane” pozostanie. Słowo mówiące tylko jako „napisane” wchodzi do dyskursu. Lacan nawet gdy powiedział „daję wam, swym ludziom, węzeł boromejski, byście zdawali świadectwo z waszej praktyki”, nie był guru sekty. Ujął istotę sprawy, albowiem jednym z niezbywalnych elementów każdego dyskursu jest Prawda.

Dalej więc muszę podnieść poprzeczkę trudności dla moich czytelników i porozmawiać z nimi o „napisanym”.

KP

Oto słowo mówiące w/g Krzysztofa, tragarza pańskiego: „Na ulicy Cichosza zewsząd słyszysz cicho… sza!”.

Przykład z „maciorą” pochodzi od Lacana i jest szeroko komentowany w jego III seminarium.

Z powodu skromności zasobów językowych języka polskiego używałem określenia „zachowanie” w odniesieniu do ludzi. W odniesieniu do zwierząt należałoby mówić o „behawiorze”, lecz to określenie nie przyjęło się, a szkoda. Należy więc pamiętać, że większość zachowań ludzkich wynika z nakładania się Symbolicznego na Realne, inaczej mówiąc, ludzie dokonują aktów, ich zachowania to działania usymbolizowane.

A tak przy okazji, istnieje poezja oparta na słowie mówiącym i poezja ufundowana na słowie nazywającym. Wiecie o czym mówię?



List do komentatorów, tym razem


Wielce Szanowni Komentatorzy, Spokojny i Wojtasie,

Będąc pod wrażeniem waszej dyskusji i poniekąd sporu ze mną, śpieszę z uczonymi wyjaśnieniami.

Polityczne rozpasanie jakiego świadkami jesteśmy w tym kraju nad Wisłą, Odrą i (jakaż szkoda że nie nad Dnieprem), zaświadcza o tym jak kochamy czuć namiętność, nawet jeśli zahacza ona o największą z nich – czyli ignorancję. Oj łatwo się w nią ześlizgnąć. We wczesnych czasach, gdy rozgorączkowany namiętnością głosiłem lacanowskie „słowo boże”, zdarzało mi się to nie raz. Teraz jestem roztropny, choć świadomość, że tylko dlatego, że hormony zamiast tężeć popadają w anemię, studzi mnie od powiedzenia, iż dojrzałem.

Przechodzę więc do meritum i stojąc między kościołem, który niedaleko mnie budują, a megasupermarketem, który kilka lat temu wybudowano, wskazuję palcem na to, co pośrodku. Na Boga, nie mylmy wyznania z dyskursem religijnym. Dyskurs z racji samej swej struktury nie potrzebuje gwaranta. Dyskurs religijny doskonale obywa się bez Boga, podobnie jak dyskurs naukowy bez Prawdy, filozoficzny bez Wiedzy, a psychoanalityczny bez Duszy/Osobowości. Na uczelniach dyskurs religijny uprawiają teologowie, którzy poza tym mogą być stuprocentowanymi ateistami, naukowcy mogą wierzyć „w Boga jedynego” ignorując prawdę, filozofowie głosić mniej lub bardziej proroczo prawdę nie posługując się nawet gramem wiedzy, psychoanalitycy pomagać biednym podmiotom bez zwracania uwagi na ich dusze. Po prostu, warunkiem istnienia dyskursu jest dawno rozpoznany fakt, że nie można powiedzieć wszystkiego (to akurat jest fundamentem emancypowania się podmiotu).

Wyznanie religijne oparte jest na czymś przeciwnym, na rozpoznaniu i złożeniu hołdu Wszystkiemu, wierze, że wszystko zostało już powiedziane i nic już do powiedzenia nie zostaje. Gdy papież walczy o wpisanie imienia Boga do aktów prawnych i wszelkich konstytucji UE, tylko poświadcza tym, że dyskurs religijny, by funkcjonować, nie potrzebuje pisać słowa Bóg, że może istnieć nawet przy pustych kościołach.

To, co utrzymuje dyskurs w ruchu, to właśnie odpychanie tego, o czym zdaje się on mówić. Nauka zdaje się mówić o prawdzie, ale ilekroć zbliży się do niej, tylekroć obwieszcza, że leży ona gdzie indziej, że dowiedzieliśmy się tego i owego, ale zrodziło to kolejne pytania itd. Dyskurs religijny ma tak samo – gdy już zdaje się dotykać boga, to wyrzuca go z kościołów, by szukać go gdzie indziej. W skrócie, gdy już osiągnęliśmy spełnienie, to nagle stwierdzamy, że to nie to. (Dla zaawansowanych dodam, że to charakteryzuje dyskurs histeryczny).

Wszystkie dyskursy szukają Jednego, ale nie jego, tylko coś, co robi za Jedno. To Jedno nie jest metafizyką ani abstrakcją, to punkt graniczny, w którym pragnienie spotyka się z Realnym. Zobrazuję to przykładami. Można traktować swe obywatelstwo jako wyznanie wiary, wiary w swą polskość. Zatem można odejść od tej wiary stając się bezpaństwowcem lub dajmy na to Finem. Tak np. sądzą rozmyślacze zagadnień płci, czyli gender-study (w skrócie odtąd jako GS) – sądzą, że płeć jest przedmiotem wyznania i aktem apostazji można stać się bezpłciowcem lub płcią odmienną od poprzedniej. Przypadek Unabombera to rozjaśnia; był nieuchwytny dla FBI i innych tajnych służb bo istniał poza dyskursem (nie używał kart kredytowych i płatniczych, nie używał elektrycznoci i telefonów, ani kanalizacji), był nie do namierzenia przez dyskurs. Wpadł, bo wydał go brat za marne 10mln. A jak wpadł na jego trop brat? Bo nie był poza dyskursem znanym u nas jako „rodzina ponad wszystko”, „przede wszystkim rodzina, głupcze”, bo istnieje Jedno rodziny. Tak też ktoś kto stał się Finem posiada praszczurów gdzie indziej i czuje „tajemniczą” skłonność do odwiedzania ziemi przodków; więc gdy najdzie na niego chwila, to jak łosoś czy węgorz zbiera się do drogi i gna do ziemi, której się kiedyś wyparł.

A oto inny przykład, zaczerpnięty z filmu jako schemat myślowy. Kobieta/Żona martwi się, że Mężczyzna/Mąż dziwnie często wraca późno do domu; naprawiając samochód dowiaduje się od mechanika, że ma on bardzo duży przebieg w porównaniu do ubiegłego przeglądu; zatem podejrzewa romans. Popada w rozpacz, bo sama nie jest niewinna; jako alkoholiczka sądzi, że „to dlatego”. Po powrocie faceta z rejzy ze łzami w oczach podchodzi do niego i mówiąc „bo ty masz kogoś” prosi: „pocałuj mnie”. Co za chwilę będzie, wiecie. Będzie wzdraganie się przed tym. Lecz czy wiecie dlaczego?

Bo właśnie został dotknięty przez Jedno; Jedno związku, Jedno małżeństwa (nawet religie pogańskie nie olewały kwestii monogamii), Jedno przysięgi małżeńskiej itd. To nie jest abstrakcja ani metafizyka, to konkretna odmowa pocałowania, to niezręczność noszona na karku, gdy jednak weźmie się on do całowania; a w sumie, tak czy owak, akt przyznania się.

