Zawsze linie, nigdy kształty


Zamierzam dziś skończyć temat cyklu. Kiedyś trzeba i nic tu nie pomogą błagania by coś dalej kontynuować. Oczywiście temat esencji pragnienia analitycznego i końca analizy nie mógł przejść bez echa. Widziany jest jako trudny, bo jest, lecz więcej w nim wysiłku trzymania czegoś w mrokach tajemnicy niż trudu zrozumienia. O to akurat rozbijały się wysiłki wszystkich ilustrados – o oświatę ludu. In gremio ludzie nie myślą, co więc zrobić by nauczyli się myśleć? Cała państwowa oświata, czyli edukacja powszechna, nie dokumentuje niczego innego jak tylko nieustanny kryzys. Lud nadal nie myśli, wciąż jest głupi.

Jest tak, bo ilustrados, pico de oro, moi „złotouści”, potrzebują „głupich”; wszyscy mistrzowie świata tak mają – wystarczy zajrzeć na uniwersytet. Wspomnijcie konfuzję i zakłopotanie Arystotelesa w konfrontacji ze swym uczniem najsławniejszym, Macedońskim Aleksandrem. Czy blask jego wojennego geniuszu zadowolił nauczyciela? A rozczarowanie Platona uczniem z Sycylii? Satysfakcja mistrzów płynie z wyzysku „głupich” – taka jest rola niewolników.

Teraz oddajmy hołd Marksowi – jouissance mistrza płynie z pracy robotnika-niewolnika. Nie z pracy w ogóle – taka praca zaspakaja jakieś potrzeby – ale z pracy, która tworzy owoc, tę wartość dodatkową, którą Lacan nazwał nadwyżką jouissance. To ta nadwyżka pozwala „mistrzowi” opalać się na Bermudach i nosić psychoanalitykom garnitury od Armaniego.

Pamiętam moment gdy pozwoliłem kolegom i koleżankom zajrzeć w głąb mej garderoby przychodząc na imprezę założycielską Sinthomu w Plattinum Club w garniturze i lakierkach prima sort. Przecież znali mnie z gabinetu, w którym przyjmowałem ich we flanelach, t-shirtach i kapciach (niekiedy dziurawych). To ja mam garnitur tak elegancki? No mam, czy to aż tak dziwi?

Analiza jest niczym innym, jeśli chodzi o fundamenty, jak pracą analizanta – durcharbeiten jak określił to Freud. Analizant pracuje, a kto pije soki z tej pracy? Bez złudzeń, na przykład jest nim ten, kto pisze psychoanalityczne książki. Pisałem już, że analityk jak każdy mistrz jest złodziejem. Mój analityk ujmował to jeszcze ostrzej – analityk  jest kurwiszonem bo żyje z miłości swych analizantów i każe płacić sobie za okruch, lub kilka ich, przyjaźni, życzliwości czy przychylności. No tak, sprzedajna miłość. Ta praktyka jest jednym wielkim dylematem etycznym – analitycy działają w obszarze etyki i nic tego nie zmieni.

Korzyść analityków wpisana jest w strukturę dyskursu, a korzyść analizanta? Przestańmy kreować magię! Nieustannie podnoszona przez lacanistów kwestia ukończenia analizy kryje ten właśnie dylemat – jaką korzyść ma analizant z ukończenia analizy? W relacji do jakiej to etyki pozostaje ukończenie analizy? Lub jeszcze radykalniej – co jest finalną korzyścią, finalnym dobrem ukończenia analizy? Dlaczego zlikwidowanie symptomu nie jest tym finalnym dobrem?

Nie bałamucę tymi pytaniami, co to to nie. Zewsząd płyną do mnie skargi-zarzuty związane z kończeniem analiz. Są aluzją do jakiegoś dobra, o którym nikt nic nie wie. Pardon, zapomniałem – wie się. To bycie analitykiem, dopuszczenie do wspólnego stołu, przy którym można skosztować kawałka psychoanalitycznego tortu.

Cóż, wychodzi na to, że ukończenie psychoanalizy produkuje przede wszystkim psychoanalityków. Czy tym miałby być Eden psychoanalityczny? Kłopot w tym, że wyprodukowany psychoanalityk nie zagwarantuje korzyści płynących ze swych analiz. Wynika to z natury samej praktyki analizy. Przybiera ona różne kształty – może być delikatna, czuła i przyjazna i może być surowa, nieustępliwa, a nawet sroga. Lecz nigdy nie będzie bęzbłędna. Ci ze złotoustych, którzy najlepiej ze wszystkich poznali materię tej metody, nawet oni nie mogą przedstawić zasad rządzących nią w wyczerpujący sposób. Nie wyjaśnią też zadowalająco jak to się dzieje, że bywa tak, iż bardziej udają się im analizy, do których się mniej przykładają, niż takie, którym poświęcili całe mnóstwo czasu.

Cóż, pozostaje tyrania mistrzów? Zmuszanie adeptów do uczenia się danego programu w taki sam sposób i hołdowaniu dozgonnemu tej samej metodzie?

Dlatego tak bardzo poważam passe, procedurę uwierzytelniania tego, że koniec osobistej analizy wyprodukował jakieś dobro ważniejsze niż bycie analitykiem. Lecz to dobro jest najintymniejsze z intymnych spraw, bo extymne a nie intymne. Praktyka analityczna może je tylko w swoisty sposób upubliczniać. Psychoanalizowanie albowiem jest formą sublimacji – nadawania godności temu, co wyrzucane jest poza nawias dyskursów oficjalnych.

Freud tego dotknął twierdząc, że praca i miłość są owocem analizy. Dwie kolejne formy sublimacji. Niemożliwe jest osiągnąć coś więcej. Psychoanaliza to niemożliwa praca nad tym co niemożliwe.

KP

P.S. Podesłany przez komentatora obraz Goyi był inspiracją do wpisu. Tytuł i wątek tyranii mistrzów nawiązuje do jego listu z roku 1792.



Podmiot przed, podmiot po


Ostatnim razem pisałem o autorytecie, znamionie charyzmy i pewności swego. Wbrew obiegowym sądom koncept wiedzenia i wiedzy nie jest czymś oczywistym. Posiadanie wiedzy nie oznacza umiejętności posługiwania się nią, tym bardziej że analityk, dla przykładu, posługuje się nie-wiedzą tak jakby była wiedzą. „Tak jakby”, może to jest oblicze wiedzy?

Nie jest dla mnie tajemnicą, że irytuję wielu. Więc w ramach irytowania przywołam kolejny, który to już raz?, passus z ust Jezusa (wielkich od pozostałych różni to, że to co z ich ust pochodzi się pamięta). Pytany o dobro („a czym jest dobro?”) odpowiedział, że to wie tylko jego ojciec (ciekawe, że problemu z prawdą nie miał, bo odpowiedział, że sam nią jest).

Nie bez podstaw przywołuję tu dobro, czyli wymiar etyczny. Wśród psychoanalityków lacanowskich wielu jest złotoustych (pisałem to już z niejakim odcieniem ironii). I ci to złotouści mieszają się i kwaśnieją, gdy spytać ich o dobro – czym, moi złotouści, jest dobro psychoanalizy? Jaką to korzyść wynoszą podmioty po spsychoanalizowaniu się? Jeśli przyjmiemy, że podmioty nawiedzające gabinety analityków podlegają zmianie, a przynajmniej jakiejś reformie, przeobrażeniu, to czy taki skutek implikuje wymiar etyczny, czy ma coś z dobra?

To w obliczu tej kwestii jaśniejsza staje się obsesja środowiska analityków lacanowskich związana z ukończeniem analizy. Dlaczego prosta odpowiedź, że osiągnięta korzyść w postaci uleczenia, poprawy, czy tylko „odpędzenia złych uroków” nie jest traktowana jako wystarczająca? Czym miałoby być dobro implikowane końcem analizy?

Przywołam w tym miejscu wizytę Schneidermana i zbulwersowanie niektórych zmianą jego pragnienia z „do” do „od” psychoanalizy. Opinie na ten temat nie zdziwiły mnie, bo od lat są powtarzane ustami analityków: „Schneiderman nie skończył swej analizy!”. A to drań, co? A to zakała! By jeszcze bardziej to uwydatnić – najpierw Zizek analizę skończył, a gdy zaczął mówić Zizkiem, to zaczęto mówić, że nie skończył. Wniosek narzuca się sam – po skończeniu analizy lacanowskiej podmiot zmienia się w byt niezmienny, byt, którego pragnienie przestaje ślizgać się po sieci znaczących; podmiot osiągnął kres na drodze pragnienia, na nic więcej liczyć  nie może, jego brak został po brzegi wypełniony jednym pragnieniem. Nic mu nie brakuje, albowiem ma psychoanalizę.

