Na wyspach inności (1) – Quo vadis


Nie pisałem dotychczas w sposób zorganizowany o wyspach Bergamutach, miejscu przebywania, a raczej odosobnienia, Kotów w butach. Ktoś może spytać: ale dlaczego? Odpowiedzią może być film, do którego odnoszę się ostatnio. Pokazano w nim jak ciężko jest mówić w sposób zajmujący o innościach, a jak łatwo można stać się, mówiąc o nich, jeszcze jednym rodzajem inności – no bo kto rozumie gadających analityków?

Komentatorka Izabela podnosi tę kwestię. Jakieś tam inności wyruszają niekiedy ze swych wysp i przybijają do mego  pomostu. Nie wszystkie, bo niektóre wolą zamieszkiwać u siebie; w zasadzie większość. Zdaje się, że bezwiednie Izabela dotknęła sedna inności. Inności się nie wpraszają. Inności można jedynie zapraszać. Lecz inności się nie zaprasza, albowiem żyją na własnych wyspach. Macie oto definicję inności – istnieje kontynent „normalności”. Nie jest on pozbawiony swych szaleństw, wariactw i bzików. Tyle że to kontynent, imperium standardów i norm, ostoja procedur i miejsc zajmowanych przez ludzi powiązanych w sieć przez język. Na tym kontynencie gdy idę po zakupy mówię „dzień dobry” sąsiadowi, a on mi odpowie tym samym „dzień dobry”. Powiem i odpowiem w ten sposób nie dlatego, że sąsiada lubię, ale dlatego, że jest on moim sąsiadem. Poza tym nie muszę go w ogóle znać. Mówię ‚dzień dobry” nie dlatego, że jestem grzeczny tudzież dobrze wychowany – gdy znajdę się na ulicy nie mówię przecież każdemu „dzień dobry”. Powiedzą, że to dlatego ponieważ nie znam ludzi, a mówię formułę powitania tylko ludziom znanym. Czyżby? Oto wchodzę do sklepu i już na progu mówię Nieznajomemu, sprzedawcy, „dzień dobry”. Bywa, że wchodząc do sklepiku rzeknę „cześć” – czy jednak macie pewność wtedy, że czyniąc tak jestem kupującym? Może wchodzę jako znajomek do znajomka, by spytać: „masz zapalić?” Oto czym jest dyskurs!

W nim to inicjator, niezręcznie po polsku nazywany agentem, zwraca się do Innego wyłanianego przez znaczący, po to, by to Inny coś wykonał. Zazwyczaj to robi, lecz bywa, że sąsiad nie odpowie „dzień dobry” na „dzień dobry”. Cóż, gbur, najczęściej przejściowy. O dziwo, jutro jego „dzień dobry” się pojawi. To są zmarszczki, wariactwa, na raczej gładkiej powierzchni naszego kontynentu.

Gdy na nasz kontynent zawitają Wyspiarze sprawy mają się inaczej. Wyspiarz mówi „dzień dobry” każdemu, a na dodatek kłania się nisko. Robi tak, albowiem nie jest u siebie.

Kilka tygodni temu stałem przy kasie w banku. Przede mną jakaś zamaszysta, chcąca zrobić wrażenie „normalnej pewności” życiowej pani dokonywała transakcji. Gdy skończyła, odchodząc rzekła do mnie: „nie pójdę z panem do łóżka; mam swój honor i do łóżka z podrywaczami nie chodzę”. Cóż, to tylko Wyspiarka. To było jej „dzień dobry”; to było jej przywitanie. Jej słowami zostałem określony jako podrywacz, będąc tylko klientem banku. Cóż mogłem wykonać? Nic, pozostać dalej klientem – przecież nim byłem. Wyprodukowane „nic” jest podstemplowaniem inności, albo, jeśli tego chcecie, murem. Wyspiarz pozostał poza dyskursem.

Oczywiście to tylko uogólnienie. Wszelako był on w banku, a zatem brał udział w dyskursie. Przyznacie aliści, że w dziwnej formie to dyskurs czyniony. Wyspiarka na naszym kontynencie nadal żyje wyspiarską rzeczywistością. Psychoanalitycy powiedzą na to: albo Wyspiarka przyniosła ze sobą na kontynent swą rzeczywistość (mamy oto projekcję), albo po zawitaniu na kontynent zaczęła „tęsknić” za swą rzeczywistością (oto autystyczne zamknięcie się). Tak czy owak, Wyspiarzem jest ktoś, kto nie jest w stanie żyć w podzielonej rzeczywistości człowieka z kontynentu. Rzeczywistość kontynentu jest  podzielona na moją i jego/jej. A mimo to pozostaje jedna, albowiem jest podzielana przez wszystkich ludzi kontynentalnych. Ja mam swoją rzeczywistość, Ty masz swoją rzeczywistość – odpowiadając sobie nawzajem „dzień dobry” zgadzamy się na istnienie tych partykularnych rzeczywistości.

Często, bezrozumnie, mówi się, że Wyspiarze nie żyją w rzeczywistości, lub z odcieniem pobłażania, mają zaburzone kontakty z rzeczywistością. To rodzaj głupstewek. Jak poucza przykład pani w banku, rzeczywistość codziennego krzątania się, maszynerii życia, nie jest Wyspiarzom obca. Mogą w niej istnieć i to całkiem przyzwoicie. Defekt leży gdzie indziej. W niemożności wyjścia poza osobistą rzeczywistość podmiotową, dzielenia jej z bezlikiem rzeczywistości podmiotowych należących do mrowia ludzkiego zwanego społecznością.

Wyspiarz nie spyta: Quo vadis? Wyspiarz nie odpowie na to pytanie, gdy zada mu je Kontynentalczyk. Nie spyta, ponieważ nie jest zainteresowany rzeczywistością Innego, a nie jest zainteresowany, bo ma tylko swoją. Nie odpowie na pytanie, albowiem w pytaniu Innego zawarta jest rzeczywistość pragnienia Innego, a Wyspiarz, znów, zna tylko jedną rzeczywistość – swoją. [To dlatego Freud określił zaburzenie Wyspiarza mianem nerwicy narcystycznej].

Jednakże Wyspiarze odwiedzają nasz Kontynent. Po co?

KP



„w zuchwałym swym mozole/Podziwu godne sprawię rzeczy”


Jak wspomniałem kilka dni temu będę kontynuował temat wywołany filmem na temat psychoanalizy i autyzmu. Tym razem, aliści, będę bronił psychoanalizy w jej zmaganiach z autyzmem. Czy warto?

Ma rację Spokojny – istnieje związek między występowaniem splotu objawów określanych mianem autyzmu, a pewnym defektem mózgu. To wyczerpuje zakres wiedzy na ten temat. Chyba przyznacie, że to tyle co nic. Istota autyzmu nadal zostaje poza zasięgiem tych co: ” Rozkładać, badać, wiązać i odkrycia/Wciąż nowe czynić – to ich pasja życia.”

