Między dominą a Bogiem (2) – mój ci on, mój ci


Chciałem napisać ten tekst w sobotę, ale okazało się, że w polskiej głuszy Krakowem nazwanej setki lat temu, sygnał nieustannie szeptał, że za słaby jest. Przeto zasiadam do pisania dopiero w poniedziałek. Lecz Bóg mi świadkiem, że chciałem napisać szybciej.

Pośpiech brał się stąd, że wymiana myśli mych komentatorów zaczęła przypominać znany dialog dziada z obrazem. Podobnie zresztą, jak Spokojnego z Kingą Rusin. Z tą aliści różnicą, że szanowna pani Rusin nie ma nic do powiedzenia na temat miłości – podobnie skądinąd co cały feminizm a la carte. Miłość, jak osobiste przekonania tudzież, są dla niego sprawą poruszaną przez secret service – lepiej zaiste, by pozostawały prywatne.

A ja tu sobie, na swoim blogu, poczynam swobodnie, i porywami serca, a także poruszeniami umysłu, zajmuję się na serio. Cóż, w pełni zasługuję na określenie, że się wymądrzam.

Wymądrzam się, bo zaczynam od truizmu – mężczyzna kocha tak, a kobieta siak. Aliści, i w tym szkopuł, kobieta często może kochać tak, a mężczyzna, znacznie rzadziej, siak. Jak słusznie, a na dodatek precyzyjnie, zauważył Spokojny – miłość kobiet dopiero wtedy się liczy gdy nabierze posmaku religii, gdy zbliża się do Boga samego. Nie Boga, który istnieje od zawsze, i który istnieje gdy kobiet jeszcze, lub już nie ma. Ten Bóg nie poprzedza kobiet, ten Bóg powoływany jest do istnienia przez miłość kobiet. Spójrzcie na całą ikonografię z dzieciątkiem Jezus. Bobasek na niej, nigdy głodny, nigdy przerażony, nigdy rozdarty ni rozedrgany – nawet w przybliżeniu człowiekiem nie jest, chociaż człowiekiem jest rutynowo, a nawet obsesyjnie nazywany. Mamusia jego nie trwa z nim na udry, nigdy nie ma go dość, nie płacze przez niego, nie jest wykończona nieprzespaniem i warg zaciśniętych ze złości, albo i gorzej, nie ma. Czy bobo Jezus kocha ją? Jasne, że nie. Nie ma przecież żadnego powodu, by ją kochał. Jest mu dobrze i nawet o tym nie wie.

W tym miejscu podnieść należy kwestię wzajemnych związków wiedzy z miłością. Wymiana myśli między Spokojnym a Elżbietą unaocznia to doskonale. Pani mówi, że by kochać wystarczy kochać – wiedza jest tu nieprzydatna; gorzej, odbiera, pomniejsza miłość. Piękne to, aczkolwiek nieprawdziwe. Literatura kucharczana rozwiewa to boskie przekonanie, to mniemanie, że by kochać wystarczy kochać. To w tej literaturze ona spotyka jego jako paradygmat miłości od pierwszego wejrzenia – i miłość wielka wybucha. Lecz wkrótce okazuje się, że ona jest siostrą jego (rodzeństwo niewiedzące o swoim istnieniu). Czy teraz starczy sił by kochać?

Literatura kucharczana szuka rozwiązania tego dylematu i znajduje właśnie w wiedzy – okazuje się na koniec, że bohaterowie nie są, uff jak to dobrze, rodzeństwem, a miłość znów frunie nad Everest. Miłość pań jest do zrealizowania tylko za cenę niewiedzy. To stąd udaje się tylko mniszkom i mnichom, a i to bardzo nielicznym. Większość z nich i tak wie więcej od postaci, którą kochają.

Usłyszałem byłem jakiś czas temu historyjkę o fleciarzu, ma się rozumieć utalentowanym. Zżył się ze swym fletem  bo miał talent – miał talent, zatem musiał grać na flecie. Mądry mnich powiedział mu, że ma grać i już, bo talent to talent. Czyżby? A skąd wziął się flet? Czy można mieć talent do grania na flecie? Do dmuchania we flet talentu nie trzeba. Z dmuchania nie bierze się muzyka, a fletów ot tak po prostu nie znajduje się na ulicy. Gdy kochasz, to idziesz na spacer, ale co na nim będziesz robił masz wiedzieć. Można przejść z Warszawy do Zakopanego obok siebie i ze sobą, nie obejmując się, nie trzymając za ręce, a nawet nie rozmawiając; nie schylając się po konwalie dla  niej, ani nie zatrzymując na wypicie coli bo skwar niemożebny, że nie wspomnę o zapasie grosiwa, o którym wędrowiec-spacerowicz musi pamiętać zanim na spacer wyruszy. Bez wiedzy miłość się kończy, a bywa nawet, że nie zaczyna.