Oczywiście ta ironia jest zamierzona, a skrajność moim zdaniem służy jakiemuś dobru. W takim kształcie, przy takim układzie współrzędnych, podmiot nie jest władny suwerennie stwierdzić, że analizę skończył. Tak czy owak koniec jego analizy musi mu zostać oznajmiony. Lecz czy wtedy początkowa zależność od Innego nie zamieni się w zależność zwielokrotnioną od drugiego oblicza tego Janusowego Innego? Co to za oblicze? To proste – czystości doktryny, wierności dogmatom i klepaniu creda. Jeżeli człowiek po analizie nie może zmienić dróg swego życia, zmienić ścieżki swego losu, odmienić swych wiar, to koniec analizy jest równoważny sakramentowi. Je także daje się dożywotnio i po głębokim rozpoznaniu. Niestety, nie eliminuje to zagrożeń. Jak uczy życie, w kręgu kapłanów nadal znajduje się pedofilów. Opinia publiczna uwielbia ekscytować się podskórnym życiem analityków (kto z kim sypia?, kto jest gejem?, kto kogo zdradza?, kto chodzi do kościoła?), a osoby wyciągające te szczegóły na światło dnia są uznawane za nieprzyjaciół do grobowej deski.

Tak jak wyświęcenie kleryka na księdza nie ma bezpośredniego związku z korzyścią dla późniejszych jego wiernych, natomiast przekłada się na korzyść osobistą samego duchownego, tak skończenie własnej analizy nie przekłada się z konieczności na psychoanalizowanie z korzyścią dla pacjentów analityka. Wolę zatem, by zanalizowany analityk opuścił szeregi analityków praktykujących, niż z tego czy innego względu musiał analizować. Czym przeto jest korzyść z faktu bycia zanalizowanym?

Pisałem ostatnio i wyżej, że posiadanie wiedzy nie oznacza od razu umiejętności posługiwania się nią. Nie wszyscy wiedzą, że podniesiona przeze mnie dziś kwestia przeobrażenia podmiotowego (czyli co dzieje się z podmiotem w analizie) nie prowadzi dogmatycznie do twierdzenia, że odniesiona przy tym korzyść, o ile tak to zdefiniować, jest rodzajem dobra, to pytanie sformułowane przez samego Lacana: czy przemiana ego podmiotu w analizie implikuje wymiar etyczny? Zarys odpowiedzi Lacana brzmi – analiza prowadzi podmiot do punktu transgresji, w którym pragnienie jego traci nieco na enigmatyczności, to znaczy zmniejsza się nie-wiedza na jego temat, do miejsca, w którym znaczący odarty jest ze swych efektów znaczeniowych, to znaczy sytuacji, w której dalsze interpretowanie tylko zaśmieca pragnienie, jako że nie jest potrzebne do tego by pragnąć. Taki znaczący staje się bazą dla pragnienia analitycznego, które odarte z sensu potrzebuje „pacjentów” by się tlić i płonąć. To samo ma miejsce podczas nauczania, wykładów. Nauczający angażuje słuchaczy, a podtrzymywane przez nich pragnienie nauczyciela realizuje coś z histeryczności pragnień audytorium.

No tak, ale na czym miałaby polegać korzyść pacjenta, słuchacza? Sokrates bez swych uczniów byłby nikim, analityk bez analizantów także. Ki diabeł, czy to świat zombie? Czy zanalizowani analizanci mają być jak ofiary wampirów, sami stający się wampirami?

Niekiedy podziwiam Zizka. Nie zostawia za sobą analizantów-analityków skupiajacych się wokół zizkizmu, a mimo to żyje analizą. Tyle że nie pomaga potrzebującym. Może wierzy w moc medycyny, kto wie. A może rozumie, że wielu, bynajmniej nie mniejszość, pacjentów oczekuje zwyczajnej pomocy, a nie zrobienia analizy do końca. „Uleczenie duszy” jest dobrem niewątpliwym, a stanie się analitykiem?

Dziś już nie odpowiem, albowiem refleksja na ten temat zawiodła mnie do enigmy samego pragnienia. Dlaczego analizant zaczyna analizowanie innych? Mam na to taką oto odpowiedź: „Upiorna lampa,/ której plugawe światło/ wysysa ze mnie oliwę życia/jakbym był knotem.”

KP

P.S. Ostatnie słowa pochodzą z XVIII-wiecznej sztuki Antonia Zamory „Siłą zaczarowany”.

 



Autor, autor, !


Z przyjemnością śledzę dyskusję komentatorów i ich spór o psychoanalizę. Zapewniam przy okazji, że wnikliwie; pewno kiedyś zabiorę i ja głos w rzeczonych sprawach. Dziś tylko pozwolę sobie zgodzić się ze zdaniem-postulatem – tak, psychoanaliza winna być dla tych, co szukają pomocy. W pozostałych wypadkach niebezpiecznie blisko zbliża się do religii – tego opium reklamowanego dla wszystkich, „jedno coś” dla wszystkich. Psychoanaliza dla wszystkich? To koszmar!

Ogólnie do gabinetu przychodzą ludzie, którzy najzwyczajniej w świecie potrzebują pomocy. Ci z kolei dzielą się na takich, którym dla przykładu spalił się dom i takich, którzy budzą się zlani potem, bo przychodzi im do głowy myśl inspirowana snami, że chcą, bardzo chcą, by spalił się im dom. Dla pierwszych mam do zaproponowania rzecz najoczywistszą z oczywistych: skrzyknij pan swą rodzinę, znajomych, przyjaciół, chwyćcie łopaty i zacznijcie wszystko od zera – w kupie raźniej i tyle. Czy w tym co proponuję jestem psychoanalitykiem? Wyobraźcie sobie, że coraz bardziej przekonuję się, że tak. Nie dlatego, iż by w mym sezamie powyższa technika należała do jakiś tajemnych. Koszmar bycia analitykiem polega coraz bardziej na tym, że mówiąc ludziom rzeczy najoczywistsze z oczywistych, jesteś brany za męża opatrznościowego, guru życiowych mądrości, mistrza mistrzów wiedzy tajemnej. Za ten koszmar analityka każę sobie płacić koszmarem finansowym klienta. Lecz dziś, w czasach postmodernistycznych, analitykiem się jest nawet gdy mówi się, że do pożaru wzywa się straż ogniową, a musi się to mówić, bo nie ma się już przekonania, że jakiś inny pomagacz, terapeuta itd. nie zacznie pracować z pogorzelcem nad tym, że doznał frustracji lub ma depresję.

Drudzy z gości gabinetowych dzielą się z kolei na tych, którzy już zawitali do gabinetów lekarskich i z powodu swych sennych koszmarów dostali jakieś leki, oraz tych co wiedzą, że są zdrowi na umyśle, tyle że umysł ich jest za mały by objąć ich „szaleństwo”.

Analityk ma swoje piekło – to tak zwany drugi typ pacjentów. Nie spalił się im dom, co to to nie; nawet nie śni im się spalenie domu. Mają oni najnormalniejsze domy na świecie, najnormalniejsze kłopoty życiowe, nic nadzwyczajnego się w ich życiu nie dzieje; są kimś, och jakże ważnymi kimś, którzy proszeni są do mówienia byle czego. Cóż miałaby im obiecywać analiza?

Pisałem ostatnio, że obsesją zbyt na serio traktujących analizę analityków jest koniec analizy; dzięki dyskusji z kolegą mogę teraz uściślić, że przedmiotem ich obsesji jest nieskończenie analizy. Ma ona swą wagę tylko w odniesieniu do tłumu analizantów dobijających się do przejścia przez analizę. Czego chcą? Ogrzać się w ciepełku famy – „chodzę na analizę do Pawlaka, łoł!”

No dobrze, ale co jest tym Pawlakiem, któż to? Z takimi ludźmi większość pracy dokonywana bywa przez czysty znaczący. „Pawlak” jako znaczący działa cuda, dacie wiarę? Tymczasem rzeczywisty Pawlak bez zmróżenia okiem zadawala się ministawkami, by znaczący „Pawlak” miał jak najmniejsze efekty w analizie. Niektórzy  mają analizę u Carrabino, inni u Soler – skąd płyną efekty ich analiz? Od Carrabino czy od „Carrabino”, od Soler czy „Soler”? Podobno kiedyś królowie leczyli nałożeniem swych rąk, a kardynałowie dotykiem swych purpur – pewno dlatego do ich rąk i purpur tak się pchano – tylko czy tego ma dotyczyć analityczna praxis?

Czym jest autorytet? To wyizolowany czysty znaczący, którego nosicielem, dzierżycielem, jest jak najbardziej rzeczywista osoba. Pawlak jako chorąży dzierży sztandar z wypisanym nąń znaczącym. Dla bycia autorem czysty znaczący jest konieczny. Tylko jego autor jest pewny; jest pewny swego (znaczącego), wcale nie musi być pewny siebie samego.