Jakie jest znaczenie tego co zwą „defektem mózgu”? Osoby z zespołem Downa mają defekt genetyczny – czy pomaga to im jednak znosić ich dole i niedole życia? Czy poza wysiłkami, mniej lub bardziej udanymi, zapobiegania społecznemu wykluczeniu przez wszczepianie tych osób w środowisko szkolne i rówieśnicze, udało się zrobić cokolwiek więcej? Gdzie są związki intymne między osobami z takim defektem i bez takiego defektu? Gdzie są dzieci z takich związków powoływane do życia poza ryzykiem genetycznym? Nie będę ciągnął retorycznych pytań ponad zasadną potrzebę, by wskazać, że dziś, odkrycie, przecież niefikcyjnego defektu mózgu, przynosi korzyść, ale tym, którzy pozostają poza światem ludzi dotkniętych defektami. Ci, spoza tego świata tworzą mrzonki, te fikcyjne konstrukcje wyrosłe na glebie behawioryzmu, który uznaje za osobę normalną tylko taką, która umieszczona w ściśle kontrolowanych warunkach będzie reagowała, a przede wszystkim zachowywała się (spójrzcie na dzieci z ADHD) w przewidywalny i jasno określony sposób. Ostateczną konsekwencją behawioryzmu jest i pozostanie traktowanie niedostosowania jako patologii. „Ten system nie zna podmiotu, który stałby naprzeciwko niego” – to cytat z książki Helmuta Gollwitzera opisującej rzeczywistość sowiecką lat 30-tych i 40-tych ubiegłego wieku, rzeczywistości wprowadzającej behawioryzm naprawdę w czyn.

W jednym z odcinków Greg House znajduje się w szpitalu psychiatrycznym. Spotyka tam pacjenta, który w wyniku napaści traci żonę. Odpowiada na to urojeniem, w którym ma siebie za Supermana. Wiemy już, że po to by  ratować wszystkie żony świata przed losem jego żony, albo wszystkich mężów świata przed jego własnym losem. Czy ta różnica ma znaczenie? Oczywiście, że ma, ale nikogo to nie interesuje. Psychiatrę interesuje tylko zamknięcie w szpitalu i uzyskanie wglądu, że jest to urojenie. W świecie proponowanej normalności nie ma Supermanów – to proponuje psychiatra; przy okazji wyjawiając w ten sposób urojenie własne. Otóż, ten wariat piszący dla was blog twierdzi, że Supermani istnieją. Od czasu do czasu pojawiają się to tu to tam i ratują ludzi, a wraz z nimi cały świat. Ostatnio w Fukushimie i gdzieś na Mazurach, gdzie wyciągnął z zatopionego samochodu dwie kobiety. Może naprawdę wierzyli oni, że są Supermanami ratującymi świat albo czyjeś rodziny, tudzież cokolwiek innego. Jeśli nie wiemy nic o urojeniu, nazwiemy ich bohaterami, jeśli wiemy, to po bohaterstwie nazwiemy ich chorymi i umieścimy w szpitalu. Pierwszych namaścimy orderami za odwagę, o drugich zapomni nawet historia wspomnieć. Tym jest sedno etykietowania. Są wariaci rozpętujący wojny i są wariaci ratujący świat. I jedni i drudzy mogą być kierowani urojeniem. Cóż z tego kiedy tylko pierwsi są psycholami?

Do tego prowadzi redukowanie psychola i psychoz do kwestii urojeń. Teza radykalna brzmi: likwidując urojenie związane z Supermanem likwidujemy też samego Supermana – bo kto, jeśli nie wariat rzuci się w płomienie by ratować człowieka, lub porwie się na chodzenie po wodzie w tym samym celu?

Behawioryzm krzyczy, że to niemożliwe, i zaraz potem dodawał, że rozpad systemu komunistycznego również. Benedykt XVI spitrał na Kubie i zamiast pójść po wodzie dał znać, że „wiecie, moi wierni, należy liczyć się z realiami”. Czyżby był nieodrodnym synem behawioryzmu?

Dlatego jestem psychoanalitykiem. Nie wystarczy dostosować autystyka, daunika (wybaczcie proszę, zwłaszcza osoby z tym defektem, ten neologizm; nie obraża on tylko postuluje istnienie słowa, którego jak narazie nie ma), adhd-ika (to samo) do rzeczywistości większości. To najwyżej pozwala spać spokojnie innym wokół. To wszelako nie pozbawia niedostosowanych ich zgryzot, niepokojów, mrzonek, snów i urojeń. Dostosowanie jest wymuszaniem uznanawania granic możliwego i niemożliwego. Z pewnością niedostosowani mogą nauczyć się wiązania sznurowadeł i klejenia kopert, ale czy mogą porywać się na chodzenie po wodzie? Behawioryzm na ten temat milczy – „nie ma tu miejsca dla niczego poza z góry ustalonymi planami i produkcją; wszystko, co rośnie, samo w sobie jest podejrzane.”

Tylko w perspektywie podmiotu, gdy na horyzoncie to podmiot jest wszystkim, autyzm i inne niedostosowania znajdują swe bycie. Swe, a nie czyjeś.

KP

P.S. Tak oto uczyniony został wstępny krok ku wpisom dotyczącym kosmosu psychoz. Unikałem do tej pory tego tematu, ale dopadł mnie on. Zatem pójdę po wodzie i zobaczę gdzie dojdę.

Tytuł tego wpisu pochodzi z Fausta, akt IV (wraz z cytatem w tekście samym). Zapomniałem ostatnim razem dodać, że tytuł poprzedniego wpisu pochodzi od Georga Friedmana, na którego powołał się Gabriel Marcel w swym referacie „Granice cywilizacji przemysłowej”.



Jedyną możliwą ucieczką jest człowiek


Dziś będzie o czymś innym, ale to za chwilę. Jeszcze krótko o historii kałuszyńskiej – to były dwa pieski, a można w tych sprawach zaufać psychoanalitykowi, bo od dzieciństwa z psami przebywał i różne zwierzęta z bliska znał; mógłby nawet opowiedzieć o wiewiórce, która ciężką zimę przemieszkała w jego domu rodzinnym, a gdy wiosną zapragnęła odejść siadała kolejno na ramionach domowników jakby z wyraźnym zamiarem przekazania wiewiórczego „adieu”; po czym czmychnęła na zawsze. I na koniec, więź między matką a dzieckiem ma w jakimś stopniu korzenie naturalne, natomiast między bratem a bratem nieco inne. Jakkolwiek by nie było, to co się stało uczyniło człowieka bardziej człowiekiem, a historia wspomniana przez komentatorkę (czy można liczyć na link?) każe nawet myśleć o psim wariancie miłosierdzia w stosunku do bliźniego.

A teraz o aferze. Niejaka pani Robert nakręciła film o losie autyzmu (dostępny na youtube, wpiszcie tylko autyzm). W nim to grupa analityków, w tym prestiżowych lacanistów, w większej części mi znanych, wymądrza się. Tak, tak to trzeba napisać – wymądrza się na temat autyzmu. I cóż to analitycy francuscy mają do zaproponowania gdy chodzi o terapię autyzmu?

Film ten jest antypsychoanalityczny w wymowie, lecz muszę powiedzieć, że to „anty” jest w przedstawionym kontekście uzasadnione. Ten film nie jest uczciwy gdy chodzi o psychoanalizię. W tym filmie to psychoanalitycy się podkładają mając do zaproponowania jedynie dogmaty.

W związku ze skandalem jaki powstał we Francji mój polski kolega po fachu napisał otwarty list, w którym prosił o podpis w sprawie nie odbierania przez rząd francuski prawa do psychoanalizowania dzieci autystycznych. Nie podpisałem go i wyjaśnię dlaczego. Decydują o tym dwie sprawy. Po pierwsze, chciałbym żeby w sprawach psychoanalizę żywo obchodzących analitycy polscy mieli odwagę mieć własne zdanie, a nie podpisywać się hurtowo pod zdaniem analityków francuskich. Czego dotyczy to zdanie? Nieskrywanej wrogości w stosunku do TPB (dla niewiedzących deszyfruję skrót: terapia poznawczo-behawioralna) oraz możliwości terapeutyzowania autyzmu sposobem psychoanalitycznym.