Za chwilę rozlegnie się chór zawiedzionych. Sądzą oni, że poryw serca czy erupcja hormonów pociąga za sobą wiedzę, całe manele wiedzy. Że „miłość” wie co robić w łóżku, wie jak prawić komplementy, wie co zabierać w drogę i gdzie pójść na kawę. Wie całe mnóstwo rzeczy, które brane z osobna, są bzdetami, wydmuchiwaniami dwutlenku węgla przez rzekomego flecistę, ale które brane razem są muzyką. To nadal pozostaje dwutlenek węgla, tyle że on nie dusi i zdusza, ale orzeźwia, rozwesela czy łzy wyciska. To flet, eksponent wiedzy, czyni flecistę.

Jedną z tajemnic miłości kobiet jest to, że pozwala ona im pozostawać w niewiedzy licząc na jej obecność w tym, ku któremu poryw serca i erupcja hormonów się skierowała.

Wiedza jest pozorem prawdy i jako pozór podtrzymuje miłość.

W każdym razie, gdy on wie, że warto ją wziąć podczas spaceru na ręce i uczyni tak, to ma o wiele większe szanse na miłość, niż ten, kto o tym nie wie, lub wiedząc to rezygnuje z tego. W każdym razie, gdy ona wie, że idąc na spacer to ma się dać wziąć na ręce, lub protesować lecz w końcu ulec, to ma większe szanse na miłość niż ta, która tego nie wie i bez użycia pozoru odmawia tego.

O wiedzy o tym, co ma się robić w łóżku, w ogóle nie będę wspominał – mówić będą, że jestem erotofilem.

KP

P.S. Wspomniany wątek literacki pochodzi z romansidła Pameli Wallace o tytule Tears in the rain. Nie musicie czytać, możecie obejrzeć to w postaci filmu o tym samym tytule. Film z roku 1988, a smaku mu dodaje młoda Sharon Stone.



Między Dominą a Bogiem (1) – pozapłciowość


W pierwszym dziś zdaniu odnoszę się do refleksji Spokojnego o czynieniu z miłości religii i ubóstwianiu tego, którego się kocha. Rzeczywiście tak jest w przypadku kobiet, ale to nie jedyna kolej losu ich życia miłosnego. Lecz właśnie ta kolej losu czyni z nich męczennice miłości. Właśnie one, święte uniesień miłosnych stały się powodem rozgrzewającym do czerwoności namiętności feminizmu. „Niewolnice miłości – nie musicie być niewolnicami” – tak wyartykułuję proklamę feminizmu, ich PWKŁ. Dalej to już czysty komunizm, rasizm, nacjonalizm i co tylko chcecie.

Rzecz albowiem w tym jak odpowiada się na dylemat niewolnictwa. Mianowicie, co kryje się za niewolnictwem? Oryginalna odpowiedź podkreślała postać mężczyzny jako Pana niewolnic, każdej kobiety. Piszę Pana, bo nawet feministki nie potrafią obyć się bez zrównania mężczyzny z Bogiem, i to w dwóch postaciach. Po pierwsze, Tyrana zapędzającego kobiety do zapewniania mu wygód idyllicznej egzystencji (karmienie, wietrzenie, sprzątanie, rodzenie i łóżko na życzenie). Po drugie, miłosiernej postaci Ojczulka, który z pobłażliwością patrzy na ekscesy kobiet („Panie, wybacz im, bo nie wiedzą co czynią”).

W drugim etapie feministki przejęły się Lacanem i mówią o Panu jako dyskursie, patriarchalnej kulturze. Tylko mówią, bo prawienie o krwiożerczych mężczyznach jest już demode. Patriarchalna kultura, pomimo zmiany akcentów, nadal skrywa obecność Pana, Boga feministycznego ateizmu. Za dyskursem mistrza nadal skrywa się Pan, prawdziwy demiurg płciowości.