Odejdźmy na chwilę od Pawlaka i popatrzmy na Radosława Sikorskiego. Jest on autorem autorskiego przemówienia na jakimś autorskim zgromadzeniu. To przemówienie rozumiem tak: „Niemcy, jesteście głównym rozgrywającym Europy. Co wy na to, byśmy my, Polacy, dołączyli do was w celu dalszej jej europeizacji?”

Podobno Sikorski (teraz używam go jako znaczącego) z nikim nie konsultował treści swego wystąpienia. Do jasnej anielki, co go do tego upoważniało? Nic poza znaczącym! Sikorski wyrósł poza rząd, Chryste Panie! Przemówił ponad parlamentem, rany boskie! Tylko on autoryzuje to co mówi. Tylko on autoryzuje swoje „powiedziane”.

Autorytetem jest nie ten kto mówi mądre rzeczy, ale ten kto pieczętuje swe „powiedziane” swym znaczącym, ergo odpowiada za nie „przed Bogiem i historią”.

Poznałem Zizka w 1990 w Paryżu. Jeszcze w 1994 w tym samym Paryżu był przez Wielkie Zgromadzenie Lacanistów, czyli ich (nie piszę „nasz” bo nie ode mnie to zależy) światowy zjazd, wielbiony. Był „naszym” Zizkiem. Z resztą mnie też ta „naszość” spotkała, gdy jako „nasz analityk z Polski” udzielałem wywiadu dla Le Monde. Niedługo potem przestał być „nasz”. Powód? Zizek zaczął pisać książki Zizka – Zizek Zizkiem zaczął mówić!

Jak być autorytem? To proste, wystarczy mówić „sobą”, to znaczy swym znaczącym. Zizek mówi Zizkiem, Pawlak przemawia Pawlakiem, Spokojny głosi Spokojnym, Analizant wyłuszcza Analizantem, itd. (przepraszam, że nie wszystkich wymieniam, ale mam ich na myśli). Kilka jednak elementów do tej układanki musimy dodać.

Zizek mówiący jest osobą prywatną; Zizek mówiący Zizkiem osobą publiczną. Czysty znaczący (to po prostu znak podmiotu) pełni swą funkcję tylko wtedy, kiedy jest skolektywizowany. „Chodźcie posłuchać Zizka!” Podkreślam tu znaki zapytania, bo czysty znaczący jest najzwyczajniej w świecie imperatywem – wywiera na otoczenie wpływ, nacisk, zwany prawidłowo przymusem („Kto od miecza wojuje, ten od miecza ginie!”, „Związek seksualny nie istnieje!”, „Wy Niemcy jesteście główną sprężyną Europy!” itd.)

I tak nagle w 1996 usłyszałem, że Zizek gada głupoty, w 2011, że Sikorski oszalał, złamał prawo, jest zdrajcą; o sobie jako kanalii, psychotyku, zboczeńcu, no i moim ulubionym, żem szarlatan i analizy w ogóle nie miałem, a to żem przechodził w Paryżu passe, to kłamstwo, bo łgarzem jestem nieskończenie wielkim. Dlaczego „powiedziane” nie jest przedmiotem debaty, a mówiący „powiedziane” atakowany? Taki to los autorytetów – spotkanie z kastracją. Nikt nie chce zabić żywego Zizka, chce się tylko wyeliminować „Zizka”, którym Zizek mówi. Status „powiedzianego”, czyli „to powiedziane” chce się uczynić „byle jakim powiedzianym” („ot, głupoty pieprzy”), „jakimś tam powiedzianym”, chce się odciąć znaczący od jego efektów znaczeniowych.

Casus księdza Bonieckiego pokazuje, że kastracja może przynieść skutek. Autorytet można stracić na własne życzenie, tylko na własne życzenie – wystarczy przestać „przemawiać”, „głosić”. Jest to wybór podmiotu. Autorytetm jest się dlatego, że kastrację się wytrzymuje, że sztandar dzierżony przez chorążego może upaść tylko wraz z jego śmiercią.

Wszystko to piękne, lecz trzeba mieć dostęp do czystego znaczącego będącego znakiem podmiotu. Jak się to osiąga? Cóż, tu mamy działanie sił zwanych „nie z tego świata”. Nie chodzi tu o inny świat, tylko o świat poza znanymi nam granicami. O tym też opowiem.

KP



Złoto ust


Cóż bym znaczył bez komentatorów? Zwłaszcza takich, którzy wobec innych nie rozgłaszają, żem guru albo jakiś inny mentor. A jeśli już, to mówią to bez ukrywania ironii, a nawet mianowania mnie ojcem założycielem nowej psychoanalitycznej sekty. Od mniej więcej 15 lat ma ona swoją nazwę – to pawlakanizm. Tym jednym słowem, jednym znaczącym, pomyślanym jako obelga, składa się mi hołd stawiając w jednym szeregu z innymi sekciarzami, Freudem, Lacanem, Klein. Cóż takiego przekazuję swym nauczaniem (to dzięki powołaniu do istnienia, przez różne głosy, pawlakanizmu, to co mówię na swych seminariach awansowało do rangi nauczania – a tak zwykł był nazywać swe lekcje sam Lacan), że zwracają się do mnie ci, którzy poszli inną drogą, w sposób znany jako ad paersonam?

Czy należę do złotoustych? Jeśli jestem kanalią, szubrawcem, kłamcą, zboczeńcem, psychotykiem, to czy godzien jestem takiego miana? Z pewnością nie jestem złotousty, bo nie szarpię pacjentów za włosy, nie ciągnę za uszy i nie sypiam z nimi, ani w, ani poza gabinetem. Złotoustemu to zawsze uchodzi, bo jego usta usprawiedliwiają każdy przekaz – ich przekaz nie zmierza poza horyzont zakreślony wysiłkiem warg. Usta złotoustych nie mówią rzeczy niezgodnych z nimi samymi – usta i słowa pozostają w relacji homologicznej. Stąd bierze się prawdziwy problem lacanowskich szkół – w jaki sposób zapewnić przetrwanie wierności słów i warg, czyli, co po Lacanie?

Zgoda z kolejnym komentatorem – nie da się oderwać słowa od ust ostatecznie, ale można uznać usta za martwe, ostatecznie martwe, a nie nieustannie próbować wskrzeszać je do istnienia w postaci zapamiętanej przez „pamiętliwą” część mózgu analizantów złotoustych. To dlatego po Lacanie nie ma nikogo (to stwierdzenie nieco na wyrost, ale uzasadnione przyjętą przeze mnie retoryką); nie istnieje soleryzm czy milleryzm, że wspomnę znane mi środowiska.

Ja jestem w otyle lepszej sytuacji od analizantów Lacana, że sam nim nie byłem. Moja pamięć nie obejmuje słodkości jego ust, mój z nim stosunek odbywa się tylko via słowo w najczystszej postaci. Jest nią litera. I słowo i litera to dwie twarze znaczącego, owszem Janusowa twarz. Kim byłbym gdybym związany był z Lacanem słowem najpierw? Z pewnością nie byłbym pawlakanistą. Miałem w życiu doprawdy szczęście – mój nieodżałowany superwizor-lacanista także nie był analizantem Lacana, był tylko superwizantem. Nie rozmawiałem z nim dzięki temu o Lacanie tylko o przekazie Lacana.

Choć usta i przekaz są parą połączoną węzłem małżeńskim, to obowiązuje uniwersalna zasada przekazu lacanowskiego, traktowana jako oś dyskursu analitycznego, – „związek seksualny nie istnieje” – każda para dwóch kochających się ludzi jest niedobrana, lub: każdy przekaz mówi więcej niż może to wypowiedzieć nawet najbardziej złotousta krtań. To oto idzie gra, nie o to co wypowiedziały usta, ale o to co wypowiedziały ponadto, co litera zmusza odczytywać bez potwierdzenia ze strony ust. Tak jak Jezus umarł, tak i umarł Lacan. Nie poznamy już stanowiska Lacana w kwestii tego co jego przekaz wypowiada ponad to, co same jego usta mówiły. Z samej swej istoty, z samej istoty znaczącego wynika rozbrat między ustami a przekazem. Lub stawiając sprawę radykalnie – czy Budda miał nieświadomość (tym razem Budda, bo niektórych boli przypominanie bliższego nam Jezusa), a zatem czy Lacan miał nieświadomość? A może obaj byli wybrańcami olimpijskich bogów i byli zdrowi od nieświadomości?

I tu wchodzimy na kolejny stopień zagadnienia, warunek sine qua non. Czy miało się własną analizę? To bardzo ważne, ale tylko dlatego, że doświadczenie bycia podmiotem nieświadomości możliwe jest tylko dzięki psychoanalizie. Nie chodzi tu o samo doświadczenie nieświadomości – życie pełne jest ku temu okazji. Chodzi o doświadczenie upodmiotowienia nieświadomości. To coś co wyłania oś najintymniejszego spotkania ze sobą. Jesteś sobą tylko wtedy, gdy w końcu przyjmiesz, że to co jest nieświadomością twoją, w rzeczy samej czynisz swoją – gdzie Nieświadome się objawiło, uczyń je swoim.