W Polsce, nie tak jak we Francji, terapia autyzmu nigdy nie była monopolem psychoanalizy. Próbowano pomagać, raz lepiej raz gorzej, ale nikt nigdy nie twierdził, że jak autyzm to należy udać się do analityka. Natomiast we Francji tak było. Aż tu sprawy się rypły. Otóż TPB swoim hokus-pokus osiągnęła sukces – dzieci zaczynają mówić i chodzić do szkół. Są świetnie zrehabilitowane. Co na to psychoanalitycy? A oni na to, że ojciec jest wykluczony, a matki są zimne. To może analiza proponuje coś tym dzieciom konkretnego? Są zakłopotani lub mówią, że chcą wprowadzić dzieci w język. W tym miejscu film jest bezlitosny wobec analityków francuskich – oni nie mają nic do zaproponowania rodzicom (czytaj matkom) takich dzieci, a TPB proponuje przynajmniej pseudonormalność. TPB odpowiada na domagania matek, a analitycy zgodnie z kanonem zdają się je olewać. A na dodatek są wrogami tych, którzy tę pseudonormalność zapewniają. Dlaczego nie niedoceniać procedur prowadzących do takich skutków, choć pozostawać z nimi w niezgodzie?

TPB, jak w ogóle behawioryzm, jest inną propozycją i innym projektem. Ja się z nim nie zgadzam, ale daleki jestem od przekonania, że propozycja i projekt psychoanalityczny jest uniwersalny, a przez to jedyny. TPB coś daje, nie dzieciom autystycznym, ale ich matkom, a to z kolei może poprawiać pozycję dziecka w relacji z matką i usprawniać funkcję rodziny. Jesteśmy głupcami jeśli nie potrafimy tego docenić. Tak czy owak dziecko ma z tego korzyść, bo nawet pseudonormalność jest lepsza niż nienormalność.

Po drugie, nie podpisałem listu bo psychoanalitykom, nawet najbardziej wyrafinowanym intelektualnie, potrzebna jest pokora. Winni przecież użyć przystępnej odpowiedzi na oczywiste pytanie, co można dzięki analizie dostać. Powraca przez zasadniczy spór o istotę autyzmu kwestia celu psychoanalizy oraz, na marginesie, bynajmniej jednak nie bez znaczenia, stosunku analizy do rodziny. Nie chodzi tu o raczej banalne podejście do rodziny zaprezentowane przez Elizabeth Roudinesco podczas jej wizyty w Polsce, z jej unikaniem wszelkich odniesień aksjologicznych. Chodzi o to, że wypowiedzi analityków z rzeczonego filmu pokazują ich arogancję w odniesieniu do rodziców dzieci autystycznych. Nie spodziewałem się, że mogą tak bez cienia szacunku dla ich rozczarowania i beznadziei mówić o wykluczonych ojcach i zimnych matkach i odrywać dzieci od ich rodzinnego milieu. Lekceważąc wartości medialne uznali, jak przypuszczam, że wystarczy używać intelektu by odnieść sukces.

Tymczasem intelekt przestaje być w cenie jako środek propagowania. Jak więc przekonać ludzi do psychoanalizowania się? Przedstawię tę kwestię cytując mały fragment listu do zainteresowanego tą kwestią korespondenta – „Bo jaki towar zachwalamy? Co chcemy sprzedać? Miłość, która jest tylko ewentualnością i nie trwa wiecznie? Udaną komunikację w związku, która byłaby tylko wtedy, gdyby dało się mówić wszystko? Rozwiązanie symptomu, gdy często jest on racją istnienia? Szczęście osobiste, gdy nie wiadomo jest co kogo raduje? Wiadomym jest też, że może być to osiagnięte tylko z pogwałceniem zasad życia społecznego Co analitycy mają zachwalać z pełnym przekonaniem o finalności dobra, które dają?”

„Slogan reklamowy analityków brzmi: „przychodźcie do mnie bo analiza uratowała mi życie, a nie że uratuje wam życie; analiza jest darem, bo darem okazała się dla mnie”. Krótko mówiąc, analityk jest produktem analizy i to siebie ma na sprzedaż innym, a nie żadne tam wyleczenie bulimii, nerwic, anoreksji. To po prostu małe kłamstewko. Tak więc analityk jest produktem, którego analiza odmieniła, a to co odmienione w nim, to przedmiot reklamy.”

Przyjście na analizę opiera się na rodzaju obietnicy, swoistej „dobrej nowinie”. Skutek zaś opiera się na darze. Albo jest się tym wybranym, któremu dar się przydarzy, albo nie. Czy autystycy należą do takich wybranych? Od czasu do czasu tak i nic poza tym. Między przychodzeniem na analizę a jej skutkiem nie ma ciągu przyczynowo-skutkowego. Jej owoce nie są skutkiem poddania się przychodzeniu na analizę. Lecz trzeba na nią chodzić by dać szansę na owoc. Bliższe to jest misterium niż procedurze.

Jak zawsze gdy w grze jest człowiek.

KP

P.S. Temat to godny kontynuacji, bo nie tylko aroganckie rzeczy mówili w filmie analitycy. Tam gdzie psychoanaliza, tam nie ma ucieczki od człowieka. Psychoanaliza jest nań skazana. Religia w tym względzie zawiodła, a TPB w ogóle go nie zauważa. Zatem napiszę jeszcze drugą część.



„Niech będzie od nas daleki fatalny nałóg myślenia”


Z sublimacją skończyłem. Nie mogę jednak powiedzieć, że „byłem skończyłem”, skoro muszę dorzucić kilka słów do komentarza Spokojnego, zdeklarowanego zwolennika teorii ewolucji. Cóż, od czasów Darwina jest ona narzędziem do niszczenia religijnego sposobu myślenia, czyli kreacjonizmu. Oczywiście kreacjonizmu tylko w pewnych ramach. Gdy już się założy istnienie materii to należy życie samo wpisać w ciąg zdarzeń opisywany ciągiem od materii nieożywionej do ożywionej. Na razie nie wiemy czy osobliwy punkt, który Wielce Wybuchnął, z energii się składał czy z informacji, więc być może istnienie materii zapisane było w energii czy informacji ją poprzedzającej. Tu muszę ugryźć się w język, bo „zapisane było” pachnie niebezpiecznie blisko Bogiem jako stworzycielem informacji, a może że on sam jest informacją. W każdym razie ontologiczny problem pochodzenia bytu i tak nie zostaje rozwiązany.

Dopraszam się przeto nieśpieszenia się z wnioskami cisnącymi się na język przy czytaniu moich wpisów. Nie napisałem niczego takiego jak wzruszenie się psiny losem innej psiny, ani wzruszeń kierowców i ewentualnie pasażerów i przechodniów. Dyskutowanie kwestii wzruszeń czy też poruszeń emocjonalnych psów i empatyzowania ludzi ze wzruszającymi się psami wydaje się mi po prostu banalne. Posiadacz psów od dzieciństwa zapewnia, że psy czują, współczują i miłują ludzi o wiele bardziej niż potrafią robić to między sobą ludzie.