Jedno to czysty znaczący. Poza nim jest Nic, a nie, że „nie ma nic”. Lub, że przywołam Parmenidesa – żaden byt nie istnieje bez odniesienia do nieskończoności, do tego, że mogłoby go nie być, a więc do Nic nicości. Czyli wiarołomny on dotknął był Nic, tak jak „nic z tego związku nie ma, nie będzie itd.” i tylko w swej powściągliwości pocałowania jej nie chce głośno przyznać, stać się panem słów: „tak, to prawda i odchodzę od ciebie”. Jedno, czysty znaczący, jest Logosem, Słowem, które było na początku, nie fizycznego czasu, tylko tego co ono pociąga za sobą, tego co później (a co Lacan nazywa czasem logicznym podmiotu).

Odejście po tym „tak, to prawda i odchodzę od ciebie” to akurat upodmiotowienie. Nie przyznanie się, nie skrucha, nie pokuta, nie to co powinno się zrobić w tej sytuacji (bo to z góry jest przesądzone), ale to, jaki będziesz z tym co będzie w wyniku tego odejścia od niej, a co w chwili początkowej jest i pozostanie nieznane. Podmiotem jest się tylko po odejściu; w chwili gdy dzieje się ta scena jesteś tylko zwyczajnym człowiekiem – zwyczajnym, bo opisywanym prawami banalnej w gruncie rzeczy psychologii (bronić się, atakować, kręcić, kłamać, grać ofiarę itd.itp.).

A teraz słów kilka na temat winy przy okazji tego samego przykładu. Rozdzielmy czas tej sceny na dwie podsceny. Pierwsza trwa do momentu usłyszenia słów: „pocałuj mnie, proszę”. Druga trwa od chwili zwlekania z pocałowaniem jej przez niego. Czym te sceny się od siebie różnią (poza oczywiście całym scenario)? W pierwszej, słowami „pocałuj mnie” mówione jest „jesteś winny”; w drugiej, zachowaniem lub słowami mówione jest „jestem winny”.

Szanowni Kometatorzy, a bywa że i oponenci,

Zbytnio skupiacie się na drugiej podscenie. To w tej scenie mamy do czynienia z poczuciem winy, poczucie winy jest skutkiem, zawsze. Poczucie winy nigdy nie jest nieświadome. Lecz co dzieje się w pierwszej podscenie? Gdy ona zarzuca mu, że ma on kogoś, to on z łatwością może się wyłgać ukrytej sugestii; z resztą jest to oskarżenie prokuratorskie, tak charakterystyczne dla histeryków – nie „jesteś winny” tylko „jest on winny”. W takiej sytuacji nie ma poczucia winy, to oskarżyciel ma udowodnić winę. Ale gdy jest on proszony o pocałunek, coś przeszkadza mu to zrobić (zazwyczaj opryszczka na wardze) lub pocałunek okazuje się być pocałunkiem Judasza. Oto wina w pełnej okazałości. Nie jest nią schadzka z jakąś; jest nią niepocałowanie lub pocałunek Judasza. Prośba o pocałunek ją wyłania. Tu wina jest swojskim, tak bardzo denerwującym komentatora grzechem. Czym to jest? Zerwaniem więzi z tym tajemniczym Jedno, które nawet nieślubując sobie tegoż, łączy ich w dyskursie. W nim to są jego kobietą/jej mężczyzną; jego żoną/jej mężem; narzeczoną/narzeczonym itd. A irytując dalej – „i będą jednym ciałem i jednym duchem”. Czy dalej mam tłumaczyć wszelkiej maści niedowiarkom, że mowa tu o grzechu, i to pierworodnym? I dalej, że różnica jaką czyni psychoanaliza w jej związku z religią tkwi w tym, że to Jedno nie jest Jednym wyjściowym, Jednym początku, tylko Jednym, od czego się coś zaczyna. To Jedno nie jest na początku czasu i czasów; jest w czasie i w historii. To Jedno rozpoczyna czas podmiotu. Czas to poprzedzający jest czasem Innego.

Dlaczego ludzie mają kłopot z przysięgą małżeńską, z prostym powiedzeniem „kocham Cię”? Dlatego, że wraz z tym „kocham Cię” jego i „kocham Cię” jej ustanawiają początek swego czasu i swego w nim przebywania. Co z tego wyjdzie? Albo upadek albo ugodnienie. Gdy interpretuje się grzech pierworodny jako upadek człowieka (a tak jest w dyskursie religijnym), to psychoanaliza podkreśla aspekt uwznioślenia, ugodnienia tego, co zostanie stworzone (także dzieci). Nawet jeśli przeznaczeniem jest upadek, to można upaść z dużej wysokości. Ludzie mają problem z powiedzeniem „kocham Cię”, bo nie sądzą, by to co powstanie miało jakąś wartość – to co powstanie, a nie to co już jest w momencie mówienia tego. Są artystami bojącymi się wyprodukowania kiczu.

Na koniec słów kilka o bluźnierstwie, którego się dopuściłem zaliczając komentatora do Chrześcijan. Wracam do pani Labudowej, do jej „pan Michalik”. By tak mówić nie potrzeba apostazji – wystarczy to powiedzieć. Lecz pani Labudowa mówi „też pan premier, pan prezydent itp.”, pani Labudowa z pewnością świętuje niedziele i wyprawia kolację wigilijną, zajrzy na grób swych dziadków i głębiej, w Wielkanoc spożyje jajko. Fałsz tej wypowiedzi tkwi właśnie w tym: jest się przenicowanym przez dyskurs religijny, to nie my rządzimy dyskursem, ale dyskurs nami; siedzą w nas wszystkie święta i niedziele naszych praprzodków; Boże Narodzenia i Wielkienoce, które zamykają drzwi naszych biur – przypomną nam one, że nie liczysz się Ty w dyskursie, gdy je zamknięte pocałujesz przychodząc do pracy; liczy się My mając każdego takiego dnia dowód. A dlaczego nazwałem to „My Chrześcijanie”?

Bo to Chrześcijanie mają te dni, a ty wraz z nimi; bo pani Labudowa, aby być wierna swej apostazji, coś z tym powinna zrobić. Ludzie nie wyznający religii chrześcijańskiej zachowują się tak jak Chrzescijanie, rządzi nimi ten sam dyskurs, często są nawet bardziej ewangeliczni w swym pobycie na świecie od tych wierzących. To nie obelga nazywać ich Chrześcijanami, tak jak nie jest obelgą nazywać ich Człowiekiem, Obywatelem, Kobietą, Mężczyzną itd. Co to za apostazja, która zrywając z wyznaniem umacnia tegoż wyznania przekaz?

Z szacunkiem i całą należną estymą mym komentatorom należną, przesyłam pozdrowienia,

KP

P.S. Przykład wzięty z filmu jest bardziej subtelny. Wcale nie jest tak, że on ma kogoś, on w całym swym byciu poza domem nie robi niczego niemoralnego, wprost przeciwnie, działa z pobudek etycznych. Pomimo tego wina pełni swą funkcję i bohater wzdraga się przed pocałowaniem.

 



O winach i przewinach, czyli przerwa na oddech


Też się zgadzam, że ewentulna książka skomponowana z wpisów musi zawierać komentarze. Ostatecznie to komentarze mają główny udział w wyborze tematów i są dla mnie inspiracją. Chociaż nie da się ustosunkować do wszystkich z nich, to do pokaźnej ich liczby staram się odnosić. A już do dwóch ostatnich to konieczność, a przy okazji czysta przyjemność.