Tylko jak zdać sprawę z tego doświadczenia, czymkolwiek by ono nie było? Jak autoryzować to doświadczenie, to jeden krok, i jak parafować je, to drugi. Koniec analizy – istna obsesja złotoustych.

I na koniec, co pomimo wszystko, mimo kilku wyjątków, chroni mnie od stania się złotoustym? Po pierwsze, freudowskość mojej analizy, fakt nie wypierania się, że jestem „złodziejem” – we wszystkim co mówię znajdziecie okrasę w postaci mnóstwa przykładów z życia, jak i praktyki (tu jestem odwrotnością lacanistów). Po drugie, używam ich mnóstwo, bo w nich to wprawne ucho zdaje sobie sprawę z tego, czym była moja analiza, nie dla mnie, ale dla mych słuchaczy. Po trzecie, jestem nieustannie zaczepiany ad paersonam, a nie ad meritum – to pośrednio potwierdza fakt przejścia przeze mnie analizy, czyli zdolność radzenia sobie, jak i w sytuacjach gabinetowych, z kastracją.

Trudno mi się rozeznać na ile temat aktualny stał się mało atrakcyjny, przez swoją abstrakcyjność, dla czytelników. Wzajemne relacje między dyskursem mistrza i dyskursem psychoanalitycznym to sprawy fundamentalne, ale raczej dla wąskiej grupy zawodowców i niektórych amatorów analizy. Zatem dla pozostałych, w ramach życzeń noworocznych, składam przyżeczenie, że rok 2012 będzie też rokiem tekstów poświęconych blondynkom, śpiącym królewnom, samotnym rycerzom, osobom nieśmiałym, mizoginom, feministkom – jednym słowem barwom naszych żyć. Jak uczą wielkie przekazy, należy zajmować się żyjącymi, a martwych pozostawić martwym; oni zmartwień nie mają, żyjący zaś mają ich w nadmiarze.

KP

P.S. W ramach wychodzenia poza swe zajęcia seminaryjne będę próbował łaczyć je z blogiem; to co pozostawione na marginesie seminarium będę rozwijał na blogu. Złośliwi pomyślą, że to autopromocja, ale czy tak jest spróbuję wyjaśnić następnym razem. Będzie nieco o tym czym jest charyzma.



Złotouści


Od czasu do czasu pytany jestem czy rozumiem dlaczego w psychoanalizie spotyka się tyle secesji, czemu w niej tyle kół, kółek, kręgów, sekcji, szkół, szkółek i innej maści odłamów. Dziś postaram się rzucić światło na tę tajemnicę; i choć to kwestia polityczna (za ilością odłamów idzie nieuchronnie ilość opcji do wyboru, a ilość partii i partyjek w środowisku analityków lacanowskich lub inspiracji lacanowskiej nieuchronnie prowadzi do politycznych wojenek, charakteryzujących się głównie obrzucaniem się mniej lub bardziej wykwintnymi inwektywami). Dlaczego dotyka to przede wszystkim ruchu lacanowskiego, podczas gdy „starożytniejszy” ruch zgrupowany wokół IPA tkwi w skostnieniu charakterystycznym dla leciwych struktur biurokratycznych?

Mniej więcej rok temu w korespondencji z wielce szanowanym, a znanym mi od początku lat 90-tych ubiegłego wieku, analitykiem, napisał on o mnie i do mnie, że jestem pionierem. Akurat to wiedziałem, bo pionierstwem w psychoanalizie zajmuję się w Polsce dokładnie od 23.IX.1989 roku. Lecz czy określenie mnie tym mianem hołdem jest czy obelgą?

Ostatni wpis kończyłem odniesieniem do ust wieść wielką przekazujących. Problem w tym, że chociaż wieść potrzebuje ust by się nieść hen hen daleko, to nieuchronnie grozi sytuacja, w której wielkość wieści zostanie przyćmiona wielkością ust. Gdy tak się dzieje jedne wielkie usta zaczynają rywalizować z drugimi wielkimi ustami o autentyczność dostępu do krynicy wiedzy przez wieść niesioną.

By dać wam posmak tej sytuacji zajrzyjcie na chwilę na stronę fppl.pl i przeczytajcie dwa ostatnie komunikaty. Dojrzycie tam nieskrywany entuzjazm, czołobitne zauroczenie, zelocki zapał połączony z zachwytem. Nie dotyczy on niestety samej wieści, czystego przekazu. To zachwyt wielkimi ustami, nie prawdą przekazu, ale mądrością ust przekaz mówiących. Słuchacz spija słodycz ust ryzykując utratę smaku zawartego w samej wieści. Tak oto wpici w usta słuchacze tworzą grupę „wyznawców” ust, z konieczności złotych ust. Lecz obok złota jest także zło-tych ust.

Przekaz, choćby dlatego, że pierwotne usta już dawno się w proch obróciły, istnieje autonomicznie bo można go bez końca powtarzać. Przekaz w formie dyskursu jest przemocą właśnie dlatego – raz napisane pozostaje zawsze takie same. Wieść, nowina, jest przemocą gdy wpisuje się w dyskurs – wieść nigdy nie ustanawia kropki nad i; przekaz to domena znaków interpunkcyjnych poza kropką. Gdy brak jest kropki przekaz kończy się przecinkiem, sugerując ciąg dalszy. To dlatego w kółkach i kółeczkach można 30 lat słuchać, np. o pragnieniu, tego samego, pozostawiąc słuchacze usta w rozdziawieniu oczekującym na słodycz – ale czego? – nie przekazu lecz ust mistrza. To zatrzęsienie mistrzów przyczynia się do tworzenia odłamów.

Wiedza psychoanalityczna nie przebywa w umysłach mistrzów. Inteligencja mistrza nie tworzy. Trzymając się twardo gruntu analizy powiemy, że nie ma wiedzy wrodzonej i nie ma urodzonych mistrzów. Skąd zatem pochodzi analityczna wiedza? Skąd nagle pojawiają się analityczni mistrzowie?

Wiedza analityczna jest skutkiem kradzieży, o czym mało kto wie. Wspaniałe teoretyzacje i konceptualizacje analityczne są owocem kradzieży wiedzy pierwotnej, praktycznej wiedzy o życiu i wiedzy życia posiadanej przez rękodzielników tegoż życia – tych, których zwykło się nazywać analitycznymi pacjentami. To ci pariasi, burakomini, celnicy z Ewangelii, zostają ograbieni z ich wiedzy o życiu i wiedzy życia przez słuchających ich analityków, by później czerpać zysk z niej w postaci swych książek, blogów, przemówień, seminariów itd.

Całe „zło” złotych ust Lacana bierze się z jego milczenia odnośnie swej praktyki. A to z kolei sprawiało wrażenie, że wielka teoretyzacja mistrza jest niezwykłym wysiłkiem genialnego umysłu, natchnieniem bożym, wpływem ducha świętego lub cudownego zestawu genów. Tymczasem wielki mistrz i mały jego uczeń znajdują wspólny grunt w wiedzy praktycznej swych pacjentów, to z niej czerpią, to jej wszystko zawdzięczają. Analityk-mistrz czerpie swą nadwyżkę jouissance w postaci „wiedzy”, czy nawet mądrości, z opowieści wyrzutków, wykolejeńców, ludzi wyjętych spod prawa, na tyle wolnych, że nikt się nie dziwi temu, że chodzą do analityków – przecież normalni ludzie zajmują się normalnymi czynnościami.

Pisałem już dziś, że przekaz jest przemocą i to powinno wystarczać w dziedzinie, w której nie można dokonać zmiany w człowieku bez stosowania dyskursywnej przemocy. Stąd ważne jest, by usta analityka były ustami Innego, którego już nie ma, Innego nieobecnego – to przemoc samego przekazu dokonuje zmiany. Gdy jednak usta analityka znaczą więcej niż „powiedziane”, to obok przemocy „powiedzianego” pojawia się władza posiadacza ust. Takie usta mogą z łatwością kazać przerwać analizę, udać się gdzieś indziej, przyjąć do wiadomości, że jest się „głupim”, kazać to, a nie co innego itd. bez końca. Nadwyżką jouissance dla „buraku” jest możność słuchania ust mistrza, podania mu ręki, podsunięcia kapcia, rozpięcia nad nim parasola – to jouissance sprawia, że „buraku”, wieczny wyrzutek, ma nadzieję na asymilację, na stanie się arystokratą. Niestety, płonne to nadzieje, bo mistrz, arystokrata myśli, zawsze będzie potrzebował „buraku”, by móc okradać go z jego wiedzy.