Jakiś czas temu zajrzałem na blog pani Kingi Rusin, w którym jak zwykle przebywa odraza do Fallusa. Śmiałem się z komentarzy Spokojnego, który w najczystszej postaci przemawiał mową Fallusa, unaoczniając „uczonym białogłowom” czym jest Fallus, który od czasów nieszczęsnego freudowskiego „penisneid” brany jest za penisa. Cóż, strasznie mi żal, że go posiadam, tę widzialną postać Fallusa – powód i przedmiot miłości w wydaniu jego dzierżycieli. Że widzialna jego postać odciska się piętnem na relacji między mężczyzną a kobietą dowodzi milczenie feministek na dictum Spokojnego. To milczenie, wyniosłe lub pogardliwe, to miejsce Realnego dołączającego do Wyobrażeniowego. To tu prześwituje ułamek prawdy tak mały, że wgapione wytrzeszczonymi gałami w Fallusa Amazonki nie dostrzegają go. Spytacie czego dotyczy ta prawda? Śpieszę z odpowiedzią, która jest jednocześnie rekursem kobiet – chociaż byt kobiet ustanowiony jest, jak każdy byt, przez Fallusa, to jej bycie leży poza Fallusem.

Tylko czy kobiety to wiedzą?

Z pewnością nie wszystkie. Zdaje się, że tylko mniejszość. Jak rozumieć tę, jak mówią bezgranicznie oddane Fallusowi feministki, niesprawiedliwość?

Miłość kobiet jest u swej bazy histeryczna – zapamiętale dążydo bycia kochaną, do uzyskania swego bycia – ale od kogo? Od Innego, który ją na amen pragnie, bezgranicznie, bez jakiegokolwiek kresu. Histeryczna miłość nieustannie myli pragnienie z miłością, bierze pragnącego mężczyznę za mężczyznę kochającego – pragnienie (najlepiej widać to gdy przybiera ono postać pożądania) jest pozorem miłości. Pozorem, czyli czymś więcej niż bytem. Byt nie potrzebuje pozoru by być bytem. Lecz bycie już tak – to konieczność. Pozór to nie fikcja – to Symboliczne dołączające się do Realnego (zważcie jak wahadło potencja/impotencja jest pozorem podtrzymującym wiedzę, i mężczyzn i kobiet, że kochają – „stoi mi/mu, więc ją kocham/kocha mnie”). Stąd też chodzenie ze sobą do łóżka jest największym pozorem podtrzymującym miłość.

Kończąc na dziś należy dodać, że wiedza o miłości mężczyzn kończy się na potencji, u wcale nie garści kobiet zresztą też. Istnieją jednak kobiety, które pozoru potencjometru nie potrzebują jako gwaranta miłości, używają innego pozoru, zdecydowanie mniej zawodnego niż potencjometr.

KP

P.S. Koniecznie zwracam uwagę na to, by rozróżniać określenie „pozór miłości” od „pozór podtrzymujący miłość”. I tak oto otworzyłem nowy cykl.



„Kocham ciebie, ale zakochałam się w nim”


Szanowni Czytelnicy,

O miłości da się powiedzieć wiele; gorzej, że nie da się jej napisać. Nie przeszkadza to jednak, by pomimo „nienapisywalności” jej, powstawały tysiace tysiąców tomów o niej piszących. Nawet przesławne „Romeo i Julia” w niewielkim stopniu o miłości traktuje. Szekspir pisze w tej historii o nienawiści. I to o tej, co góry przenosi i w wierności po grób trwa; nienawiści co to żadnej krzywdy drugiemu nie chce uczynić, a wprost przeciwnie, skoncentrowana jest tylko i wyłącznie na dobru.

Dziś przeto będzie o „miłonawiści”, amalgamacie miłości i nienawiści. Nie ja ten stop wymyślam; ja go tylko poddaję dla was obróbce. Umysły zanurzone w uproszczeniach i oczekujące na instrukcje obsługi nazwą to swojskim i już od dawna sflaczałym terminem ambiwalencja – powiedzą ów termin i oczekują od rozmówcy potaknięcia głową. Czy jednak gotowi byliby przeprowadzić bezwzględną równość pomiędzy miłością a ambiwalencją, stać murem za stwierdzeniem, że każda miłość wyrasta na pniu ambiwalencji? Wątpię, zważywszy na fakt zakwalifikowania tego terminu do obszaru zwanego skadinąd patologią. Czy odezwie się ktoś, kto sądzi przynajmniej, że miłość jest doświadczeniem patologicznym?