Najpierw do pierwszego chronologicznie. Cóż, słowo się rzekło, a więc „kobyłka u płota”. Jeśli mówi się o zagrożeniu islamem (a tak to jest sformułowane), to siłą rzeczy odnosi się to do dyskursu religijnego. Nie mówi się bowiem o zagrożeniu arabskim – wtedy można by z sensem mówić o ksenofobii – mówi się o zagrożeniu znacznie szerszym niż narodowe czy rasowe, a nawet mentalne. Religia, ponieważ stała się dyskursem, ma znaczenie uniwersalne, a nie partykularne czy prywatne, czego szczególnie życzą sobie współcześni ateiści. Jak dotychczas nie powstał dyskurs ateistyczny, a z kolei dyskurs naukowy nie może być w ogóle zrównany z ateizmem. Istnieje wielu ateistów, być może jest ich nawet większość, ale dyskursu tego nie ma. Wskażę na przykład: słuchałem niedawno rozmowy z Barbarą Labudą, apostatką od 13r.ż.; poproszona o ustosunkowanie się do jakichś wypowiedzi arcybiskupa Michalika, swą odpowiedź rozpoczęła od formuły: „Pan Michalik..itd.”; w chwilę później zaś bez żenady wspomniała „pana ministra i pana prezydenta”. To dlatego nie istnieje dyskurs ateistyczny. Każdy dyskurs jest uniwersalny, transgresuje wszelką prywatność i partykularność. Pani Labuda nie walczy z tytulaturą jako taką, ma za złe tylko tytulaturę religijną – w/g Lacana to najlepszy argument za tym, że ateiści to ludzie mocno religijni, tylko o tym nie wiedzą; na pewno zaś nie są od religii odseparowani. Przykład pani Labudy wskazuje ponadto na paternalizm tkwiący u podstaw dyskursu „naszego” – tytuł jako wyznacznik pozycji społecznej. To dlatego dyskurs, jakikolwiek by nie był, z istoty swej jest paternalistyczny, czy jak wolicie patriarchalny. Oskarżać dyskurs o to, że jest patriarchalny, to tak jakby oskarżać mężczyzn o to, że jak narazie tylko kobiety rodzą dzieci. Trzy pierwsze powody obaw podane przez autora komentarza to przecież cechy dystynktywne każdej religii monoteistycznej, czyli postulującej istnienie jakiegoś Jednego jako początku wszystkiego innego. Czy chcemy czy nie chcemy, jeśli wierzymy albo jesteśmy przekonani, że istnieje jakieś Jedno miłości, że Ja i Ty staniemy się My, że Mama i Tata i Dziecko stanie się lub staje się (Jedno)rodziną, że Ja, Ty, On, Ona, Ono staje się lub jest (Jedno)narodem, to posługujemy się dyskursem religijnym, jesteśmy przezeń przenicowani. Na Boga jednak, to że jesteśmy bezwiednymi uczestnikami tego dyskursu, nie oznacza, że propagujemy idee religijne, a tym bardziej religijne dogmaty. Twierdzę po prostu, że boimy się Islamu jako Chrześcijanie, nawet jeśli jesteśmy apostatami.

Do każdego z argumentów Spokojnego można się odnieść w podobny sposób. Np. nie jest istotne indywidualne przekonanie kogokolwiek, że seks nie jest przedmiotem dożywotniego zobowiązania. Istotne jest to, czy ten ktoś żywi przekonanie o istnieniu (Jedno) pomiędzy „nimi-dwojgiem”, a jeśli nie, to czy daje temu wyraz w swym związku, a zatem czy jego pragnienie przechodzi w czyn, czy też pozostaje pustym przekonaniem.

I tu doszedłszy do cody, czynię z niej preludium do uwag tyczących komentarza drugiego. Ależ zgadzałbym się zupełnie ze Spokojnym, gdybym pisał tylko o tym, co wyczytał we wpisie. Co prawda można podziwiać „mensuańską” inteligencję Dody, która określiła autora Biblii i Ewangelii mianem ćpuna, ale nie podniecajmy się nią za bardzo; ten argument wyjaśnia doskonale jak powstała Iliada i Hamlet i Głód i Antygona i Sto lat samotności i bajki Andersena; a ponieważ lepiej nie ćpać, to może i lepiej niczego nie czytać?

Muszę się przyznać – mam kłopot, ja a-teista, z ateistami. To urodzeni politycy w wydaniu schmittiańskim. Prowadzą politykę pod warunkiem, że określą wroga – no i pada na wierzących. Otóż, mój tak mi potrzebny komentator, zna tylko (Jedno)odpowiedzialność – odpowiedzialność „w obliczu”, „wobec”, „przed”. Czy posunę się za daleko, gdy stwierdzę, że za bardzo bierze się za bary z Bogiem?

Dlatego w psychoanalizie wyróżnia się dwie odpowiedzialności, albowiem nie wpisuje się ona w pole zakreślone etyką normatywną z jej pełną żarliwości wiarą, że zło tylko prowadzi do zła, że zło nie rodzi dobra. Etyka normatywna jest moralnością zakazu. W niej to lęk służy za straszak, a podmiot jest przedmiotem mumifikacji. To w niej człowiek nie rozumie dobra, któremu ma służyć, bo jest ono w wyłącznej dyspozycji Innego (tu kłania się pojęcie nie-do-pojęcia łaski), i jest rozliczany w obliczu Innego ze swych działań względem dobra, którego kompletnie nie rozumie. To odpowiedzialność moralna – tu na ziemskim padole ze swych działań odpowiadasz przed Sędzią, zawsze zewnętrznym w stosunku do ciebie (dla lubiących język analityczny – czysty wariant sadystycznego superego).

Etyka normatywna ma swoje słabości, swe niedociągnięcia. Posłużę się przykładem z obejrzanego przeze mnie wczoraj filmu. Oto wielokrotny morderca kobiet (przy nim Hannibal Lecter to pryszcz) opowiada swoją historię. Jego matka, zdegenerowana prostytutka, stworzyła mu piekło na ziemi (prowadząc dom publiczny zarabiała także w taki sposób, że używała synka jako środka zarobku wobec klienteli pedofilnej). Dalej wiecie, jako dorosły mści się na prostytutkach. Zostaje złapany, przyznaje się do wszystkiego dorzucając kilka potwornych szczegółów. Wszystkim spada kamień z serca. Lecz za chwilę podcina sobie tętnicę szyjną. Dlaczego wtedy wszyscy są wściekli? Bo nie odpowiada on przed nikim! W tym akcie wyrażona jest prawda o miejscu Innego, które najzwyczajniej jest puste. To wspaniały motyw, który przekonuje mnie, przekonanego, że należy znieść karę śmierci. Dlaczego? Bo gdzie w tej sytuacji jest miejsce na sprawiedliwą odpłatę jako wzorca sprawiedliwości? Jak można skazać na śmierć potwora, nie skazując jednocześnie potwora matki? Czym mierzona jest wtedy odpłata? Ba!, jak rozumieć wtedy winę? Czy zabijanie jednego potwora i nie osądzanie drugiego jest dobrem w obliczu Boga, w obliczu Innego? I nawet jeśli drażni to kogoś, to i tak przywołam pewne zdanie: „nie sądźcie, byście nie byli sądzeni”, nawet jeśli pochodzi ono od jakiegoś ćpuna.