Dziś podjąłem się napisania czegoś o niebezpieczeństwach analizy, ale nie tylko jej (buddyzm ma tak samo). Pozwala mi na to mój status pioniera. Dla znających się na rzeczy będzie do odczytania cały problemat przeniesienia – to nie bez przyczyny madejowe łoże analizy lacanowskiej tkwi w teoretyzacji końca analizy. To co nie stanowi problemu dla IPA, dla lacanizmu jest koszmarem: czy „buraku” na końcu analizy ma stać się mistrzem złotoustym? A jeśli tak, to czy ma zapomnieć o tym, że jest „buraku”, tyle że po analizie?

Pewno znacie mnie na tyle, moi czytelnicy, że orientujecie się, że chodzi o drugie rozwiązanie. Nie wiem co na ten temat powiedziałby Lacan i inni złotouści, może już nawet powiedzieli, a ja nie byłem tego świadkiem. Więc pozwólcie mi być „buraku”, który złotymi swymi ustami mówi tę myśl myśląc, że jest jego własną.

KP

P.S. Użyłem we wpisie japońskiego określenia „buraku” (to może od niego urobiło się nasze swojskie „burak”, bo przecież co polski „wykluczony” miałby mieć wspólnego z burakiem?), określenia ludzi wykluczonych, czyli takich, którzy w swym stanie społecznym najniższym czerpią nadwyżkę jouissance polegającą na tym, że pozwala się im na o wiele więcej niż arystokratom; bez „buraku” świat nic by nie wiedział o życiu („buraku” byli lub są we wszystkich częściach świata cyganie, żydzi, eunuchowie, klowni, błaznowie, pracze, szambonurkowie, rzeźnicy, hycle, grabarze, aborterzy, wszyscy dzięki którym złotouści i normalni mogą spać błogim snem, śniąc o swym wspaniałym życiu.



Mądrość nigdy nie jest w cenie


Pisałem ostatnio, że psychoanaliza wyrasta z głupoty i nią się posługuje. Jej materiałem jest mowa, każda mowa, nawet ta w wykonaniu najmądrzejszych. Najmądrzejsi są głupcami gdy sądzą, że gdy zaczynają mówić ich mądrość przyoblecze się w słowa. Kłopot w tym, że mądrość nie ma mądrych słów do dyspozycji; albowiem nie ma mądrych słów w ogóle – podobnie z resztą jak głupich. Głupota pojawia się gdy ludzie proszeni są o mówienie – zaczynają mówić i…słowa zaczynają układać się w proste schematy zarządzane regułami syntaktycznymi (np. najpierw podmiot, potem orzeczenie itd.). To jeden z argumentów za tym, że język powstawał by nie rozpleniać mądrość w świecie, ale jako system sygnałów (oznajmujących, ostrzegawczych itp.), który tym bardziej jest efektywny im krótsze zdania są formułowane i mniej słów jest używanych.

Gdy przyjmiemy takie założenie staje się zrozumiałe, że by cele sygnałowe były realizowane wystarczy znać i posługiwać się tysiącem, z niewielką górką, słów. Jak sądzicie jednak, po co dodałem „z niewielką górką”, zamiast najzwyczajniej napisać „dwieście”? I zaraz potem drugie: czy to ja poprzedzam „niewielką górkę”, czy też może „niewielka górka” poprzedza mnie?

To drugie pytanie nie jest bez znaczenia (zauważcie jak użycie zdwojonego zaprzeczenia przekazuje ideę bardzo dużego znaczenia). Co bowiem jest w posiadaniu czego? Czy słowa (tak, tak, znaczące) posiadają człowieka, czy też może istnieć sytuacja, że człowiek dysponuje słowami?

Napisałem zaraz na początku „ich mądrość przyoblecze się w słowa”. Czym różni się to od „wyrazi się w słowach”? Przecież nie sensem. Bez dwóch zdań wszyscy moi czytelnicy mogliby powiedzieć to co ja używając słowa- rarytasu, czyli „przyoblec”. Wszyscy go znają i zdają się rozumieć – to gdzie leży trudność w jego użyciu?

Przybliżmy tę kwestię bliżej. Jadąc ostatnio samochodem przysłuchiwałem się rozmowie pasażerów. Angliści rozmawiali o urokach języka obcego, który wybrali do studiowania. Zeszło na czasownik osobliwy opisujący czynność torowania sobie przed sobą drogi w zaroślach. Ktoś zadał pytanie czy istnieje polski odpowiednik czasownikowy takiej czynności. Zaproponowałem znaczący „maczetować”. Ba! Ale nie ma go w słowniku! No nie ma, lecz cóż to znaczy? Tylko tyle, że jest się zaupełnie zależnym od słownika – w dużym skrócie, słownik to lacanowski skarbiec znaczących.

Co się dzieje gdy ktoś słyszy taki znaczący jak „maczetowanie”? Niektórzy powiedzą – to błysk inteligencji. E, tam, jaki błysk jakiej inteligencji. W testach na inteligencję inteligencja oparta jest na kalkulacji, na szybkości i poprawności kalkulowania, a reguły kalkulowania znane są z góry, a przez to i jego owoce. Tasowanie znaczących to co innego. Nie ma tu miejsca na kalkulację, jest za to miejsce na inne, nowe ich użycie – tworzywo jest to samo, zmienia się tylko obróbka. W efekcie powstaje nowe, z góry nie założone.

Skąd bierze się taki efekt „prawdy”? Ze sposobu posługiwania się znaczącymi przez podmiot, który przestaje być niewolnikiem języka, stając się przez to nośnikiem przekazu. Ta kwestia rzuca nas na otwarte wody tajemnicy oddziaływania psychoanalizy, czyli mocy interpretacji.

Ostatni wpis zatytułowałem korzystając z maksymy dominikańskiej jako przybliżenia tego, co robi analityk gdy interpretuje. „Przekazać innemu owoce swoich przemyśleń”. Ładnie powiedziane, lecz byłoby ładniej gdyby wykreślić przemyślenia na rzecz odczytania – przekazać innemu sedno tego co zostaje odczytane przez analityka. Czasami odczytane można po prostu dokładnie zacytować, lecz nie oznacza to, że zostanie to przez adresata pojęte (np. najpierw trzeba orientować się co to jest maczeta i że nie chodzi tu o meczet) no i pomóc przeskoczyć nad momentem zaskoczenia. Bywa jednak i to nie rzadko, że nie starcza czytania, należy odczytać i to co odczytane przekazać. Istota tkwi w przekazie a nie w katechezie. Moc tkwi w słowie a nie w ustach.

To co mądre wytrąca się z kogla-mogla głupoty. A kogel-mogel, jak to przesłodzone żółtko, rozkoszuje. Mądre jest dodatkową rozkoszą, nieznaną gadającym głowom.

A teraz coda – a co się dzieje gdy mądre zostaje dodatkowo przypisane ustom mądre mówiącemu?

KP



contemplata aliis tradere


Psychoanaliza powstała na obrzeżach głupoty i z głupoty żyje. Ma się dobrze, pod warunkiem że to co głupie jest jej materią. A z tym jest o wiele trudniej. Jej związki z głupotą są wielopiętrowe. Posłuchajcie wypocin myślicieli, elity intelektualnej, na okrągło psychologizowania, a głupota winna do was dotrzeć.

Usłyszałem niedawno coś takiego: „matki jak gdyby żerują na swych dzieciach”. Jak gdyby, tak? Co na to dzieci takich matek? Czy dla nich żerujące matki są jak gdyby żerujące? Psycholożkę poniosła fantazja poetycka – było to żerowanie czy nie?

Tak właśnie jest z wiedzą – wiedza to jak gdyby prawda. Po co to „jak gdyby”? Bo użyte tu słowo „żerują” nie znalazło swego grzecznego odpowiednika w postaci „wtrącają się za bardzo” lub „wykorzystują”. Przecież głupie by było powiedzenie” „matki jak gdyby wtrącają się za bardzo”. Znacząca substytucja – ot, taka nasza definicja metafory – to znany współcześnie sposób tzw. akcji afirmatywnych. Zamiast Murzyn powiesz Afroamerykanin i co osiągnąłeś? – rozrost pola głupoty, czyli pozbywania się z pola dyskursu wymiaru prawdy – tego, że ludzie bardzo nie lubią innych.

Pewnego dnia siedziałem nad jednym ze swych tekstów. Musiałem użyć słowa o charakterze etnicznym; chodziło o słowo „cygan”. Komputer ciągle podkreślał czerwienią niepoprawność. Zirytowany zacząłem badać tę sprawę. Okazało się, że słowo „cyganka” nie było podkreślane czerwienią wężyka, a słowo „cygan” traciło swój stygmat niepoprawności gdy zostało napisane z dużej litery i przybierało postać „Cygan”. Zastanówmy się na przykład nad prostym zdaniem w dwóch wersjach: „Cygan zasiadł nad tekstem” i „cygan zasiadł nad tekstem”. Który z nich jest cyganem? Z całą pewnością drugi, bo pierwszy może być czystym Polakiem o nazwisku Cygan, autorem tekstów. Z przerażeniem stwierdziłem, że nie ma cyganów, są tylko Cyganie, że nawet w powiedzieniu „kowal zawinił a cygana powiesili” powieszonym każdorazowo jest Cygan.