„Hainamoration” – bardzo rzadko odwołuję się do słownictwa lacanowskiego (przede wszystkim dlatego, żeby mówić o teoremacie lacanowskim po polsku, a nie podporządkowywać piękny język polski imperializmowi równie pięknego języka francuskiego). W zasadzie czynię wyjątek tylko dla terminu jouissance; zatem „hainamoration” to moje „miłonawiść”. O czym traktuje ten termin?

O tym, o czym ludzie różnych czasów mówią, a mówiąc czynią, i czego instruktażowym wzorcem jest komentarz pani Elżbiety. Miłość jest poza językiem, a mowa w miłości niczego nie wyjaśnia i niczego nie buduje – miłość jest doświadczeniem, poznaniem bezpośrednim, poza murem mowy przebywającym. Ależ zgoda, czemu nie? Nie zaprzeczam temu. Niezmiennie warto powtarzać – rejony mistyki i metafizyki istnieją. Istnieje Realne, a więc i Realne miłości, tyle że mistyka i metafizyka nie jest oparciem dla życia podmiotów ludzkich. W życiu istot ludzkich, (poza Wyspiarzami), Symboliczne zawsze dołącza do Realnego tworząc styk „miłonawiści”.

„Kocham go bezgranicznie. Jest dla mnie wszystkim!” rzecze nadobna, sugerując, że w końcu jest za murem mowy. Miłość ją trawi, rozgrzewa i spopiela; roztapia w słodyczy lub czyni nawozem dla gleby życia. Jest Wielka, Ogromna i wciąż rośnie ustanawiając w ten sposób Nieskończoność. Któż by nie chciał jej takiej?

Zajrzyjcie do prawdziwie kobiecej literatury, do zapisków wielkiej św.Teresy z Avila. Ta księga nie może zostać napisana; ona się nieustannie pisze, tak jak miłość bez końca potęguje. Koniec jej księgi jest równocześnie końcem jej życia. W niej nie chodzi o mowę; chodzi o poznanie Realnego miłości.

A teraz małe „Bum”. Kim jest ten kogo kochasz, zapytuje Inny?

W tej wielkiej księdze miłości nie ma miejsca na takie pytanie. Dlaczego? Bo odpowiedź sprowadziłaby Nieskończoność do marnej Skończoności, czystość uległaby zepsuciu przez zmieszanie się z brudem.

Niech odpowiedź brzmi: „Jest on mężem innej”. Co powstanie w efekcie? „Miłonawiść” – cóż, miłość jest grzeszna! Kochasz raniąc Innego – inną swego ukochanego, Innego, który zadał to pytanie lub udzielił na nie za ciebie odpowiedzi („nie ma to dla mnie znaczenia. A dlaczego to w ogóle wtrącasz się w moje życie?”).

Widzicie już teraz jak Symboliczne dołącza się do Realnego. Zmniejsza satysfakcję, pomniejsza rozkoszne pobudzenie, redukuje radość dodając do niej nieco dziegciu.

A teraz mały myk. By uratować Boga, i małego Jezuska tudzież, przed nienawiścią ludzi, Chrześcijaństwo znajduje rozwiązanie podobne do rozwiązania pani Elzbiety. Ogłasza Urbi et Orbi, że Bóg, w tym Jezus, nie zna nienawiści, w ten sposób zapewniając mu uprzywilejowaną pozycję przenajczystszej miłości, pozycję „Bez grzechu”. On tak bardzo nie nienawidzi, że całą nienawiść ludzkości bierze na siebie. Co to daje? Nic nie daje – z tego aktu nie wyrasta nic, co byłoby związane z rozkwitem miłości między ludźmi, między człowiekiem a człowiekiem, między kobietą a mężczyzną.

Dlaczego tak się dzieje? Z prostego faktu, że jeżeli istnieje ktokolwiek, kto nic nie wie o nienawiści, to z tej racji nic nie wie też o miłości. Miłość została zepchnięta to gułagu zwanego niewiedzą, do gułagu, w którym i Ty się znajdziesz po śmierci. By ocalić Boga, by ocalić dla ludzi miłość, Bóg nasz chrzescijański proponuje nam miłość bliźniego swego, nawet gdy jest wrogiem naszym. Jest to do zrealizowania, ale nie poza nienawiścią. Możemy zareagować spokojnie na oplucie nas nie odpowiadając tym samym, ale nie zrobimy tego bez znienawidzenia siebie za swą bierność, lub jego za jego chamstwo, tudzież mamę czy tatę za takie nasze wychowanie, czy księdza za takie katechetyczne nauki i wskazania. To przykazanie dokłada życiu ludzkiemu nienawiści, ale…

no właśnie, wiedząc wiele o nienawiści, wiemy też wiele i coraz więcej o miłości, o miłości, o której wie Bóg mniej niż człowiek, albo zgoła nic nie wie. W sumie, moglibyśmy uczyć Boga czym jest miłość.