Istnieje odpowiedzialność podmiotowa, nie tylko moralna. To odpowiedzialność „za”, a nie „wobec” czy „przed”. To odpowiedzialność za każdą konsekwencję swych pragnień i wyrazu tychże, np. działań, i tych dobrych i tych złych. W tej etyce, etyce psychoanalizy, świat jest skomplikowany – ze zła potrafi narodzić się dobro, a z dobra zło. Przypuśćmy, że znudzony i zirytowany namolnością swej kobiety, czy chcący jej dokuczyć, odegrać się, czy tylko zażartować, kłamiesz jej mówiąc: „już ciebie nie kocham”. Rozważmy dwie konsekwencje tego kłamstwa. W pierwszej, twa kobieta podrzyna sobie gardło; w drugiej, odchodzi od ciebie, znajduje innego faceta, z którym znajduje szczęście i jest spełniona. Etyka normatywna nic do tego nie ma, umywa ręce –  jesteś niczemu nie winny. Lecz twe kłamliwe słowa przyczyniły się do śmierci, tudzież szczęścia. To odpowiedzialność podmiotowa, najlepiej widoczna w gramatyce: „to ja jestem winny za to (temu)”. Chciałbym, by rzuciło wam to nieco światła na zagadkę, dlaczego w polu etyki normatywnej podmiot z wielką trudnością przyznaje się do winy, a w drugim z pól z nadzwyczajną łatwością.

Powracam więc do pytania – dlaczego samobójstwo potwora z przykładu tak rozsierdza otoczenie. Bo jest ono artykułowane z pola podmiotu, a nie z pola Innego. Co prawda potwór wymyka się sprawiedliwości, ale swym czynem powołuje do życia dobro. Sęk w tym, że to on je tworzy, a nie jakikolwiek Inny, który z resztą skazując go na śmierć przekonuje, że akurat też tworzy dobro. Podmiotowi Inny do tego nie jest potrzebny; jest od niego odwrócony plecami. Nie musi go unicestwić, by sam stworzyć dobro. O paradoksie! Ten potwór postąpił etycznie – odpowiedział życiem za życia (brać to z całą dwuznacznością tego sformułowania). Czy nie dziwi was, że Judasz nie jest potępiany za swe samobójstwo, a każdy inny samobójca tak?

I jeszcze raz Ewangelia – „idź i nie grzesz więcej”. To nie jest zakaz dla cudzołożnicy. To nakaz, by upodmiotawiała konsekwencje swych czynów. Swym jawnogrzesznictwem wzburzyłaś miasto, ty za to odpowiadasz. Odpowiadasz za te kamienie ciskane w kierunku ciebie. Nie jesteś potępiona za grzech, ależ grzesz jeśli chcesz; bądź tylko roztropna lub za skutki swych pragnień bądź odpowiedzialna. (Dla zainteresowanych; to łagodniejszy wariant superego, który nie wzbrania rozkoszowania się).

Irytuje co poniektórych cytat z Ewangelii, to posłużmy się innym. „Teraz jednak pora już, byśmy odeszli – ja po to, by umrzeć, wy po to, by żyć. Kto z nas udaje się ku lepszemu przeznaczeniu jest niewiadomą dla wszystkich z wyjątkiem boga”. To ostatnie słowa Sokratesa z jego obrony – przykład nie normatywnej lecz podmiotowej etyki. Skoro konsekwencją mych działań jest wyrok śmierci, to idę na śmierć. Nie zakładałem, że za to będę na śmierć skazany, ale zostałem. Niezbadane są wyroki niebios. Tak, nie byłem roztropny, postępowałem w zgodzie ze swym pragnieniem i nie zrezygnuję z tego do końca. W etyce podmiotowej Innego nie potrzebujemy, ale się z nim liczymy. I to odróżnia ateizm (chęć unicestwienia jednego Innego) od a-teizmu (nie jest to chęć zachowania go przy życiu czy reanimowania, to tylko liczenie się z jego istnieniem).

Zakończę swój nadłuższy wpis formułą Lacana: „nic nie zajmuje mniej miejsca w życiu człowieka niż wina” – a pomimo tego jest ona niezbywalną cząstką istnienia podmiotu.

KP

P.S. Fragment mowy Sokratesa pochodzi z tłumaczenia równoległego, dwujęzycznego, Ryszarda Legutki. Nie jest to mój ulubieniec polityczny, ale liczę się z nim czytając jego tłumaczenie Obrony Sokratesa.



O polityczności psychoanalizy (2) – radość z „dobromowy”


Zrazu podzielę się refleksją na temat komentarza, w którym mowa jest o monopolu islamu w Europie i zagrożeniu dla jej chrześcijańskiej tożsamości. Wszystko sprowadza się do koszmaru, do poczucia paniki na myśl końca chrześcijaństwa. Czym jest Jedno tkwiące o korzeni czegoś co aspiruje do uniwersalności lub wprost stwierdza, że uniwersalne jest? U źródeł antagonizmu dwóch religii leży ich przekonanie o swej uniwersalności, zatem jedno twierdzi, że jest jedno i drugie twierdzi, że nim jest. Naprzeciw siebie stoją dwa Jedna – tak o sobie mówią i żadne nie kłamie. Jam jest Jedno i jam jest Jedno. Czy jest to zdanie sprzeczne? Na poziomie sensu, na poziomie znaczonego, owszem. Jeśli to jest „x”, a coś innego też głosi, że jest „x”, to zdaje się, że któreś z tych twierdzeń jest fałszywe (lub oba oczywiście). Na poziomie znaczonego zmuszeni jesteśmy do opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie (lub, o ile wolicie, wyartykułowania aktu wiary). Zasadniczo nie jest to nasz akt wiary; gdy opowiadam się za Jedno Chrześcijaństwa, opowiadam się za tradycją; to akt wiary naszych praojców i pramatek. Trwogę odczuwamy na myśl, że moglibyśmy się ich wyprzeć. Rzecz jednak ma się diametralnie inaczej, gdy przechodzimy na poziom znaczącego, gdy opuszczamy obszar sensu. Otóż, jak pewno wiadomo, zdarzyło się kiedyś, że Jedno Chrześcijaństwa powiedziało: „Jam jest Syn Człowieczy”, „Jam jest Prawda”; wypowiedziało się w postaci ogołoconej z sensu. Co to znaczy? Nikt z nas nigdy nie widział i nie miał do czynienia z Bliźnim. To twór w życiu i rzeczywistości społecznej i psychologicznej nie spotykany i nie do spotkania. Lecz jest za to tworem reprezentowanym, nawet nie reprezentującym. Na poziomie sensu zdanie Syna Bożego, że jest Synem Człowieczym jest absurdalne. Jeśli wiadomo bowiem, że Syn Człowieczy jest Bogiem, to wszystkie jego zapewnienia (np. o zmartwychstaniu) mogą być prawdziwe tylko wtedy, gdy człowiek jest Bogiem, gdy jego istnienie uzgodnione jest z jego istotą. Na poziomie znaczącego nie chodzi o odniesienie do sensu, tylko o samo zakwestionowanie, a w konsekwencji o powstanie pytania. Przykładowo, jeśli boisz się, że Chrześcijaństwo zniknie, to…jesteś człowiekiem małej wiary. Tylko tyle i nic więcej. Obecność w Europie wyznawców islamu, to wyzwanie dla tubylców. Nie do wojny, ale do kwestii dużo ważniejszej: czy jesteśmy godni swych praojców i pramatek. Inaczej rzecz ujmując, muzułmanie są potrzebni chrześcijanom, bo stawiają przed nimi kwestię ich chrześcijańskiego pragnienia, bo tylko w obrębie pragnienia mogą się różnić od nich. We wszystkich innych obszarach nie.