Pisałem natomiast o braterstwie psów. Być może Hollywood potrafiłby wycisnąć łzy wzruszenia z tej sceny i skłonić widzów do wzruszeń (w tym miejscu podrzucam im pomysł na scenariusz nie chcąc za to żadnych tantiem – bo nie wymyśliłem i nie wpadłem na taki pomysł; moje oczy widziały to na własne oczy), ale skąd te łzy miałyby powstać? Z braterstwa psów? Czy braterstwo jest uczuciem czy czymś bynajmniej nie uczuciowym? Gdy człowieka wzrusza oglądana scena to spytany o powód tego stanu rzeczy coś wymyśli. Nawet ciągniony do piekieł nie powie, że nie wie, a być może bardziej prawdziwie, że z niczego. Ach, gdyby tak powiedział!..Cóż, stałby się kreacjonistą. Człowiek tak nie robi, bo poddany jest efektowi Zeigarnik (czy młodzi psycholodzy wiedzą co to takiego?). Nie toleruje niczego co pozostaje nie ukończone. Jak w Gestallt, człowiek żyje w świecie figur całych, a nie ich ułamków. Tak jest też z ewolucjonistami. Jak widzą coś po raz pierwszy, to zwiastunów tego poszukują nawet wśród mrówek. Ogłoszą bez zmróżenia powiek, że braterstwo obserwuje się już wśród nich. Biorą definiens ze świata ludzi i czynią z niego definiendum mrówkowego świata, gdy zobaczą wysiłek mrówki, by współtowarzysz jej znoju nie został porzucony na pastwę losu. I irytują się, gdy psychoanalityk powie na ten widok, że przecież robi ona tak, bo przyda się każda para rąk i żuchw do niekończącej się mrówczej pracy. W fachowym języku powiemy, że biorą znaczący z jednego świata i czynią go znaczonym w innym świecie. A mieliby rację tylko wtedy, gdyby znaczący ze świata ludzi był też znaczącym w świecie mrówek.

O tym pisałem. O braterstwie mającym sens tylko w świecie ludzkim, choć można nadać nim znaczenie zachowaniu  tamtych kałuszyńskich psów. To braterstwo ludzi objawiło się z niczego w zachowaniu kierowców. Mam tu na myśli szpaler samochodów, który uformował coś w rodzaju konduktu żałobnego. Jeden za drugim, wolno i dostojnie omijał dwa pieski. Nikt z szeregu się nie wyłamał, co poświadczało moje wsteczne lusterko. Samochody utworzyły rękami swych kierowców kondukt, a nie korek drogowy. Kondukt jest tu czymś jak autonomiczny byt, bezwiedne dzieło kierowców, aczkolwiek wykonane ich wolą. Tym właśnie jest kolektywny znaczący. Psy nawet najbardziej po ludzku wzruszające w swych zachowaniach tego nie dostrzegą, a tym bardziej nie docenią. I idę o zakład, że gdyby coś podobnego zdarzyło się parze ludzi, to stado pobliskich psów nie wykonałoby niczego co kondukt przypomina. Mogłoby wyć do woli żałość oznajmiając, przejmując świadków tej sceny wzruszeniem niezwykłym, ale wyrazu czegoś co ta scena miałaby im przypominać, dać by nie mogło.

Collie znany jako Lassie wzrusza do głębi; miłowanie tego psa większe jest od miłowania ludzkiego. Gdzie jego Pan tam i pies; jak Pan umrze, pies umrze również. Zdarza nam się wybudować pomnik psu i zapominamy, że to raczej pomnik psowatości. Cmentarze to nie tylko miejsca pochówku ludzi. To także pomniki naszego człowieczeństwa. Dlaczego je stawiamy? Nie dlatego, że jesteśmy do tego zdolni. Wprost odwrotnie, większość czasu naszego życia spędzamy bez kontaktu z tym czymś.

Mają swe miejsca śmierci słonie. Gdy zbliża się czas śmierci słonia udaje się tam by umrzeć, bywa nawet że w asystencji stada. Badacze zwierząt nazywają te miejsca cmentarzami, a przecież nie ma to miejsce swych stróżów ni grabarzy, nie ma studni ni swych bram. Cmentarze powstały z niczego i trwają na przekór pamięci ludzkiej. Jaki jest sens takiego trwania poza nim samym?

KP

P.S. W 1717 roku król hiszpański, bodajże Filip V, zlikwidował wszystkie uniwersytety poza jednym. Ten jeden ostał się z rozkazu króla w małej mieścinie na prowincji. Podczas wizytacji królewskiej rektor tegoż uniwersytetu, duchowny a jakże, rzekł był słowa zacytowane w tytule. Gdzie od tego czasu mieszczą się uniwersytety, dla których nałóg myślenia nie byłby fatalny?

 



How much is/that doggie in the window?


Kilka dni temu jechałem samochodem. Był wczesny ranek i małe miasteczko. Nagle korek. Sznureczek samochodów pełznie powoli ulicą. Z pewnej odległości dostrzegam przyczynę zatoru. Przejście dla pieszych z wysepką. Obok niej leży piesek, kundelek. Łapki wyciągnięte sztywno ku górze mówią, że boli. Ciało zesztywniałe drga konwulsyjnie. Nie ma siły piszczeć, ale żyje. Piesek przebiegał przez jezdnię po pasach. Cóż, myślę, nawet dla psów makrokosmos jest nieprzychylny; nie tylko dla ludzi. I oto widzę drugiego pieska, też kundelka, pisz wymaluj bliźniaka nieszczęśnika. Upiekło się jemu i zdążył przejść na drugą stronę. Ale nie, właśnie nie; szczęśliwiec ogląda się za siebie i dostrzega co się dzieje. Przez chwilę stoi, a potem rusza ku nieszczęśnikowi. Wraca po pasach, kładzie się obok niego i zaczyna rannego, a może konającego, lizać. Tak, „byłem ranny, a opatrzyliście mnie”, „umierałem, a byliście przy mnie”.

Samochody stanęły na dobre, najpierw po stronie rannego, zaraz potem nadjeżdżające z przeciwnej. Rannemu zniknęły drgawki i zaczął odwzajemniać lizanie. Brat z bratem.

Chciałbym wierzyć, że kierowcy patrzyli z oniemieniem na scenę z nie z tego świata. Właściwie łzy same cisnęły się do oczu i coś podchodziło do gardła. Co to było?

Powiem krótko z nieuchronnym odcieniem patosu. Widziałem z widowni składającej się z kierowców i pasażerów scenę z tragedii antycznej, scenę powielaną w niezliczonych wersjach od tysięcy lat – ostatnio widzianej przeze mnie w początkowych kadrach „Róży”. Antygoniczny wymiar „nie godzi się wydawać ciała na pastwę psów” (co za ironia! I grzech języka w stosunku do tych stworzeń). Nie godzi się wydawać ciała na pastwę kół! Samochody powoli, jak w kondukcie żałobnym, omijały psich braci nie chcących się rozstawać do samego końca. Reszta należała do przechodniów; ktoś głaskał pieski, ktoś inny popędził po weterynarza. Dlaczego kierowcy uformowali coś na kształt konduktu, a przechodnie okazali się Samarytanami?

Zastanawiałem się przez klika dni po ostatnim wpisie, jak zakończyć cykl o sublimacji, jak wyłuskać dla was sedno tego, co jedni zwą wartością, a inni, w tym ja, Rzeczą. Albowiem widziałem naocznie wielką Rzecz, zwyczajny przypadek, który nabrał dla wielu godności. Zwyczajny przypadek, który stał się kolektywnym doświadczeniem. No dobrze, tylko doświadczeniem czego?