KP

P.S. Cytat z tytułu pochodzi od Woody Allena z filmu „Obnażając Harrego” – to świetny przykład „miłonawiści”. W nim to bohaterka (Faye) ujawnia, że kocha tym bardziej, im bardziej rani Harrego – i nic o tym nie wie (jak dobry nasz Bóg, który tak kocha Abla, że jeszcze bardziej rani Kaina – i nic o tym nie wie). Jak to możliwe, by akurat On, właśnie On, nie wiedział o tym?

Zapraszam na mój blog, by coś na ten temat się dowiedzieć i…dla zdeterminowanych na mój występ na Uniwersytecie Śląskim 13 czerwca.

Czasami nie unikam bycia narcystą. Przetłumaczyłem tytuł filmu Allena „Deconstructing Harry” po swojemu, albowiem używane zazwyczaj „przejrzeć” poza koniecznością użycia bezokolicznika odnosi do odnalezienia fałszu, a nie ukazania prawdy, którą najlepiej widać w bajce o szatach króla.



Trudne jest życie jelonka


Nie spodziewałem się tak kapitalnego odzewu od komentatorów, jaki spotkałem w związku z ostatnim wpisem. Przypomnę przeto, że dwie panie siadły do rozmowy na temat stosunku analnego. Za wiele nie miały do powiedzenia, a to co zdołały wydukać wprawiło w osłupienie mężczyzn, pozostawiając kobiety w onieśmieleniu. Cóż dowiedzieliśmy się z tej rozmowy uczennicy z nauczycielką? Po pierwsze, że panowie są ogromnymi admiratorami analu; po drugie, że panie w ogóle nie są jego amatorkami (bo brudne to, ciasne i bolesne); po trzecie, że kobiety zgadzają się nań (ergo, nie proponują tego), pod warunkiem, że pan dysponuje rzadkim talentem „absolutnej empatii”.

Mężczyźni zbaranieli, a gdyby rzeczone interlokutorki czytały tego bloga, zmuszone byłyby uznać słowa mężczyn komentujących ostatni wpis za wierutne kłamstwo. Słowa ich tymczasem nie są pokrętne. Mówią, co mówią. „Nie mamy serca do robienia tego”. Panie uznałyby to za kłamstwo, a pani magister Jadwiga Dłogołęcka ponadto okazałaby dowód ignorancji. Mężczyźni mogą być (w większości są) admiratorami seksu analnego, tyle że na filmach; za to w realu „rura im mięknie”. Pani magister najzwyczajniej w świecie myli rejestry, być może nie wiedząc nic nawet o ich istnieniu. W rezultacie rozmawia jedna pani z drugą o swych fantazmatach. Skoncentrowana na poprawności politycznej seksuologii jak ognia unika terminu perwersja. Sypie więc kwiatki w postaci, że odbyt to miejsce kloaczne, zamiast przyznać, iż seks analny jest jednak perwersyjny.

Panowie na to, w zgodzie z prawdą, że nie są oni perwertami, albowiem perwersja to tylko możliwość; niektórzy gentelmeni są tacy. Za to każde pragnienie jest perwersyjne – chcieć seks analny to nie to samo co mieć seks analny. Satysfakcja z odbycia jest tylko domniemana, podczas gdy satysfakcja z chcenia odbycia jest pewna. Jest to jedna z tajemnic mocy pornografii. Unaocznia ona ludzkie pragnienia dając im zakazaną satysfakcję. Że oglądanie ludzkich pragnień skutkuje przejściem do czynów łóżkowych z podręczną partnerką? Ależ panowie i panie, te czyny nie są podejmowane po to, by satysfakcję powiększyć, tylko po to, by z nią skończyć.

Podobnie jest z sądami wzmiankowanych pań tyczących pań akurat. „Panie zrobią to tylko z mężczyznami o absolutnej empatii”. Rzeknę zatem: „Ale zrobią”. I dalej, to nic innego jak ekscytowanie się fantazmatem – kobieta zdecyduje się na wszystko z miłości; nawet na brud, ciasnotę i ból. Kryje się za tym jeszcze jedno nadzwyczajne uprzedzenie – ścisłe związanie miłości z satysfakcją. Nie przyjmuje się do wiadomości, że miłość gwarantując szczęście, nie gwarantuje równocześnie zadowolenia.