Pisałem już, że hasło „tu możesz mówić wszystko” jest polityczne, jest tego samego pokroju co lewicowe „możesz zmienić świat”, czy prawicowe „nie daj się modernistom”. Sęk w tym, żeby polityczność psychoanalizy dobrze zrozumieć. Świat wymyślił wiele, by ludzie mogli mówić wszystko. Jest i Hyde-Park i internet. W mówieniu jednak wszystkiego nie chodzi o mówienie tego co się myśli, tylko także tego, co jest myślane, a nawet tego (i to dopiero zgroza) co dopiero pomyślane, gdy już zostało powiedziane. Tak więc, nie sytuacja gdy mówienie jest skutkiem myślenia, ale odwrotnie, myślenie jest skutkiem powiedzenia. Tym i tylko tym jest bowiem nieświadomość psychoanalityczna. To co dla religii jest cudem, np. zbawiony łotr, dla psychoanalizy jest codziennością; z resztą w sytuacji odwrotnej też – święty okazuje się być łotrem. W obszarze sensu żaden łotr nie może być zbawiony i żaden święty przeklętym. W obszarze znaczącego łotr jest równy świętemu, a jedyna różnica zasadza się na tym, że jeden o drugim nic nie wie. Gdy odniesie się to do obszaru polityki znaczy to, że podział na tych co stali po stronie ZOMO i po stronie Stoczni da się przeprowadzić tylko pod warunkiem, że ci spod Stoczni nie wiedzą, że tkwią też po stronie ZOMO i vice versa. To do utrzymania tej różnicy, tej błogiej niewiedzy, dąży Carl Schmitt w swym poszukiwaniu istoty polityki. To co dokonuje WikiLeaks tu staje ością – „Ludzie!, przyjrzyjcie się temu co mówią wasi ulubieńcy i wasi adwersarze – kto tu Stoczniowcem, kto tu ZOMO-wcem?”. Czy gdy już wiadomo, że charakter podziału na ZOMO i Stoczniowców nie jest w ogóle realnym podziałem, jest podziałem taktycznym, wymyślonym, że gdy syn  nadaje na ojca (jak to jest w przypadku prof. Terleckiego), to staje się równie paskudny jak jego ojciec, to czy jest możliwe prowadzenie jakiejkolwiek polityki? Czy może istnieć polityka bez wroga czy podziału? Czy istnieje Jedno polityki?

Polityczny potencjał psychoanalizy jest jak widać ogromny. Wyobrażacie sobie jaki efekt miałaby informacja, że jakiś polityk chodzi do psychoanalityka? Nie do psychoterapeuty, bo w takim gabinecie nie obowiązuje reguła mówienia wszystkiego, czyli od ble-ble do O rany!, zwana pod nazwą wolnych skojarzeń. Lecz skąd bierze się ten klimat sensacji, klimat nienormalności chodzenia do gabinetu psychoanalitycznego?

To i proste i unikalne. Z rozliczania się z rewelacji tego, co zostaje powiedziane. W psychoanalizie nie jest się bezkarnie i bezkarnym. Musisz zapłacić za to kim się stajesz (lecz nie za to kim byłeś). Obie te rzeczy, rewelacje mowy i koszt osobisty je wypowiadającego, składają się na radość, na jouissance mówienia.

W przeciwieństwie do psychoterapii, gdzie nadużywa się gołosłownych wypowiedzi w rodzaju „to nie twoja wina”, psychoanaliza zmusza do ponoszenia kosztów. Zilustruję to przykładem.

Przeczytałem wywiad z biskupem Pieronkiem w 39 numerze TP. Wywiad blady, powierzchowny, kostyczny w swym braku głębokości. Ale nie o tym będzie. Będzie o ostatnim zdaniu tego wywiadu, a właściwie fragmencie zdania: „Ale pewne rzeczy powinny być nienaruszalne: „nie zabijaj” jest elementarnym zakazem (…)”. Gdybym mógł zadałbym biskupowi pytanie. Zakazem czy też nakazem?

Różnica między jednym a drugim jest fundamentalna. Zakaz ma za cel doprowadzenie do sytuacji, by nawet święty bał się zgrzeszenia, by cnotliwy myślał nieustannie o grzechu. Grzeszność staje się obsesją, a cnotliwość nic nie robieniem. A nakaz? Weźmy bardziej codzienny przykład – „nie kłam”. Trzeba skłamać, by pojąć, że lepiej nie kłamać. Trzeba doświadczyć skutków kłamstwa, by pojąć „nie kłam”. Trzeba zgrzeszyć, by ponieść koszt odpowiedzialności. Zakaz, którego sankcja leży na zewnątrz, ma stać się nakazem, którego sankcja jest wewnętrzna. Grzeszenie służy poniekąd odpowiedzialności. Nie można jednocześnie poddawać się zakazom i być odpowiedzialnym. Odpowiedzialnym jest się tylko za konsekwencje swych aktów, a nie za konsekwencje, które może będą a może nie. W takich sytuacjach włącza się jedynie „bojaźń” niekiedy zwana też bożą. Lecz o bojaźni przyjdzie jeszcze coś powiedzieć.

KP

P.S. Piszę tu o grzeszności nie w ścisłym sensie teologicznym, tylko w sensie uniwersalnym (jeśli wszyscy ludzie podani są grzechowi pierworodnemu, to istnieje uniwersum grzeszności). Co do radykalnych stwierdzeń – dla chętnych polecam dogłębne przestudiowanie I listu do Rzymian św. Pawła, przedmiotu fascynacji co mądrzejszych politologów i Lacana.



O polityczności psychoanalizy, cz.1 – dobro „dobromowy”


Próbując chybcikiem naszkicować odpowiedź na pytanie, co ludziom po psychoanalizie, w czasach gdy lek goni za lekiem, diagnozy są robione komputerowo i następuje ich banalizacja, gdy nikt z „uczonych” nie wie jaka jest istota psychozy, melancholii, chorób psychosomatycznych, gdzie „tęgie” głowy mają tylko tyle do powiedzenia, że: a) istnieje podłoże genetyczne, b) że istnieje wpływ stresu, c) że istnieje niezdrowe odżywianie się, d) że nadmiar w środowisku substancji toksycznych i e) że ogólna niedojrzałość społeczno-emocjonalna. Jednym tchem możemy to powiedzieć i uchodzić za poważnego specjalistę. Usłyszałem ostatnio jak to pewien wszechstronnie wykształcony specjalista (także w psychoterapii psychodynamicznej) stwierdził odgórnie istnienie „defektu psychotycznego” i zalecił, co oczywiste, leki (bo nieodzowne) i towarzysząco-podtrzymujący wariant psychoterapii (podtrzymujący co?, towarzyszący w czym?). Jaka jest istota danego defektu nie wiedział już nic, gorzej, nie chciał się nawet wysilić, by wiedzieć coś na ten temat. Inaczej mówiąc, utytułowany specjalista traktuje defekt polegający na milczeniu superego i defekt polegający na nieuczestniczeniu w dyskursie społecznym jako ten sam defekt i tylko dla własnego uspokojenia zaleca  najnowszej generacji lek. Łatwo tu zauważyć magiczność, fantazmatyczność takiego podejścia (szamański cud-lek, tylko tym różniący się od skrzeku ropuchy, że jest to określony związek chemiczny, a nie doprawione śliną remedium). I tu i tam dno jest to samo – magiczna wiara w panaceum.