Cóż, musimy teraz wspomnieć o funkcji sublimacji, o „oczyszczeniu” jakie przynosi, o zwykłej katharsis. Boże, czemu dopuściłeś do takiego współczesnego zbanalizowania tego pojęcia, do tych procesów opłakiwań, procesów wywalania z siebie, wykrzyczenia, wyładowania, ulżenia sobie, wyduszenia z siebie, dziejących się w kontrolowanych, niekolektywnych, niszowych warunkach, rzekomo odpowiedzialnych za tak zwaną „psychoterapeutic effectiveness”?

Kilka dni wcześniej widziałem katastrofę kolejową i ludzi zgodnie ratujących innych ludzi. I usłyszałem coś w tym guście z naszych mediów: „my Polacy potrafimy jednoczyć się w trudnych chwilach”. Też mi, Polacy! Ja widziałem to w wykonaniu psów! Lecz interesują mnie ludzie, a nie Polacy.

Katharsis ma niewiele wspólnego z odreagowaniem, za to dużo z pozbywaniem się brudu. Nie łudźmy się, potrącony piesek na ulicy nie wywołałby takiego efektu. To zrobił drugi piesek cofając się i kładąc przy kumplu-bracie. Taka psia pieta. Takie sceny skłaniają nas, a raczej wydobywają z nas zapomniany afekt zwany współczuciem, czy nawet miłosierdziem. Jak często wiemy o jego istnieniu? Jak często mamy poczucie, że wymieszany jest on z innym, bojaźnią zwanym?

Im bardziej czynimy sobie makrokosmos poddanym, im bardziej z makrokosmosem żyjemy w przyjaźni, tym mniej w nas współczucia i bojaźni i tym mniej zachęty do sublimowania. Zwykła rzecz z życia pozostaje zwykła – ot normalny psi los. Lecz drugi piesek sprawił, że zwykłe stało się niesłychane, „gdybym na oczy tego nie widział”, nie do uwierzenia. Czy wierzycie w psią przyjaźń? A w psie braterstwo? A w taki to sposób powołałem do życia te nasze wartości, których zazwyczaj się nie dostrzega na co dzień.

Nie, nie jestem szalonym bojownikiem o wolność zwierząt, daleko mi do przypisywania psom braterstwa. To człowiek uwzniośla zachowanie i tak jak muzyka koi obyczaje, tak sztuka potrafi wyzwolić z ludzi szlachetność, to znaczy stworzyć ją nie z instynktu, lecz z niczego – głaszczesz konającego pieska tak samo jak konającego człowieka. Przypomina to nieco św.Franciszka, ale nie musimy być świętymi by głaskać.

KP

P.S. Jest jeszcze inny afekt, z którego potrzebujemy być oczyszczani. To nieludzka wrogość, sama nienawiść, wymieszana, a jakże, z bojaźnią. To jednak sedno komizmu – roześmiane, perliste, do rozpuku zalewające się łzami  doznanie czystej wrogości do bliźniego. Bezpieczne gdy rzecz dotyczy komedii.

Zdarzenie z pieskiem miało miejsce 7 marca, raniutko, w Kałuszynie.



H(i)Q


Rozważania tyczące sublimacji dotarły do punktu, w którym pozostaje wyjść poza podręcznikowe fiki-miki. W nich to, a w minimalnym stopniu w głowach psychologów, całą sprawę podsumowuje się wiążąc w magiczny sposób wytwór sublimacji z pojęciem wartości, cichuteńko nie wspominając kwestii podnoszonej przez istnienie samej wartości – no bo na czym polega wartość samego wytworu?

Moje wpisy na tym blogu mają się do psychologii nijak. Jestem od niej daleki i to coraz bardziej. Wszystko przez psychologię naukową. Jej czepialstwo staje się żenujące. Pisałem już o tym przy okazji unaukowiania psychoterapii, a teraz wspomnę o jej atakach na test Rorschacha. Podobno 1/6 badanych tym testem została zakwalifikowana jako schizofrenicy. Akademicy zawyli, bo to więcej niż podaje nauka. Ci sami akademicy nie podają innych argumentów za tym, wykazując brak rzetelności naukowej i przywiązanie do procentów jak do dogmatów (do głowy im nie może przyjść, że może są schizofrenicy bez urojeń). Przy sublimacji to samo. Dla akademików nie istnieje, bo wartość to tak mało wiarygodna kategoria.

Tymczasem sublimacja tworzy dzieła uznawane przez wielu. W jaki sposób nabierają one wartości? Nauka, a przez to i psychologia naukowa, milczy na ten temat. Gdy chodzi o dobro nauka rości sobie prawo do rozstrzygnięć (Rorschach jest fe, a test zdolności matematycznych hurra), ale gdy chodzi o piękno? Wydaje się ono takie bezużyteczne.

Przyjmijmy przez moment, że estetyka jest lepsza niż etyka, tak jak wyrażone jest to w powiedzeniu „lepsze jest wrogiem dobrego”. Na czym polegałaby ta jej „lepszość”? Na tym, że piękno bardzo bliskie jest złu, o wiele bliższe niż dobro. Oczywiście nie mam na myśli powinowactwa, ale bliskość jako miarę oddalenia. Gdy napotykamy piękno, to tuż za nim czai się zło. Jeżeli teraz założymy, że wzmiankowane zło to coś co wspólne jest wszystkim ludziom (dobro nie jest tym czymś wspólnym – dobra ciągle brakuje, a zła nie brakuje), to piękno jest spektakularnym hamulcem. Zatrzymuje nasz ruch; przystajemy i patrzymy. Wstrzymuje nasz oddech; widok, który zapiera nasz dech. Zamyka nam oczy, by uszy chłonęły tony tonów. Pohamowuje potok słów, by zbędne z nich nie zbezcześciło gładzi „niewypowiadalnego”. Piękno wyciska też łzy, wydobywa chrząkanie, porusza ciałem w jednostajnym rytmie – czegoż to nie robi piękno byś zszedł z drogi czy zatrzymał się na drodze wiodącej ku złu?

Zło jest wspólną platformą, na której ludzie mogą odnaleźć piękno. Wtedy zamierają odkładając na bok ich pęd ku namiętnościom. Piękno daje wytchnienie.

Stara sadzawka

Żaba – skok –

Plusk

I kto z Was teraz ją nadepnie? Kto wzburzy toń? Kto zakłóci ciszę poranka?

Stara sadzawka stała się czymś. I żaba stała się czymś. I skok, i plusk. A wszystko dzięki znieruchomieniu, wstrzymaniu oddechu i chwili zastygłej w uszach.

KP

 



Z niczego/Może być tylko nic


Napewno znacie takie oto zawołania: „Też mi Coś!” i zaraz potem mlaskający element językowy przypominający prychnięcie, tudzież „To jest Coś!” poprzedzone innym mlaskaniem przypominającym cmoknięcie (wyrażane w mowie frazeologizmem takim jak naprzykład „cycuś luksus”; w przypadku pierwszym króluje aktualnie „co za szajs”).

Oba zawołania padają z ust, przy okazji go definiując, odbiorcy. „I am your receiver”, jak śpiewa…może ktoś z was wie któż taki? Skąd bierze się to Coś, Coś po „Też mi” I Coś po „To jest”? To jasne i proste, że też Pawlakowi chce się zadawać głupie pytania – z efektu, co najoczywistsze w świecie jest, z efektu to Coś powstaje!

No dobrze, nie dajmy się nabrać na z pozoru najoczywistszą oczywistość, bo kolejne pytanie ją ostudzi. A oto one: czy Coś po „Też mi” lub „To jest” jest tym samym Coś sprzed zawołania samego będące?