Wysuniemy więc wniosek, dość łatwy do wysunięcia uwzględniwszy powyższy przykład, że kiedy próbuje się manipulować słowami i akumulować wiedzę w postaci rozplenienia słów, to jedynym skutkiem takich poczynań nie jest jasność, ale dezorientacja. Akumulowanie wiedzy ma swoją granicę i jest nią zawsze jouissance. „Ty czarnuchu” nie tylko obraża czarnoskórego; ono także wyraża satysfakcję mówiącego. Że chorą? Ależ nie ma innej satysfakcji. Matka „żerująca” na dziecku nie tylko krzywdzi dziecko, lecz także satysfakcjonuje siebie. Gdy matka tylko „jak gdyby żeruje”, to i krzywda dziecka i satysfakcja matki jest mniejsza.

W jednym ze swych seminariów Lacan stawia kwestię autentyczności wiedzy i tego co rozpoznaje się jako wiedzę. Daje zdumiewająco jasną odpowiedź – to głód znaczenia. Rozpoznajemy wiedzę, bo zaspakajamy ten głód. My ludzie, biedne małe istoty, nieustannie potrzebujemy znaczenia. Albo je chłoniemy albo produkujemy, a na koniec zawsze odkrywamy jego niewystarczalność i niepoprawność. Mówiąc „Afroamerykanin” bywa że nie obrażamy (by obrazić wystarczy powiedzieć to jakoby neutralne słowo przez zaciśnięte usta), ale z pewnością nie likwidujemy namiętności „dokopania” i rozkosznie oddajemy się temu w myślach („ty pie..lony czar…chu”).

A co się zmienia gdy powiemy, że „matka żeruje na dziecku”? Niewystarczalność i niepoprawność znaczenia nagle się zatrzymuje. Jeśli „żerowanie” nie jest jak gdyby „żerowaniem”, to jest po prostu faktycznym żerowaniem. Dalej słowo (psychoanalityczny ukochany znaczący), a zatem i wiedza, nie sięga. „Wszystko” zostaje powiedziane, dalej mówione może być tylko „jak gdyby” („mama ciebie tak kochała, że aż chciała ciebie zjeść”, „mamie zostało już tylko jedno dziecko i nie chciała ciebie stracić” i temu podobne „jak gdyby” prawdy).

A żebyście nie myśleli, że to tylko siano słów, wystarczy dodać granicę wiedzy w postaci niegojących się owrzodzeń na skórze dziecka; za nią jest już tylko jouissance, trauma, prawda.

Na koniec, co robi psychoanaliza w obszarze wiedzy? Nie nadaje znaczenia. „Żerowanie” jest po prostu „żerowaniem”, a nie jak gdyby „żerowaniem”. Jest odkryciem, a więc z nagła wyłonioną wiedzą, że istnieją „żerujące” na dzieciach matki i że nie są to matki „kochające inaczej”; że w pewnych obszarach los dziecka zostaje wytyczony obecnością „żerujących” matek. A więc? Psychoanaliza nie jest dobrym środkiem do nabywania wiedzy, to metoda nakierowana na zmniejszanie pola niewiedzy. Czy zmniejsza obszar głupoty? Nie, albowiem wszyscy ludzie gadają, nawet ja. Waga psychoanalizy leży gdzie indziej. Psychoanaliza unaocznia z mocą wagę słowa, jego godność. W zalewie gadanych głupstewek niech zaistnieją słowa bezkompromisowe – niech będzie „żerująca matka”, byleby nie było matek jak gdyby „żerujących”. Niech tak, tak znaczy, a nie nie – że lekko strawestuję głośny cytat.

KP

P.S. Przedstawiony przykład jest wymyśloną ilustracją i nie ma związku z jakąkolwiek znaną mi i nieznaną osobą. Jednak samo sedno pozostaje i jest sercem doświadczeń klinicznych.



Głupoty nie oddzieli się od mówienia


Być może niektórzy, a może większość, sądzą, że aktualny temat jest jakiś dziwny. No bo czy warto zajmować się głupotą? A także, co to ma wspólnego z zakresem tematycznym tego bloga? I kontynuując, czy można cokolwiek mądrego powiedzieć o głupocie?

To może zacznijmy od tego: „Nihil humanum a me alienum puto”, co tradycyjnie tłumaczone jest jako „nic co ludzkie nie jest mi obce”. Renesansowa interpretacja maksymy Terencjusza kładła nacisk na odwagę przyglądania się i zgłębiania wszystkiego, co dotyczyło człowieka i jako taką warto uznawać ją zo podwalinę przyszłych nauk społecznych. Lecz w istocie fundament poznania pozostawał niezmienny, z ducha swego po dzień dzisiejszy pozostaje kwietystyczny, promujący narcyzm jednostki ludzkiej. Zważmy, że maksymę centralną można też zinterpretować nawet tak – wszystko co dostrzegam w [dowolnym] człowieku, dostrzegam też w sobie! Inaczej mówiąc, przedmiot mojego zainteresowania (nawet jeśli jest podmiotem), nie różni się ode mnie. I teraz, jeśli tak, to moje zainteresowania, np. zachowaniami agresywnymi ludzi prowadzą do określonych wniosków, to wnioski te znajdują zastosowanie także w stosunku do mojej własnej osoby. To w zasadniczy sposób odróżnia nauki w sensie ścisłym od nauk społecznych. Wiedza o procesach jądrowych we wnętrzach gwiazd nie ma zastosowania do osoby badacza.

Komentując dalej przykładową maksymę warto powiedzieć, że nie jest sprawą obojętną to, czy konstruktor teorii szczęścia w czasie gdy koncepcję tworzył był osobą szczęśliwą czy nieszczęśliwą, lub przechodząc na teren niepoprawności politycznej – czy postulujący odebranie homoseksualizmowi etykietki chorobliwości był hetero czy homoseksualistą? Czy to co postulował nie miało odniesienia do jego osoby?

„Medice, cura te ipsum”, lekarzu, ulecz się sam, nie sam siebie, ale pozwól innemu ciebie uleczyć, stań się przedmiotem poznania, zwłaszcza gdy chcesz poznawać bliźniego swego. Po co? W sumie po to tylko byś poznał swą własną głupotę, by przekłuć nadęty balon narcyzmu, który bez zmróżenia powiek pozwala ci ujmować pacjenta jak przedmiot i dokonywać osądu. Pisałem już – najtrudniejsze z trudnych zadań czekających analityka to poddać się osądowi, a nie osądzać.

Głupota to składowa dyskursu psychoanalitycznego – w pełnym świetle zaistniała dzięki analizie; w półświetle błysnęła u Erasmusa, musiał ją pochwalać by w ogóle pozwolić jej mówić. Więc spotkał go los znany od wieków – przez głupców został osądzony jako głupi; dziwne tylko, że nie towarzyszyła temu typowa dla kwietystów-narcystów wzgardliwa tolerancja; akurat ten głupi lepiej by było aby przestał istnieć, niż miał osądzać mądrych.

Tolerancja to znaczący bieżącego dyskursu. Gadulstwo na temat tolerancji kwitnie i jest w modzie, od prawa do lewa. Im więcej gadulstwa, tym więcej głupoty. Narcyz pyszni się gadulstwem, po tym go zresztą poznacie – on toleruje głupich, a jakże, to przydaje mu chwały. On tylko nigdy nie zaryzykuje by wystawić swą głupotę pod osąd  innych, czyli sprawdzić, czy inny będzie go tolerował z jego własną głupotą. Tolerancja, o której tyle się na co dzień gada, to tolerancja pogardliwa, tolerancja dla plujących, byleby tylko nie opluwali oni ciebie.

Podporą głupoty jest dyskurs naukowy. To on współcześnie osądza co jest głupie podtrzymując złudzenie, że znaczący w sobie i z siebie coś prawdziwego oznacza. To w nim głupi znajduje podporę czytając w leksykonie definicję tolerancji. Tymczasem znaczący jest głupi, nie odnosi się do niczego jeśli nie odnosi się do dyskursu, do dyskursu a nie do znaczenia.