Chcąc nie chcąc kontynuują panie odwieczną opowieść, tylko dzisiaj zwaną narracją, o mniej lub bardziej rzekomym masochizmie kobiecym. To, że kobietę boli kręci mężczyznę, co dokumentuje najwyżej, że tenże masochizm jest zaledwie fantazmatem męskim. To, że to boli, równocześnie kręci kobietę – jest ona zdecydowana zgodzić się na ból w imię miłości . Tak więc, faceta kręci dziurka, a damę kręci „absolutna empatia”. Gentelman nie zna kobiety poza fantazmatem, a lady poza bólem. By temu zaradzić nasza instruktorka poleca specjalny żel, by mniej kobietę bolało. Cóż z tego, nadal stoimy jak tumany przed sezamem z jego skarbami – ciechoroba…po co to wszystko?

W tym kontekście przypomina się mi bardzo ciekawa scena z pewnego filmu. Dwóch mężczyzn rozmawia o miłości. Pierwszy odkrywa, że jego miłość nadal spotyka się z jej dawną miłością; próbuje zatem skończyć tę miłość odchodząc od niej. Kocha, ale nie chce kochać. Przypadkowo odkrywa w szufladzie biurka kolegi obecność świerszczyka. Mówi więc do niego, że nie potrzebuje tego badziewia, bo kocha, choć jego miłość go zdradza. Kolega, drugi z mężczyzn, odpowiada mu, że on też kocha, ale skazany jest na świerszczyk. Zdumionemu pierwszemu wyjaśnia dalej: „oświadczyłem się kiedyś i oświadczyny zostały przyjęte; lecz zdarzyło się jakiś czas później, że zdradziłem narzeczoną z jej najbliższą przyjaciółką. No i rzuciła mnie z miejsca. Jest ona jedyną miłością mego życia. Pozostaję jej wierny mając za narzeczoną świerszczyk.”

O ileż bardziej frapują te słowa, te historie, te opowieści miłosne, niż te postękiwania nośnika wiedzy (na Boga, o czym?), jakim uważa że jest pani magister! O ileż więcej o miłości wiedzą ci bohaterowie filmu niż edukatorka seksualna? To nie tylko frapuje, to i pasjonuje. Jak intryguje prawda tych historii miłosnych!

Dwaj mężczyźni, dwie zdrady, dwie miłości, dwie niewierności…i dwie wierności w efekcie. To tego dotyczy miłość, i wyobraźcie sobie, że nie ma to nic wspólnego ze stosunkiem analnym.

Gdy rodzi się człowiek, to nieuchronnie zostanie w przyszłości rogaczem! Czy potrafimy wyjaśnić ten paradoks?

KP

 



A może by tak analik, kotku?


Kolejny raz muszę podziękować Spokojnemu za komentarz. Świetnie ilustruje on to, że człowiek nie ma do dyspozycji wszystkich znaczących. Wszystkich w ogóle, a nie wszystkich trzymanych w piwnicy. Mieć wszystkie w ogóle oznaczałoby anulowanie nieskończoności, a mieć te co znajdują się w piwnicy to policzalność, widoczna dla przykładu w tytule „Wszystkie odloty Chayenne”. Dodajmy też, że lacanowski Inny też nie ma do dyspozycji wszystkich znaczących, a na deser dla prawdziwie wierzących religijnie dopowiem, że ten czy ów Bóg też nie ma. Na pytanie „jak żyć” jedyną odpowiedzią jest milczenie. To dlatego to pytanie jest tak istotne, ale nie jedyne, które spotyka w odpowiedzi „nic” milczenia. „Dlaczego kobiety noszą sukienki?” to inne z takich pytań, odbijające nie-wiedzę odnośnie tego, jaka to różnica sprawia, że jakiś człowiek w swej garderobie trzyma sukienki, a inny garnitury. Gdy Freud cytuje powiedzenie przypisywane Napoleonowi, że „anatomia jest przeznaczeniem człowieka” pokazuje skończoność, ograniczoność naszego dostępu do tzw. „prawdy czegoś”. Kto z nas będzie zadowolony z odpowiedzi: „panie noszą sukienki bo mają c…, a panowie garnitury, bo mają p…”?