Zasadnicza wartość psychoanalizy leży w tym, że wie ona, iż człowiek jest łamigłówką, że nie jest on homeostatem. Owszem, jego organizm tak, ale on sam? Zilustrujmy to przykładem ostatniego wystąpienia rzecznika Episkopatu Polski. Jako nieodrodny przedstawiciel obecnej moderny tak przedstawił odwieczny dylemat kobiecego pragnienia: a) feminizm jest diabelską dziedziną, b) zatruwa kobiece umysły myślami o indywidualiźmie odwracając je od rodziny i macierzyństwa, c) działa przeciwko kobiecości, która rozkwita w małżeństwie i macierzyństwie. W tym miejscu rozmiesza tylko komentarz prof. Środowej (no nie da się być wobec niej niezgryźliwym), która była w stanie tylko tyle powiedzieć, że to „ciemna strona” średniowiecznego stosunku do kobiety, a zatem tylko z tego powodu zasługującego na odrzucenie i eliminację. Ta sama profesorka, jak przykład specjalisty nieco wyżej, w pełni oświeceniowy stosunek do kobiet uznaje za mniej średniowieczny, czyli nie mający związku z fantazmatem; że jeśli zastąpimy ropuszy skrzek związkiem zwanym „trimetylo”czymśtam, to sprawa gra. Ale nadal nic tu nie gra.

Rzecznik Episkopatu jak ewangeliczny niewidomy sądzi, że może prowadzić za rączkę nieewangelicznego niewidomego. (Dla chcących się czegoś dowiedzieć, a nie tylko połknąć dozę strawy, podaję literaturę: Łk 6, 39-42, J 9, 41, i Mt, 15, 14). Profesorka Środowa, która jest za mało poważna, by zajmować się meritum zagadnienia, nie wskazuje na fakt ślepoty rzecznika i całego Kościoła, co przez odniesienie się do tekstów Ewangelii staram się wykazać. Czego nie widzi rzecznik? Po pierwsze, że gdy się już jest kobietą, to nie można nią przestać być; po drugie, że żoną można być, ale można też nie być; po trzecie, że matką podobnie. Z takiej ślepoty wynika następna: a) żoną może być tylko kobieta, więcej, musi być, b) z matką podobnie. Kościół dokłada do tego jeszcze jeden „ropuszy” myk. Mamy: d) matką może być tylko kobieta i żona. (Ślepota na nieślubne macierzyństwo jest rozciągana na wszystkich, stąd niezwykły pośpiech w zaślubianiu „niechcących ciężarnych”).

Mamy przeto trzy pozycje, z którymi nieuchronnie musi zmagać się podmiot ludzki, niezależnie od tego jaką barwę płciową przyjął (odwieczny dylemat: od kiedy chłopiec jest już mężczyzną, a dziewczyna kobietą?). To zmaganie jest zawsze jakąś formą przegranej, uwydatnionego miejsca braku w życiu człowieka. Po pierwsze, najpierw musi być kobieta ( to tu leży zbawienie, nie przez matkę czy żonę, tylko przez kobietę – stąd też płynie pociągająca moc Marii Magdaleny). Po drugie, trzecie, itd…można być wspaniałą kobietą i fatalną żoną; można być wspaniałą kobietą i żoną, ale fatalną matką; można być rewelacyjną matką i fenomenalną żoną, a kobietą do kitu. Dalej sobie permutujcie sami.

Zaraz odezwą się marzyciele i marzycielki i spytają: czy mogą być wspaniałe kobiety, rewelacyjne żony i nadzwyczajne matki w jednej osobie? Otóż nie, tak dzieje się tylko w rachunku zbiorów. W świecie ludzi kobieta stająca się żoną staje się jedną żoną, ale nie jedną kobietą, a żona rodząca dziecię staje się jedną matką dla dzieci, ale nie jedną dla męża. Czy istnieje zatem Jedno, które by podtrzymywało w jedności trójdzielne pęknięcie, skutek braku-w-byciu?

Hm…Ludzie w przerażeniu, zwątpieniu, rozdarciu i niepewności myślą, że nie. Lecz „myślane” ma się stać „powiedziane”. Macie tu „dobromowę” – mówienie o braku, na który to brak nawet najnowszy składnik chemiczny zwany od circa 100-150 lat lekiem nie działa (dziś tylko to jest lekiem, amulet i lubczyk już nie, choć kiedyś leczył). W skrócie: kocham swe dzieci, uwielbiam towarzystwo męża, ale go nie kocham. Słuchajcie! I na to dają wam kolejną wersję Prozacu lub nazywają to defektem.

To jest miejsce dla psychoanalizy. Istnieje dobro „dobromowy”, tylko czy na „powiedzianym” rzecz się kończy? Otóż nie i dlatego psychoanaliza musi być polityczna. Przeto czekajcie na ciąg dalszy.

KP

P.S. Pytanie o „Jedno” świadomie pozostawiłem w stanie niewinnym. Zacznę je rozbierać na nowym autorskim seminarium, które zaczynam od października. Okruchy z niego zostawię dla was, Wielcy Nieznajomi.



Jak to komu bije dzwon? – po co jest psychoanaliza (perspektywy)


Nazwano mnie romantykiem, cóż – wydaje mi się, że bliżej mi do Ostatniego Mohikanina. Histeryczna nerwowość bohatera romantycznego ciągnie za sobą cały tabor śmieszności. Coś takiego na przykład spotkało mnie pod koniec czerwca 1987 roku podczas pierwszej wizyty i pierwszego kontaktu z psychoanalitykami lacanowskimi. Siedziałem sobie w zwykłym bistro tuż po zakończeniu wykładu-spektaklu J-A. Millera w Wielkim Amfiteatrze Czegośtam (setki słuchaczy ciasno siedzących gdzie popadnie i perorujący mistrz – tylko tak mogę to ująć, bo w owym czasie byłem zupełnie głuchy na język francuski); obok mnie osoba, z której gościny korzystałem i aktualna prezes Argentyńskiego Towarzystwa Lacanowskiego, kokieteryjnie zainteresowana tajemniczą postacią zza muru berlińskiego. W pewnym momencie eleganckiej rozmowy polsko-angielsko-francuskiej, zza stołu w drugiej części sali podniósł się bohater tej sceny – wow!, nietuzinkowa do dziś postać z I ligi psychoanalityków, zbliżył się do nas i tak oto do mnie się odezwał: „Pan wczoraj obraził moją kobietę!”, w gruncie rzeczy zasłużyłeś na lanie, więc wyzywam cię na pojedynek. Z mojej strony konsternacja i zaraz potem wysiłek (wspólny) zażegnania komicznej w gruncie rzeczy sytuacji. O mały włos nie dostałem baniek; za co? Za to, że dzień wcześniej z rozbrajającą szczerością stwierdziłem publicznie, że niestety, ale nie kocham Lacana, bo nie miałem go okazji spotkać. Od takiej romantycznej strony zacząłem swój romans z psychoanalizą francuską – „miałem analizę u Lacana i dlatego dałbym się za niego pokrajać!”. Dzięki Bogu nie miałem analizy u Lacana i dlatego mogę się dać pokrajać za analizę, a nie za analityka. Nie sądzę, by jakikolwiek analityk zasługiwał na takie względy – raz uda mu się dokonać cudu, innym razem narazi się na blamaż. Jeśli w twoim wypadku doszło do cudu, winieneś jesteś swemu analitykowi co najwyżej szacunek, formę długu płaconego swym przeniesieniem. Gdy płacisz go namiętną miłością, stajesz się psychoanalitycznym terrorystą.