I teraz przejdę do przykładu. W Świecie Nauki pisuje sceptyk, pan Michael Shermer. Ten sceptyk osądza mnóstwo rzeczy krytycznie; za wyjątkiem metody naukowej, ta jest wolna od osądu a wraz z nią on – naukowiec. Oto próbka jego sceptycyzmu. Powołuje się na niejaką Carol Tavris, która tylko z tytułu bycia psychologiem społecznym zasługuje na zaufanie, oto cytat: „Każda psychoterapia zbiera entuzjastyczne opinie [doprawdy? Gdzie się tak dzieje? Wystarczy wejść na fora pacjentów by się przekonać jak różne krążą opinie], co wynika z potrzeby uzasadnienia włożonego w nią wysiłku [hm.., albo jest to reguła ogólna, tyczy ludzi w ogóle w sytuacji wkładanego w coś wysiłku i wtedy ma to sens, albo odnosi się tylko do sytuacji szczegółowej, ale wtedy jest przeciwieństwem sądu pani Tavris – jeśli tylko wysiłek włożony w psychoterapię skutkuje entuzjastycznymi opiniami, to coś w niej musi być. Z pewnością nie jest to jednak reguła ogólna, z niej to bowiem wynikałoby, że XIX-wieczni proletariusze entuzjazmowaliby się kapitalistami, matki bardzo wielu dzieci entuzjazmowałyby się swą dolą, a małżonkowie, którzy przeszli wieloletnią batalię rozwodową, entuzjastycznie ocenialiby swe małżeństwo – powtórzę, znaczący jest głupi.] i dalej: „Jeśli zainwestuje się w coś sporo czasu i pieniędzy, twierdzi się potem, że to pomogło”; jak to logicznie i psychologicznie prawidłowo brzmi, ajajaj. Jeśli kierować się cennikiem to być może tak. Tylko kto ustala cennik? Cena ustalona jest od strony terapeuty lub jego organizacji – to jego „sporo”, przecież musi się wyżywić. Taki cennik to w stosunku do pacjenta zmienna niezależna. Ale na przykład ja znany jestem z tego, że proszę pacjenta o ustalenie cennika, pozwalam jemu określić swoje „sporo”. I czy teraz pani Tavris i pan Shermer nadal twierdziliby, że jej reguła obowiązuje? A może obowiązywałaby inna – pacjenci są entuzjastyczni, bo każe im to czynić poczucie winy z powodu okradania analityka; byłaby to forma rekompensaty. Pani Tavris i pan Shermer posługują się znaczącym psychoterapia, który ma niewiele wspólnego z psychoterapią lub ma jedynie coś wspólnego z psychoterapią w wydaniu Juesej. Lecz ważniejsze przychodzi później. Oto co plecie Shermer w odniesieniu do skuteczności i zasadności entuzjastycznych opinii: „trzeba by przeprowadzić badanie w kontrolowanych warunkach – osoby zmagające się z tym samym problemem wyznaczyć losowo albo do terapii u scjentologów albo na inną psychoterapię”. Rany! Cóż za wykwit radosnego, wprost entuzjastycznego umysłu naukowego! Po pierwsze, uczynić z cierpiących ludzi zmienną niezależną, np. zebrać do kupy ludzi z problemem tożsamości płciowej, kazać im mówić tylko o tym, a najlepiej nawet w taki sam sposób lub, to dopiero ideał, tymi samymi słowami. Następnie wybrać spośród nich tych, którzy chcą o tym tylko mówić, potem odebrać im wolność wyboru terapeuty (wybór ma być losowy bo naukowy), a dalej płacić za nich pieniędzmi uzyskanymi od frajerów, albo jeśli wolicie jeleni. To nie koniec rozrywki – następnie selekcjonuje się terapeutów, muszą odpowiadać standardom (kolejna zmienna niezależna), potem odebrać im podwójną wolność, pierwszą, bo musi przyjąć delikwenta nawet jeśli uważa, że on pomocy nie potrzebuje, drugą, bo musi zajmować się z nim tylko tym problemem, który wchodzi do naukowego badania. Wniosek? Psychoterapia jest metodą leczenia (lub nie), która ma miejsce tylko wtedy gdy osoba leczona zostanie pozbawiona podmiotowości, a także gdy podmiotowości wyzbędzie się terapeuta. Na koniec w ramach rekompensaty za ten niecny czyn entuzjastycznie (bo trzeba uzasadnić nakłady) zostanie wyrażona opinia taka lub inna, zapewne negatywna, która w zaleceniach pokontrolnych stwierdzi, że problemami z tożsamością płciową należy zajmować się przy pomocy skalpela chirurgicznego lub psychotropów.

Co z tego wynika? Że znaczący psychoterapia jest głupi, tym bardziej głupi im bardziej się nim mówi. W konsekwencji mówi się o psychoterapii, która nie ma odniesienia do niczego lub w ogóle nigdzie nie istnieje. Gdy zawłaszczy ją dyskurs naukowy staje się psychoterapią naukową, czyli w stosunku do tego czego pragną podmioty, bełkotem. Jestem więc szczęśliwy, że istnieje dyskurs psychoanalityczny, miejsce gdzie każda psychoterapia może znaleźć swą konsystencję. Pod warunkiem, że przestanie flirtować z dyskursem naukowym w poszukiwaniu uzasadnienia dla swego istnienia.

Zadajmy na koniec kluczowe pytanie. Czy psychoanaliza czyni człowieka mądrzejszym lub przynajmniej mniej głupim? To wątpliwe, ale jednak coś w obszarze ludzkiej głupoty robi dobrego. Zajmę się tym następnym razem.

KP



Słodkie małe głupstewka, czyli o tym, że ludzie nie znają znaczącego


Zasiadam do pisania nieco opóźniony, lecz pisanie wystąpienia na zbliżające się sympozjum też czas pochłania – czas pochłaniał mnie, czas pochłaniał czas, czas pochłaniał wszystko wokół. Czym jest ta pochłaniacza istność, ten zasysacz, ten ssak?

Jedni zwą go robalem, tasiemcem, odwiecznym żołądkiem. To niekończący się serial. Czekasz na odcinek (z nich to składa się tasiemiec), ale jak serial się zaczął nikt już nie pamięta. Jesteś skazany na przyszłość – przeszłość zapomniana, teraźniejszość nie istnieje. Czym jest przyszłość? A czy to ważne? Przyszłość jest tym, co skroi dla ciebie scenarzysta. Ty przyszłości nie masz.

Drudzy nazywają go kwoką. Kwoka to mama tłusta i obszerna. Nie lata bo przeciążona jest nadmiernym bagażem. Skrzydła nie służą wznoszeniu się wysoko, a gdzież by tam? Po co? Przecież gdy skrzydła się uniosą, wszystkie pisklęta, a nawet więcej, znajdą pod nimi swoje miejsce. Kwoki to transportowce, które chronić mają przyziemskość; no bo po co latać, po co narażać się na zadziobanie?

Trzeci nazywają go amebą, substancją bezforemną, substancją w ruchu, ruchem samym. Ludzie budują domy, ludzie budują twierdze. W domach-twierdzach przechowują arsenały różnych domestosów, by pracowicie czynić swe małe życia jałowymi. Rzeczywistość wyprana z wszelkiej obecności, z wszelkich oznak życia, staje się śmiercią – może ameba na zewnątrz domu-twierdzy nie skusi się na kawałeczek twierdzy, może ominie go łukiem?

Małe życia, małe śmierci małych ludzi o małych głowach, które sądzą, że wszystkie rozumy pozjadały, budzą się pewnego nie nadzwyczajnego dnia z gośćmi w domu, gośćmi całkowicie opornymi na wszystkie znane i nieznane antybiotyki.

Przed życiem nie ma ratunku. To życie zabija, po co więc uśmiercać się zanim zetkniesz się z życiem? Może dlatego, myśl przebiega złowieszcza, by życiem życiu się przeciwstawić? Małym życiem Wielkiemu Życiu się oprzeć.

Załóżmy przez chwilę, że mówię rzeczy mądre, że rzeczy mądre rodzą się tuż przed kropką, a nigdy nie zaczynają się od dużej litery, i że zawsze składają się z głupich słów. Skąd zatem w tych warunkach pojawiają się mądrości? To względnie proste – ze sposobu używania znaczącego; nie z używania mądrych słów, nie z używania słów, które mają wyrazić już istniejącą myśl, tylko z używania słów głupich (wszystkie słowa brane partes contra partes są głupie). Mądre jest skutkiem metabolizmu słów i nie ma postaci zdania – nawet największa mądrość gdy przybierze postać: „moim zdaniem…”…jest robaczywa.