Teraz już zdaje się tak szybko odpowiedź z ust czytelników nie padnie. Należy być ostrożnym. To Coś nie jest złudzeniem naszych organów zmysłowych ani halucynacją – to twór jak najbardziej substancjalny, materialny. To  ulepek realności dziurawiący pustkę, coś jak pryszcz na pustce. Wszechobecność pustki zostaje zredukowana do pustki tylko zewnętrznej (w malarstwie „coś namalowane” redukuje pustkę do tła, a jeśli tło zamalowane to do pustki ram obrazu lub ramki kadru i tego co poza nimi; w muzyce dźwięk, ton, redukuje pustkę do ciszy, i od razu dodam by nie mylić ciszy z milczeniem; architektura, choćby nie wiem jak wikwintna, ukrywa pustkę w swym wnętrzu jako pustkę wewnętrzną, którą później z mozołem inna architektura stara się nadal zabudowywać itd.).

Freud miał rację postulując, że na początku każdej działalności kreacyjnej (ale nie kreatywnej) jest tylko „coś”, marna glina lub jeszcze marniejsze gówno. Lecz to „coś” może stać się tym „Coś” – tak oto macie w skrócie mechanizm sublimacji; małe „c” artykułuje się jako duże „C” w polu odbiorcy. Bez odbiorcy duże „C” nie istnieje, zawsze jest tylko małym „c”.

Lecz jeśli mamy się z tym zgodzić musimy jeszcze wyjaśnić co w odbiorcy umożliwia ustanowienie dużości „c”. Co przesądza, że jakieś „coś” staje się tym „Coś”?

Pisałem już, że nie osoba twórcy, nie autor (przypomnijmy casus Polańskiego z jego nieletnią starletką), nie dzieło same (to tylko coś jak zmarszczka na bezkresie nicości). Pozostaje więc on, a raczej On/Ona, odbiorca. Nie byle kto i nie byle jaki. Nie każdy jeden i nie wszyscy w sumie. Natenczas podzielmy odbiorców na trzy klasy. W klasie „a” mamy odbiorcę masowego, w klasie „b” koteryjnego, w klasie „c” kolektywnego. W klasie „a” odbiorca jest policzalny i zapisywalny w statystykach („na koncert przyszło 80 tys. fanów”!, tu wielkość dzieła zapisana jest ilością sprzedanych biletów). W klasie „b” odbiorca jest znaczącym pośrednikiem, grupą krytyków, znawców itp. osób, nie wiedzieć czemu posiadających tzw. „autorytet” wiedzy (gdy oglądam tygodnik kulturalny na TVPKultura zżymam się na towarzystwo mówiące do siebie i zapominające o tym, że mają mówić do innych niż oni sami); ten „autorytet” w zasadzie ogranicza dostęp do kultury, bo miarą jest ocena będąca jedynym owocem ich dyskusji (ta wystawa jest na „2”, a ten film na „3+”, za to książka na „5”; efekt jest opłakany, bo to i selektywny dostęp do kultury i petryfikowanie podziału na mistrzów i niewolników), wystarcza, że wiem, że coś jest na „4-„, nie muszę już sam się zaangażować w kontakt.

No i jest w końcu klasa „c”, odbiorca jako zbiór pusty. W ten sposób moża opisać efekty obecne w mowie, np.: „słuchając pianisty sala milczała”, „kino patrzyło na film z zapartym tchem” itp. Nie oznacza to, że wszyscy obecni przeżywają to samo. Inaczej, Jedno jest udziałem Jednego – „sala płakała”, choć niektórzy mieli suche oczy. To widownia uczestniczy w spektaklu – „chodzi się na Dziady, stoi w kolejkach na „Damę z gronostajem”, kamienieje w ciszy słuchając Bouree i Sarabandy”. Chodzenie, stanie, kamienienie i inne formy nie zachowań lecz aktów, tym pieczętuje się „coś” nadając rangę „Coś”. W dwóch innych klasach rangowanie doczepione jest do przybyłych na coś lub plecących coś nie coś o tym, co sami wcześniej poznali. W sublimacji nie chodzi o przychodzenie na coś lub opinię kogoś. Chodzi o jouissance (naoczne, słuchowe, dotykowe, ruchowe itd.) jakie wywołuje „coś” na podmiocie, o ile jest on nieświadomy, odbiorcy.

O ile pozostaje on nieświadomy. To ważne, to bardzo ważne. Lecz to nadal nie wszystko, daleko temu do wyczerpania tematu.

Sentencja tytułowa to słowa Leara z I aktu – „Z niczego/Może być tylko nic”. Lecz może ważniejsze jest dalej.

„Odpowiedz jeszcze”. Jeszcze? Ile w tym „jeszcze” jest mego „jeszcze”, a ile waszego „jeszcze”?

KP



„Nic dwa razy się nie zdarza”


Ciekawe rzeczy komentowane są przez czytelników. Trzeba dodać do dyskusji tylko to (w tym momencie dociekań), że wysiłek sublimacyjny, jednostek i ludzkości, nie tożsamy jest z udaną sublimacją. Owoc sublimacji, bywa że ma tylko tymczasową wartość  -„Mama, mama! Zobacz jaką dużą kupę zrobiłem!” – afirmacja dużości kupy przez mamę nie umieści jej w muzeum, za to przypieczętuje z nagła wyłoniony, z nicości, podmiot dziecka. To wzorzec przyszłego celebryty – nie kupa została potwierdzona, ale stękacz, który ją wyprodukował. Udana sublimacja zakłada autonomizację jej tworu, odcedzenie cech podmiotowych, ale i związanych ze znaczeniem, od owocu. W skrócie, chodzi o wyłonienie Rzeczy, Res, nawet jeśli publica.

Paradoksalnie o jednej z podstawowych cech sublimacji najpełniej mówią ultrakonserwatyści. Mam tu na myśli nie definicję politologiczną, ale psychoanalityczną – ultrakonserwatysta to osoba, która uważa, że jest twórca oraz są jego twory, czyli ludzie. Co prawda nieudana to sublimacja, bo kto przyzna bezkrytycznie, że stworzenie ludzkie to twór doskonały, ale jemu chodzi o chwałę twórcy (takiemu Terlikowskiemu wszystko co wychodzi ogranicza się do celebrowania Boga, tworzenia z niego celebryty). Ultrakonserwatyści więc zaatakowali panią Szymborską (o jej poezji milczą); przecież sprzymierzyła się z diabłem i chwaliła radośnie Stalina w dawnych czasach. Jak ktoś taki mógł stworzyć coś takiego?

Oto kwestia. Gdy przypomnimy sobie atak tych samych ultrakonserwatystów na żonę Herberta, która śmiała podkopać idealizację osoby jej męża, to zrozumiemy natychmiast ich dążenie do symetrii między twórcą a dziełem. Tymczasem twór, bywa że dzieło, jest jej pozbawiony. Więcej, zredukowana jest do elementu artis, do pracy rąk praktycznie (kompozytor zapisuje nuty, pisarz słowa itd.). Twór sublimacji nie nadaje się do interpretacji, ponieważ nie ma żadnego związku ze znaczeniem. Przypomnijmy, że można na podstawie dzieła generować wnioski na temat jego twórcy, ale nie da się w ten sposób wyjaśnić samego aktu stworzenia. Paradoksalnie, im bardziej „parszywy” twórca, tym jaśniej świeci jego dzieło.