Trzecie z wielkich pytań podmiotu brzmi: „co by mi sprawiło największą satysfakcję?” Co jest moją/twoją rozkoszą nad rozkosze? Prawda, że zamilkniecie teraz? I za moment, za ledwie chwilę… udacie się do Innego, do Boga choćby samego po odpowiedź. Czy odpowiedź was zadowoli? Czy zadowoli was odpowiedź idola Chrześcijaństwa, która odracza rozkosz nad rozkoszami na święty turecki, na koniec czasu i historii? Czy zadowoli was odpowiedź w postaci muru milczenia analityka/czki?

Większość z nas, zdecydowana większość, jest najzwyczajniej w świecie potentatami paprykowymi, która gdy spotka domniemanego Innego pytanie takie wyartykułuje (pytanie zostało zadane nie Tuskowi, tylko premierowi).

Przeznaczeniem analityka jest stanie się posokowcem. Jak zwietrzy trop, to już nie odpuści. Taki trop zwietrzyłem wczoraj zaglądając do WO najnowszych. W nich to znana gwarantka satysfakcji, edukatorka seksualna, pani Alicja Dłogołęcka (niestety daleko jej jeszcze do bezzębnej staruchy edukującej parę młodzieniaszków, Dafnis i Chloe w zakresie miłości – to para napalona na siebie, jak już rzucą się na się to satysfakcja przyjdzie zgodnie z naturą; starucha wyprowadza ich z tego błędu, naturalności rejestru satysfakcji). odpowiada na pytania niejakiej Pauliny Reiter dotyczące seksu analnego. Czegóż to w tym wywiadzie nie przeczytamy? Nawet mały wykład o treningu czystości (z cyklu jak pedagodzy i seksuolodzy rozumieją Freuda); znajdziecie w nim kilka gładkich formułek, z których nadrzędność zostaje przyznana kwestii uspołecznienia – trening czystości to pierwszy stopień uspołecznienia i już. Teraz już testu nie oblejecie, a głupich pytań nie zadawajcie, np. dlaczego uspołecznieniu towarzyszy przemoc?, czego broni swym oporem dziecko? i kilka innych nie mniej zagadkowych. Lecz to tylko pejzaż oglądany z okien pojazdu wiozącego dwie rozmawiające panie do satysfakcji analnej.

Czytamy oto co następuje: „Żeby kontakt analny był przyjemny, to kobieta musi tego naprawdę chcieć”. Tak jest powiedziane! Naprawdę chcieć, cóż to znaczy? Czy gdy dziewczę płoche, czy zwyczajne po prostu, przed swym pierwszym „razem w łóżku” z chłopcem, rzecze do niego „nie, a może nie dzisiaj, a może nie tutaj, ale boję się..itd” naprawdę chce, czy naprawdę nie chce? Jeśli nie umiemy zadawać pytań profesorom, pod urokiem których jesteśmy, pozostają nam tylko ich odpowiedzi. A pytanie zadane przeze mnie brzmi: czy prawda leży w „nie chcę”, czy w „chcę, ale boję się”? Dlaczego znana edukatorka zdaje się sądzić, że prawdziwa prawda leży w kobiecym „nie chcę”, a podejrzewa brak prawdy w kobiecym „chcę”?

Powtórzę za Lacanem, Freudem i szeregiem mniej znanych analityków: bycie człowieka oparte jest na pozorze, choć on sam pozorem nie jest. W tym kontekście największym pozorem jest mylenie prawdy z realnością. To w pytaniu jest prawda kierująca się ku realności (czego chcę w stosunku analnym?). Zdumiewające jest słyszeć eksperta twierdzącego, że jedynym sensem stosunku analnego jest satysfakcja, by był on przyjemny (to już lepiej głaskać Mruczusia mruczącego rozkosznie tuż obok – przyjemność gwarantowana). Stosunki seksualne mają sens, według pani Długołęckiej. Jest nim albo rozrodczość, albo przyjemność. Czyli, chcesz mieć dziecko idziesz do łóżka i/lub chcesz mieć przyjemność idziesz do łóżka. Zastanawia mnie czego dotyczy ta wiedza i w związku z tym pani ekspertce dedykuję pytania wraz z odpowiedziami, bo w zdolność jej odpowiedzi nie wierzę.

Po pierwsze, ludzie wymyślili łoże małżeńskie (nie konkubenckie i nie partnerskie); wnioskuję, że po to, by było gdzie robić dzieci i/lub zażywać przyjemności seksualnej; ale w takim razie po co pary spędzają w nim mnóstwo czasu nie robiąc nic takiego?