W dzisiejszej GW niejaka Julia Fiedorczuk, noblistka w Polsce, mówi: „Świat nigdy mi nie wybaczy mojej płci. Cokolwiek będę robiła, zawsze będzie można potraktować mnie pobłażliwie” Uff! Gdy chcesz napisać jakąś myśl, odwzorować ją słowami, to nie metabolizujesz ich. Z głupich zawsze słów wychodzą głupoty. Światu z płcią nie po drodze, świat płeć olewa (pisać głupoty mogą i kobiety i mężczyźni). To megahisteryczne żądanie nie olewania „mi”, nadyma to „mi” do wielkości pępka świata. Dalej to „mi” żąda by nigdy nie traktować go (go a nie ją, pani Julio!) pobłażliwie. Ależ ja też tego chcę – ja też, ja też – ja, mężczyzna, też tego chcę; tyle że ja robię głupstewka i bywam naiwny, więc czemu miałoby służyć nie pobłażanie w stosunku do mojego „mi”? Robienie literatury by pobłażać swojemu „mi” i nie być przedmiotem pobłażania ze strony Innego, wygląda na używanie pisania jako autoterapii. To w ogóle słabość tzw. literatury feministycznej; rządzi nią partykularny interes – „mi” dobija się by móc coś powiedzieć, lecz to „mi” mówi tylko „mi” – mi, mi, mi, uderzanie w jeden klawisz i żądanie by świat słyszał w tym melodię. W rezultacie melodię słyszy tylko światek GW, ja wszelako pozostaję z pustym. Nie wiem co bezpłciowy świat miałby mieć do płci; nie wiem dlaczego moje „mi” nie miałoby być poza pobłażliwością, czym różni się moje „naiwne mi” od „naiwnego mi” pani Julii, by jedno traktować tak, a drugie inaczej; nie wiem na koniec dlaczego suwerenne kobiece „mi” żąda parafowania tejże suwerenności przez ho, ho, świat sam. Ja z resztą parafuję tę kobiecą suwerenność bez żądania parafowania z ich strony, naprawdę płeć kobiet mnie nie kręci. Podejrzewam jednak, że kiedy parafuję suwerenność sam przez się, bez żadania parafowania, to traktuję „mi” pani Julii pobłażliwie.

I jeszcze jedno. Używanie świata jako metafory mężczyzny to dowód na poetyckość, liryczność autorki, próba zmiany prozy życia na poezję życia. Pani Julia krzyczy, że źle jest płci kobiecej na świecie i zna na to lekarstwo – nie traktujcie płci kobiecej pobłażliwie. Panowie, skrzyknijmy się i nie traktujmy kobiet pobłażliwie, przestańmy traktować je jako kobietki. Zróbmy to, proszę was, błagam – ciekawe, czy się zorientują, że tak robiąc, akurat traktujemy je pobłażliwie.

Nie ma słów mądrych. Wszystkie są głupie. Traktując je jako mądre czynimy z siebie głupców. Wielka proza to wie. To z metabolizowania głupich słów rodzą się mądrości. Wszystko inne jest polityką i ideologią, czymś obcym człowiekowi.

KP



Tajemnica nerki Blooma


Zawsze chciałem napisać coś zrozumiale i prosto. Stałbym się wtedy autorem poradników, zdjęcie moje obwolutowałoby stronę główną i jakieś tam „Na śniadanie przy kawie” udawałoby, że jest zainteresowane treściami tej książki. I ledwo zacząłem swój wpis, a tu wyskakuje spod klawiatury „obwolutowywanie”, którego w słownikach się nie uświadczy. Czy można pisać jaśniej? Owszem, można, ale do umysłów co to podobne są dyskom twardym. Taki korektor na przykład zwróciłby uwagę, że poprawniej będzie napisać „na okładce książki widnieje…”, proste, jasne, bezwysiłkowe. Uznałby, że taka zabawa słowem jak „obwolutowywanie” li tylko udziwnianiem jest. Lecz „li tylko” też. W ramach zatem walki o wyrugowanie udziwnień (a nie lepiej zamiast nazbyt starego wyrugowania napisać eliminowania?), korektor czerwonym podkreślaczem pstrzyłby mój tekst – a pfu, a ffe, pstrzyć?, no nie autorze, zakreślałby oczywiście.

Stawiam wszelako pytanie (przez to „wszelako” doszło do sporu z mą promotorką doktoratu, której widziało się, że tego słowa doktorat nie toleruje): do kogo kierowane jest to co napisane?

Do tych co umieją czytać? Niekoniecznie, czytający rzadko czytają, a jeśli już to bez rozumienia – na egzaminie maturalnym, nie bez powodu jest dział zwany „czytanie ze zrozumieniem”. Bywa, że nie czytający czyta bardziej, tak tak, czytelnicy tego wpisu – kształt, krągłości znaczków, ostrości pitaszków, daszki nad krągłościami i ogonki przy pitaszkach potrafią być fascynujące i wciągnąć w zagadkę przekazu, moi drodzy, a nie treści.

To może do tych co nakłaniani są do czytania? Hmm..dajcie spokój. Jeżeli są już do czegoś skłaniani to do kupowania towarów rynku wydawniczego – chodzi o sprzedaż a nie czytanie. „Tajemnica twierdzy szyfrów” się sprzedaje, a „Nieznośna lekkość bycia” znacznie gorzej. Chyba nie będę tłumaczył dlaczego.

To może do tych co po prostu chcą czytać? Tylko skąd mieliby wiedzieć, że tego chcą? Nie są nimi łakomczuchy czytania, książkowe mole, szkolne kujony. Są nimi zaś ci, którzy chwilę przedtem nie wiedzieli, że chcą przeczytać (posłuchać, zobaczyć,itd. też), a zaraz potem wiedzą, że tego chcą.

Co jakiś czas dostaję wieść od nowych czytelników tego bloga, że tak niewiele rozumieją, że tekst jest elitarny i trudny, że manipuluje słowem i sztuczkami literackimi, że jest pusty. Lecz jednocześnie zaraz dodają, że ich wciągnął, że nawet zmusił do myślenia. Ho, ho, czyżby był kierowany do bezmyślnych, by zaczęli myśleć? A czemu nie? Właśnie to odróżnia przekaz od treści.

Obowiązuje nakaz zamieszczania ulotek o lekach. W nich to znajduje się mnóstwo treści – jak brać, kto ma brać, czego unikać, czego się spodziewać i parę innych spraw tudzież. Lecz czy ktokolwiek zauważa przekaz brzmiący mniej więcej tak: „Lekożerco!, będziesz zażywał truciznę; byś nie kojfnął zalecamy ci postępowanie według tej oto instrukcji”; czyli w gruncie rzeczy – twoje zdrowie oddajemy ci w twe ręce, swe umywając w obawie przed możliwymi błędami wypisywaczy recept.

Dzisiejszy wpis zarysowuje pole głupoty, bazę dla życia społecznego, komfort codzienności. bylejakość dni i nocy, płaskość ludzi; wszystko to, co składa się na maszynerię istnienia; wszechmoc rozumienia, wszechobecność informacji, omnipotencję wartości.

Temu imperium głupoty psychoanaliza przeciwstawia gigantyczną głupiość rdzenia samego języka, tej dziwnej materii, z której utkana jest cywilizacja ludzka. Znaczący jest głupi, podobnie z resztą jak miłość. (Tym wszystkim, którzy mogą mnie mieć za kryptochrześcijanina, agenta Opus Dei lub innego sprzysiężenia przeciwko wolności ludzkiego ducha, radzę kolejny raz przeczytać Hymn do miłości św. Pawła – jest on o tym, że miłość jest głupia).

Ostatnio na czele imperium głupoty zauważyłem JKM. Wypowiedział się ostatnio na temat Ulissesa Joyce’a – nie przeczytał go, ale za to określił mianem bełkotu intelektualnego, bo nie daje się rozumieć. I jak to umysły tego pokroju mają uważa, że błąd leży po stronie nadawcy, ergo Joyce’a. Sądzi przeto, że pisanie jest komunikowaniem przez autora swych myśli. Biedak nie zauważa, że „nierozumienie” nie tyczy autora tylko odbiorcy. Jeśli JKM nie rozumie Joyce’a, to jest tak także z tego powodu, że jego odbiorca jest nieco…no cóż, za głupi.

Znaczącego charakteryzuje „znacząceniowość”, a nie sens czy znaczenie. Jego się nie rozumie, jego się czyta. Bloom różowolicy (to jedno ze znaczeń słowa bloom), wyrusza w podróż całodobową spowodowaną przez różowawą nerkę, a nie w celu jej zdobycia. Tą samą nerkę, którą wieki wcześniej była piękna Helena („której kibić piękna ponad…”, kibić tak pięknie uwydatniająca nerki właśnie), sprawczyni postradania rozumów przez tak wielu  mężczyzn (a miłość zmienia rozumy w bezrozumy, oj zmienia panowie i panie). W końcu Bloom, nieustanny podróżnik przez życie, zawija do portu, w którym jego Penelopa, żoneczka Molly, czeka na niego wierna, smacznie pochrapując w łóżku. Bloom może ją już chrapiącą schrupać, włąsciwą nerkę przeznaczoną na cynadry (a cóż to cydr robi w środku opowieści tego niezwykłego dzieła?) wyrzucając do kosza.

O niczym więcej to dzieło. Tak mało na tak wielu stronach? No nie, to głupie.

W głupocie życia, równie głupia nerka jest jak latarnia morska wskazująca port. Że głupie to? A od kiedy port miałby być mądry? A od kiedy życie miałoby być rozumne?

KP