Lecz to tylko połowa zagadnienia. Jeśli wartość tworu nie leży w osobie twórcy (to dlatego uważam, że wynagrodzenie twórcy winno pokrywać tylko koszty jego pracy materialnej, a ewentualny zarobek na dziele ograniczony winien być tylko do „co łaska”), to może da się odnaleźć w samym dziele?

Z pomocą w tej sprawie przyjdzie nam jedno zdanie Adama Zagajewskiego wypowiedziane w związku ze śmiercią Szymborskiej. Oto one: „Jeśli poezję traktuje się nie jako lingwistyczną zabawę lecz jako poszukiwanie prawdy, jest jeden tylko wybór: zamilknąć albo stworzyć się od nowa”. Mamy tu niezły wykwit umysłu – poezja jako środek poszukiwania prawdy. Cóż, wartość poezji nie tkwi w niej, tylko w tym czemu służy – to hebel wygładzający szorstkość desek, by przemówiła zaraz po tym rękodziele desek tychże prawda. Prawda poprzedza poezję, poezja prawdy nie tworzy. Tyle Zagajewski, niezmieniony od pamiętnej rozmowy z Paryża. To pogląd popularny, być może nawet masowy; przecie heblem umieć trzeba heblować, ergo talent trzeba mieć, ale też hebel ma za cel wyłonić chwałę prawdy. Boję się jednak, że jesteśmy tu w pobliżu socrealizmu (chwała rewolucji!, chwała proletariatowi!, chwała Stalinowi!), a skoro go nie lubimy, to w pobliżu sztuki średniowiecznej czy bizantyjskiej (chwała Bogu Wszechmogącemu!). Tak czy inaczej poetycki twór nie jest autonomiczny. Albo służy kreacji innej Szymborskiej, nie tej od socrealizmu, albo służy wyrażaniu prawdy poza nią istniejącej, i to odwiecznie. W tej wersji twór sztuki należy do świata sensu i pola znaczeń.

Poezja nie ma problemu z jouissance, za to poeci, i to wybitni, już tak. Poezja jako czysta zabawa, sama zabawa, generator jouissance – co za wartość tkwi w triku słownym? Odpowiadam Zagajewskiemu – w czystej grze znaczących, bo tym są zabawy słowem, w świecie, który uwalnia się od totalitaryzmu sensu. W grze słowami, w prześwitach pomiędzy nimi dostrzec można realność Rzeczy, w której tkwimy. To kupa, z której można wprodukować różne cudowności, to znaczy ubrać ją w nadzwyczajne szaty. Sztuka sensu odwleka zabawę i radość unikalną na zaś, na potem, coraz bardziej potem – jak wielka polska poezja romantyczna: wszelkie szczęście będzie udziałem dopiero po pokonaniu ciemiężycieli Polaków i Polski.

„Nic dwa razy się nie zdarza” – ani sens, ani życie, ani śmierć. Wszystko zdarza się tylko raz – oto prawdziwe dzieło sublimacji. Jeśli je zniszczyć to zniszczyć absolutną unikalność znaczy.

„Nic dwa razy się nie zdarza” – nawet Nic! I w nosie mam to co na to powiedziałaby Szymborska. Jej poezja jest równie moja co jej (dlaczego zatem miałaby ona, Szymborska, mieć większą korzyść ode mnie?).

KP

P.S. Ostatnim akapitem zasygnalizowałem nadrzędną w sublimacji funkcję adresata, zwyczajnego odbiorcy. To ich pieczęć zatwierdza w dyskursie wartość jej tworów – może więc warto „zapłacić” im, choćby za tę jedną czynność? O tym będzie.



Sztuka Bezsensu


Ach, gdyby sublimację można było mierzyć dolarami! Ach, gdyby jej dzieło, czymkolwiek by nie było, można było sprzedawać bez ryzyka! Tym są prawa autorskie, zwyczajną zapłatą za pracę, pensją. To nie jest prawo patentowe, zapłata za rzecz pożyteczną, za wynalazek, twór intelektu. Jeśli wymyśli ktoś generator energii odsłonecznej do zastosowania w domach, to służy on do czegoś i ma mierzalną wartość widoczną w wielkości rachunków za prąd. Odbiorca zyskuje. W sztuce jest inaczej; w tworzeniu jest inaczej, a pan Hołdys domaga się opatentowywania na 70 lat swych wytworów. I dziwi się, że mu się dostaje (może mój ostatni wpis do tego się też odrobinę przyczynił?).

Dla Freuda bazą dla tworu sztuki jest, ni mniej ni więcej, gówno. Taka jest wstępna wartość tego przedmiotu. Lacan idzie krok dalej i stwierdza, że każdy twór sublimacji bierze się z niczego. W procesie sublimacji to „nic” nabiera znaku „+” – plus ponad nic. To może sublimując zapanowujemy nad nicością, pustką? I jako odbiorca i jako twórca? Lecz jak dochodzi do upozytywnienia negatywności, nie w wymiarze jednostkowym, osobistym, ale kolektywnym, społecznym – broń Boże masowym?

Słuchałem niedawno audycji z udziałem prof. Miodka o polszczyźnie, czyli języku polskim w praktyce. Pewna pani  triumfalnie czepiła się błędu językowego „ubrać sukienkę”, o czym bardzo dobrze wiedziała, by znaleźć potwierdzenie swego „halo-odkrycia” u pana profesora. Rzekła więc: „przecież nie można ubrać sukienki!” Tu jednakże zdziwił mnie profesor swymi uwagami potwierdzającymi rozumowanie internautki: „sukienki nie można ubrać, można ją nałożyć lub się w nią ubrać”. Niektórzy mogą się spytać mnie, co temu rozumowaniu zarzucam, więc śpieszę z odpowiedzią, że wszystko, a zwłaszcza brak wiedzy o tym, że mowa ludzka jest aparatem, organem dla sublimowania. Przy czym zapewniam, że jestem ortodoksem, też wiem i uważam, że „ubrać sukienkę” jest błędem. Tyle że nie w warstwie znaczenia. Każdy Polak słysząc to wyrażenie świetnie rozumie o co chodzi i wie bez pudła w czym rzecz. Tym jest masowość. Sztuka posługiwania się językiem ma charakter kolektywny, ale w żadnym wypadku masowy. W funkcji komunikacyjnej „ubrać sukienkę” nie zawodzi, jest bezbłędne. A jednak czułe ucho kolektywne uznaje to wyrażenie, ten twór językowy za kicz, nie przypisuje jemu znaku „+”. Ba! Tu zawiódł mnie prof. Miodek, „nałożyć sukienkę” jest poprawne, ale nie dlatego, że jest logiczne. Logika nie ma dostępu do tworów sublimacji.

Bo co powiemy o takim wyrażeniu, poprawnym językowo, ale logicznym do bani jak „wypić szklankę” tego lub owego? Skąd pochodzi tegoż „+”, ten efekt afirmacji bzdury logicznej, afirmacji bezsensu? Profesor ma tylko tyle do powiedzenia, że przyjęło się, utarło się i już. Weszło do uzusu językowego, czyli zostało skolektywizowane. Profesor zdaje się bać narzucającej się konkluzji o arbitralności („jest tak i tyle” w stylu księdza Chmielewskiego). I słusznie, bo skąd pochodzić by miała rzeczona arbitralność, nieodłączny znak przemocy? Jesteśmy za blisko sfer niebiańskich i boskiej ingerencji nakazującej ludziom pokorną zgodę i wycofanie się z myślenia. Pokorna zgoda ludzi to oksymoron. Całe życie ludzkie i ludzka historia mówi nieustannie, że żadna zgoda ludzka nie przechodzi bez protestów.