J.F.Cooper kreśli swego bohatera inaczej. To Con Cichote znad Wielkich Jezior Amerykańskich pozbawiony giermka i zamku. Aż tyle może się zmienić przez circa 100 lat. Cervantes w niewoli doświadcza świata bez Boga, ale na ostateczny krok nie jest gotowy – goni za niemożliwym w towarzystwie kogoś, kto za niczym nie goni. Ostatni Mohikanin jest po prostu sam, nawet wtedy czerwonej kurtki nie włoży (Sancho Pansa tak by zrobił); w byciu Mohikaninem pozostaje nieugięty do końca, nie rezygnuje z niczego co określa go jako Mohikanina i do końca pozostaje niepogodzony z tym co Nowe i Współczesne.

Wróciłem właśnie co z seminarium w Krakowie, gdzie padło pytanie ze zbioru tych najważniejszych: co psychoanaliza ma do zaproponowania Nowym Czasom i Współczesności? Pisałem już, że nie proponuje i nie była stworzona by proponować szczęście, harmonię i normalność. Dzięki wysiłkom niektórych, ale nie Freuda, zaczęto akcję marketingową pod nagłówkiem: psychoanaliza proponuje pewien typ zdrowia definiowany jako zaradzenie doświadczeniu alienacji, czyli zerwaniu lub zrywaniu związków podmiotu z rzeczywistością, inaczej rzecz ujmując, leczenie don Cichote’a z donkiszoterii, z pragnienia tego co niemożliwe (co w konsekwencji prowadzi do wyleczenia z pragnienia w ogóle);

Nowe Czasy to rzeczywistość, która trąbi w koło, że leczy z pragnień produkując towary pragnienia zaspakajające. Przeto robi badania marketingowe mające odkryć pragnienia jeszcze niezaspokojone, by móc wymyśleć i wyprodukować towar je zaspakajający, a potem sprzedajny w jak największej ilości. Tak zwany kryzys psychoanalizy czasów dzisiejszych bierze się z zaniku ludzi, którzy pragną bez sensu, pragną na próżno, pragną czegoś niemożliwego, czyli czegoś co rzeczywistość roku 2011 niemożliwa jest zaspokoić. To także kryzys wiary Schneidermana, że pragnienie podmiotu jest niezniszczalne. To z tego odkrycia płynie optymizm dla psychoanalizy – zawsze będzie miała pacjentów, bo pragnienie jest niezniszczalne i nieziszczalne. To jednak optymizm dla poszczególnych analityków.

Pytanie zadane na seminarium tyczyło sprawy innej, miejsca psychoanalizy w świecie dzisiaj. W tym świecie Religia proponuje odzyskanie obiektu utraconej na zawsze satysfakcji, Nauka obiecuje wymyślenie czym taki obiekt jest, Polityka obiecuje wprowadzenie tego wymyślonego (lub tych wymyślonych) obiektu w życiu – jak to zgrabnie podczas obiadu seminaryjnego zostało wykoncypowane w odniesieniu do Polski: PO obiecuje dla każdego coś miłego, a PiS coś miłego dla niektórych. Co proponuje Psychoanaliza?

Z czym idzie do ludzi?

Jak widać to zagadnienie stricte polityczne. Lecz najpierw, z jakiej to racji bierze się uroszczenie psychoanalizy, że ma coś do zaproponowania Światu Ludzkiemu? Skąd bierze się polityczność tego roszczenia? Ano z tego, że traktuje się psychoanalizę jako dyskurs, jako niezbywalny element więzi społecznej – w zbiorze dyskursów jest coś takiego jak dyskurs psychoanalityczny, a z tego wynika, że jak każdy dyskurs ten też ma charakter uniwersalny, że gdy już wyłonił się, czy raczej został powołany do życia (w ten sposób próbuje się rozwiązać aporię historyzmu), to nabrał charakteru uniwersalnego wyłaniając swą przestrzeń i swój czas. Czy tak jest w istocie, to rzecz mimo wszystko do dyskusji (czy istnieje koniec polityki, religii, nauki?). Uniwersalność dyskursu psychoanalitycznego osadzona jest na „pewności” istnienia podmiotu – gdy Religia broni do upadłego życia ludzkiego, Nauka „nieznanego”, a więc na zawsze „poznawanego”, Polityka spójności społeczeństwa, to Psychoanaliza istnienia podmiotu ludzkiego. Jeśli z tym się zgodzimy, łaciej przyjmiemy polityczność psychoanalizy.

Powracamy zatem do pytania – z czym psychoanaliza idzie do ludzi? Co proponuje ludziom, czego nie proponuje i nie zaproponuje Religia, Nauka i Polityka?

Charakterystyczną rzeczą jest, że w jednym z ostatnich swoich publicznych wystąpień Lacan wyrzekł i tę myśl: „nie jestem lacanistą, jestem freudystą”. Ja też myślę, że tam tkwi psychoanalityczny logos – w kamieniu węgielnym praktykowania analizy: Tu będziesz mówił wszystko! Lub, w obszarze polityki: Tu, (w tym miejscu), możesz mówić wszystko! Oto propozycja psychoanalizy – co prawda nie możesz wypowiedzieć wszystkiego, ale mówić wszystko możesz. Nie musisz mówić o grzechach, nie musisz mówić zrozumiale czy mądrze, nie musisz być ani patriotą, ani obywatelem, ani członkiem dowolnej wspólnoty w tym co i jak mówisz; nie myśl co powiesz, zacznij myśleć dopiero gdy powiesz.

Czy z tą propozycją można dotrzeć do ludzi, do „wyborców” psychoanalizy? Czy można sprawić, by uznali oni, że mówienie wszystkiego jest i ich sprawą?

KP



Dlaczego istnieje pragnienie – po co jest psychoanaliza (podsumowanie)


Zdumiewające jest, doprawdy zadziwiające, że od kiedy zdecydowałem o wejściu w to, o rozpoczęciu praktykowania, nikt jak na razie nie zadał pytania (ani mnie ani znanym mi analitykom): dlaczego istnieje pragnienie?

23 lata temu wypowiedziałem do swego analityka zdanie, które w końcu powiązało pragnienie z działaniem: „usłyszałem więcej niż Ty; czas się zbierać!” (dla dociekliwych – rozwiążcie to równianie z dwiema niewiadomymi: gdzie w nim jest działanie, a gdzie pragnienie).

Rok później rzekł do mnie superwizor: „każdy inny może zapomnieć o Bogu, psychoanalityk nie może”. W parę godzin później wracając taksówką z kolacji do mego mieszkanka, zatrzymał taxi przy kościele św.Krzyża i powiedział: „nazywają to świątynią; chciałbym się pomodlić; ale przybytek to zamknięty (z akcentem, na cztery spusty); to gdzie jest „ich” pragnienie?”. Nie muszę dodawać, że miało to miejsce gdzieś około trzeciej nad ranem.

Dwa lata później usłyszałem od niego pamiętne słowa: „jeżeli wierzysz, że Wielki Inny może wstrzymać serce (twego pacjenta), a nie wierzysz, że może powołać je do bicia, to jesteś analitykiem na pół gwizdka (to daj sobie spokój z praktykowaniem)”.

Cztery lata później dokonałem czegoś, czego do dzisiaj nikt nie rozumie. Odszedłem z Uniwersytetu na chwilę przed obroną doktoratu. Wyjaśniam przeto – podmiot winny jest tylko wtedy gdzy ustępuje przed pragnieniem. To proste – uzgodniłem działanie z pragnieniem!