Jest docenianie, podziwianie, czyli efekty stopniowania, plus zdwojony, potrojony itd. „+” staje się „++”, „+++”. To przydawanie wartości rzeczom już mającym wartość. W szkole „4+” = „dostałeś + za pilność”. Lecz jest też afirmacja, freudowskie Bejahung, afirmacja stworzenia i/lub doświadczenia. Jest sam czysty „+”, nie „+” dodany do Piękna, do Dobra czy Prawdy, ale „+” w miejscu pustym, w miejscu niczego, „+’ jakiegoś „jest”, a nie plus Piękna, Dobra czy Prawdy.

W języku niemożliwość, bezsens „wypicia szklanki” zostaje obalony. Można wypić szklankę. Dzięki mowie twardą rzeczywistość życia można uprzyjemnić. Przyjemnościowe Ja (Lust-Ich) jest pierwotne, powiedział Freud, mając z pewnością na myśli nie ego, a napewno nie jego pierwotną wartość, tylko instancję artykułującą przyjemnościową stronę. W przeciwnym razie Bez-sens by zwyciężył.

Afirmacja, o której mowa, ma organiczny związek z pierwszym kłamstwem, pseudos logos. Drugą jej stroną jest kłamstwo, dzięki któremu możemy istnieć tworząc nie-byt, powołując zarazem do istnienia inny byt. Piękne zastępuje Brzydkie, Dobre zastępuje Złe, Prawdziwe Fałszywe. To skrótowy model wyparcia pierwotnego. Nadal wszelako nie jest to skończona kwestia. W jaki sposób bowiem afirmacja obywa się bez arbitralności, bez udziału woli?

O tym następnym razem. Skorzystam przy tym z wypowiedzi Adama Zagajewskiego, którego miałem okazję poznać dawno dawno temu w Paryżu. Ma ona związek ze śmiercią Wisławy Szymborskiej, której to przykład też będzie okazją do pogłębienia tematu.

To do następnego razu.

KP



Hołdami Hołdysa hołduj


Rzadko zdarza się, bym w pełni zgadzał się z komentarzami, a tak właśnie jest. Przy czym mam na myśli komentarze na jakiś temat, a nie osobiste wycieczki tych, którym ostatni mój cykl sprawił dyskomfort. Ale cóż, pawlakanizm do czegoś zobowiązuje, a został powołany do życia nie moimi słowami. Pawlakanizm nie boi się słów i nie stroni od zajmowania się tematami, które mają być „cicho sza”. Psychoanaliza nie powołuje do życia świętości, raczej chroni już dawno obecne, jak na przykład wolność słowa.

Tyle tytułem wstępu, nie bez związku zresztą z kolejnym cyklem, który rozpoczynam. Skłania mnie do tego sprawa zwana ACTA i wywiad, który przeczytałem w Newsweeku. Gość Newsweeka to pan Hołdys, mówiący, że jest twórcą. Być może. Tylko co go do tego uprawnia?

Czy wierszokleta jest twórcą? A żępajło? Wyobraźmy sobie, że robię zelówki; robię bo lubię. Idą jak świeże bułeczki. Zyskuję popularność bo nie oszczędzam na gumie, a cenę wyznaczam dumpingową. Czy mam coś wspólnego z twórcą, bo z wytwórcą już tak? Pan Hołdys twierdzi, że jest się twórcą bo należy się do stowarzyszenia twórców. Według niego gdy jakaś grupka zwana zarządem zgodzi się na to by nazywać go twórcą, tym samym promuje go na bycie twórcą. Twórcy in spe bardzo chcą być twórcami-rezydentami stowarzyszenia twórców, bo ono gwarantuje tantiemy. Tym jest mierzalna wartość twórcy, całkowicie oderwana od wartości jego dzieła branego jako egemplarz. Czy w takiej sytuacji jest to dzieło sztuki?

Przyjrzyjmy się Jankowi Muzykantowi, Paganiniemu prozy Prusa. Czysty talent na swym stradivariusie z brzózki wystruganym gra cud muzykę. Słuchają jej żabki w strumyku i krówki na polu, którym Janko pastuchuje. No i zafrasowany Prus. Czy Janko jest twórcą? Bo pan Hołdys zdaje się twierdzić coś takiego: jeśli zostanie przyjęty do stowarzyszenia artystów to tak. I nawet jeśli będą jego muzyki słuchać żabki w strumyku (bo kto słucha muzyki w kolejce do dentysty choć z radia się sączy), to wystarczy by była odtwarzana aby płacić tantiemy jej twórcy.

Jaka jest relacja między owocem potu twórcy a wartością tegoż owocu? Nie wartością mierzalną konkretnym miernikiem, ale wartością mierzalną słowem (wspaniała, fantastyczna, niezwykła, piękna, poruszająca, genialna, denna, nijaka, bez wyrazu, koszmarna, kiczowata)? Żabki nam tego nie określą. Prus owszem („muzyka Janka była piękna”). Ale czy wystarczy jeden Prus (nawet wielki Prus), by muzyka Janka przestała być sprawą uszu Prusa? Muzyka Janka nie może być tylko oparciem dla uszu Prusa by stała się sztuką. Uszy wielu też nie wystarczą, wystarczy doświadczenie z disco-polo by to zrozumieć. Teza pierwsza brzmi: wiele uszu musi stać się uchem kolektywnym. To odróżnia coś popularnego od czegoś pozaczasowego. 100tys. uszu na koncercie świadczy jedynie o popularności, a nie o wartości danej muzyki.

Ucho kolektywne – co to takiego? To społeczne afirmowanie wytworu twórcy, to wyniesienie prostej rzeczy (np. serii dźwięków) do godności wielkiej Rzeczy; gdy tak się stanie taka Rzecz przebywa już w języku i zakotwicza się w dyskursie. Mówi się: ballada cis-moll, coż za urzekająca kaskada dźwięków! Oto dzieło przerosło twórcę. Twórca może być dupkiem, nawet pedofilem (casus Polańskiego), degradując go wywyższa się równocześnie jego wytwór. Jego? To twór wywyższamy nie twórcę. Ten twór stał się nasz! To my mamy do niego prawo, twórca jest tylko cieniem tworu. Zasługuje on na nasz podziw i naszym podziwem jest wynagradzany; wywyższenie twórcy (aplauz na stojąco np.) zachodzi poprzez nas, poprzez my, a nie poprzez mnie.

Tworzenie jest ryzykiem, dzieło tylko ewentualnością – nie każda rzecz twórcy zostaje ugodniona do bycia wielką Rzeczą. Pan Hołdys zaś chce być wynagradzany za rzeczy miałkie i genialne tak samo, gorzej, skoro tantiema jest uwarunkowana ilością puszczenia nagrania w radiu XYZ. Rzecz miałka bardziej się opłaca wtedy niż genialna.

Pan Hołdys winien być opłacony za rzeczy, na które zasługuje, a nie za zbiory z cyklu „The best of”, „The greatest hits of”. To skłania go do przechodzenia na emeryturę, nieprzystojną twórcy.

Czy zatem ACTA są zamachem na sztukę? Mogą być. I to każe być ostrożnym. Pomiędzy twórcą a odbiorcą grać będzie tylko komercja, a odbiorca będzie tylko nabywcą, który ma tylko pieniądz do zaoferowania.

Tak oto tym wpisem nakreśliłem temat nowego cyklu. Jest nim sublimacja.

KP