W tym weekendowym wydaniu GW czytam historię o teologu, który przeprowadził eksperyment terenowy. Chodził od parafii do parafii, od proboszcza do proboszcza z prośbą o odprawienie mszy za duszę Adolfa Hitlera. Odmówili mu wszyscy. Za tym ich działaniem jakie to kryje się pragnienie, hę…? Jakiś ktoś napisał prawdę w Jedwabnym: „Byli łatwopalni” (dodajmy, że człowiek jest istotą łatwopalną, a wiemy to od stosunkowo niedawna). Księża na ambonach milczą, biskupi z resztą też – jakie pragnienie stoi za tym działaniem? I na Boga, nie zasłaniajmy się roztropnością, nie mydlmy tym oczu. Roztropność trwająca setki lat służy tylko temu, by wymarli świadkowie „paskudnego” wymiaru pragnień. Cnota zawsze służyła, i służy nadal, ukryciu grzeszności.

Po co istnieje pragnienie? Wielki Kant stoi twardo na ziemi i zadziera do góry głowę. Widzi nad sobą rozgwieżdźone niebo. Stwierdza: porządek Nieba i porządek Ziemi to dwa różne porządki. Zupełnie różne. Tu na ziemi choćbyś działał ekstramoralnie, przeprowadzał staruszków przez ulicę, ocierał załzawione oczka dzieciom, dawał co masz biednym i głodnym, bo „prawo moralne we mnie”, nie chroni ciebie to ani od kłopotów, ani od katastrof, ani nawet od nerwic. Lecz jest drugi porządek, jak najbardziej realny – światło biegnące od tych ciał niebieskich czyni z nich „rozgwieżdżone niebo” – czyni, ale nie samo przez się. To ten z zadartą w górę głową nadaje światłu znaczenie i dokonuje interpretacji – to przecież jakaś obecność, czyż nie tak? To boska obecność! Ale wgapiony w niebo, w ferię promieni boskich, zapomina, że jest to dowód nie na istnienie Boga, ale na istnienie podmiotu w całej okazałości jego kryterium – to on, podmiot, dzięki znaczącemu „rozgwieżdżone niebo” powołuje do życia boską obecność.

To dlatego istnieje pragnienie. Bo nie da się nie przypuścić, by każde realne, które przydarza się człowiekowi, nie mogło być wytłumaczone gdzieś indziej. Komuś umiera dziecko – ale dlaczego, dlaczego akurat moje? Znaczenie nie jest obecne tu, jest obecne gdzieś indziej (jak pięknie ujął to Freud „na innej scenie”, ależ z niego bezboznik!). Na kwadrans przed ślubem zdecydowała ona, że ślubu nie będzie. Co robisz krzyczą przerażeni rodzice? Ale ona nie wie. Znaczenie tego co robi leży gdzie indziej. Pragnienie istnieje, bo istnieją dwie sceny. Bo na pierwszej scenie rozgrywa się los, marny los podmiotu, pełen trosk, kłopotów, problemów, katastrof, nerwic. Na drugiej zaś mieszczą się ludzkie, podmiotowe aspiracje ku szczęściu skierowane. Pragnienie istnieje po to, by dwie te sceny ze sobą uzgodnić.

Analityk pamięta o Bogu, czyli scena znaczenia ważniejsza jest od sceny ziemskiej. „Przyszedłem do pana, by poradził mi, jak mam załatwić sobie podwyżkę u szefa”, mówi. Analityk to ten, kto pamięta o Bogu, czyli: „dlaczego mu pan po prostu tego nie powie?” Inaczej mówiąc, pana pragnienie jest nieco inne, niż to, które zakłada pan w swej mowie. Pana przyjaciel dostał podwyżkę przez co zarabia lepiej niż pan; to jego „lepiej” jest powodem i pana pragnienia i pana zahamowania równocześnie. (Tu macie osąd płynący z pozycji analityka). Potępia mnie pan za to? Ależ skąd, to sam pan jest zakłopotany sobą i siebie potępia. Gdyby był pan psychopatą nie byłby pan tutaj – doniósłby pan na przyjaciela do szefa, albo zorganizował związek zawodowy, by żądać równych płac dla wszystkich. Lecz jest pan neurotykiem, chce pan podwyżki z dość podejrzanych powodów; zapewniam jednak pana, że nikt na świecie nie ma czystych powodów by żyć, kochać, działać. To jakie jest wyjście panie analityku? To proste, pójść do szefa i powiedzieć mu, że zazdrości przyjacielowi pan większego uposażenia, że przestał on z tą chwilą być pana przyjacielem, bo przyjaciel winien dzielić się z przyjacielem wszystkim co ma; więc prosi pan szefa o podwyżkę, by uratował on pana przyjaźń. Ależ pan oszalał panie analityku! Nie, panie pacjencie, jeśli pan nie wie, że jest od dawna szalony, to znaczy, że jest pan bardzo, ale to bardzo, niedoinformowany!

Różnica między analizą a psychoterapią jest przejrzyście prosta. Analiza pamięta o Bogu, przypomina pacjentowi o tragicznym sensie jego istnienia, o tym też, że działania (ale nie zachowanie) jego wołają w nim o znaczenie, które jest przed nim ukryte, ale do którego jest dostęp. Ale po co to wszystko? To dręczenie pacjentów! Sorry Winetou, ale byłoby tak jak myślisz, gdybyś uprawiał psychoanalityczny marketing, góry złote obiecywał, życie normalne, harmonię ze światem i osobisty komfort. Wtedy jesteś hochsztaplerem, nawet gdy jesteś analitykiem. Jesteś analitykiem, bo to do ciebie przychodzą już dręczeni, by poznać znaczenie swych udręk; znaczenie, bo środki rynkowe radzenia sobie z nimi zawiodły lub są niewystarczające. Gdy przychodzisz do analityka po środki znoszące udręki, a nie po znaczenie tychże, lub nie jesteś na to gotowy, by tkwiąc po uszy na ziemi zadrzeć głowę do góry, analizy mieć nie będziesz.

Co czyni z analizanta analityka? Dokładnie to samo, tylko na końcu analizy. „Ale ja nie mam odpowiedniego wykształcenia!” – to tkwienie w ziemskości. „Ale zadarł pan głowę do góry i widzi niebo rozgwieżdżone.” Gdy zaczynał pan swą mękę z analizą działał pan nie znając swych pragnień; teraz, na końcu, zna pan swe pragnienie, ale nie działa, czy to ze względu na strach w spotkaniu z ładem i porządkiem społecznym, czy też ze względu na współczucie jakie ma pan wobec przyszłych swych pacjentów, co to będą słuchani przez niewykształconego fachowca.

Lecz jeśli wierzy pan, że Wielki Inny może uczynić psychoanalitykiem psychologa, lekarza itp., a nie wierzy pan, że może Wielki Inny uczynić analityka z człowieka bez matury, to…niech pan sobie da spokój.

KP

P.S.Najpewniej to co miało być podsumowaniem będzie miało swój ciąg dalszy, bo więcej nie powiedziałem niż powiedziałem.

W tekście wpisu integralną część stanowią fragmenty mej książki, którą od lat piszę o tym, co to oznacza „przecierpieć analizę”.

Zakończyłem właśnie autorskie semianrium na temat „Etyki psychoanalizy” Lacana. Okazuje się, że wyszedłem z niego bogaty o szerokie notatki i konspekty mych wystąpień, prawie korpus książki o roboczym tytule „Odczytywanie semianrium VII”. Nie wiem jeszce, czy powstanie z tego książka.