Po drugie, dlaczego miłość prowadzi nieuchronnie do seksu (lecz nie nieuchronnie do przyjemności, czy robienia dziecka), a seks do miłości tylko ewentualnie? Zgryźliwie (motyw tego wyjaśnię za chwilę) dodam, że nie śmiałbym stawiać panią ekspert przed wyzwaniem dla niej za trudnym, kusząc ją zadaniem ponad jej siły – czym jest ewentualność, a czym konieczność.

Nie ma miłości, która nie potrzebowałaby pozoru, na którym może się oprzeć („Ale kochasz mnie, prawda?”. „Ponad życie, najdroższa!”). Ludzie mają stosunki seksualne w najróżnorodniejszych formach. Bardzo rzadko, gdy rzecz dotyczy robienia dzieci, trochę częściej, gdy rzecz dotyczy przyjemności (w takich przypadkach wolą wybierać podróż poza małżeństwo), a najczęściej dlatego, by na tym pozorze podtrzymywać miłość.

Gdy w roku 1988 kończyłem dobrze zapowiadajacą się karierę seksuologiczną nie pytano się mnie dlaczego. Więc dziś odpowiadam. Dlatego, że w całym wywiadzie dwie rozmawiające ze sobą kobiety ani razu nie użyły słowa miłość. Seksuologia jest ukrytą formą kuplerstwa, ułatwia efektywne pieprzenie się (pani ekspert w formie anegdoty sugeruje jaki żel nawilżający odbyt należy kupić). Nie oferuje żadnej wiedzy o miłości, a przecież wiedza o niej jest najważniejszą z wiedz, bo dotyczy wszystkich. Jest ważniejsza nawet niż wiedza o zdrowiu, bo na tę chorobę chcą zapaść wszyscy.

Sokrates powiedział był: „Wiem, że nic nie wiem, a jedyne co wiem dotyczy Erosa [miłości]”. Z całą mocą idę tu za Lacanem stwierdzającym, że był on największym psychoanalitykiem ludzkości, a na dodatek nie brał za tę wiedzę nawet złamanego grosza.

KP

P.S.A tak przy okazji sprawdźcie od kogo czerpał wiedzę o niej Sokrates. I jeszcze jedno, koniec mej sesksuologicznej przygody był równocześnie początkiem przygody psychoanalitycznej, ale już w fotelu psychoanalityka.

 



Duszo, moja duszo, gdzież się to podziałaś?


Panna Psyche ostatnio mi się objawiła. Raz, że Wyspiarze (prawdziwie obcy Kontynentalczykom temat) swym istnieniem do bólu podkopują wiarę w jej obecność; dwa, że trzy autorytety wielkie deliberowały ostatnio na temat duszy i jej miejsca w życiu. (Zapis, zapewne skrócony, ich dyskusji pojawił się w jednym z ostatnich numerów TP). Filozof, ksiądz i psychiatra-psychoterapeuta wypowiadali się na temat duszy i kwestii czy dusza choruje. Przyznaję, że niczego nowego z tej dyskusji się nie nauczyłem. Ksiądz, jak to ksiądz, podkreślał nadrzeczywistość duszy – lecz nie określił jej jako obecności Innego „w” człowieku (czyżby był to rodzaj herezji?). Psychiatra-psychoterapeuta wypadł blado, bardzo blado. Stwierdził, że w swej pracy nie ma do czynienia z duszą (tylko jak rozumiem z psychiką, która siłą rzeczy ulokowana jest w mózgu), a jak już ma do czynienia to odsyła duszę do księdza (czemu nie do mistrzów, mnichów i kapłanów innych wiar?). Filozof po filozofijsku stawiał tezę, że dusza stoi za „przymusem” zadawania pytań przez człowieka.

Trzy stanowiska, a skutek? Najbłahszy u praktyka od leczenia: „to nie moja sprawa” mówi i tyle go masz. Nie zaprzecza istnieniu duszy i jej chorobom, tylko nie jest specjalistą od nich. Filozof jest uczciwszy. Stwierdza, że dusza zadaje pytania, na które trudno jest odpowiedzieć, nie przyznając przy okazji, że na które, co bardzo możliwe, odpowiedzi nie ma. Ksiądz, co oczywiste, tego tym bardziej nie przyzna, bo odpowiedź, jedna na wszystkie trudne pytania,  istnieje. Jest stała od mniej więcej 2000 lat, co każe z przerażeniem skonstatować, że prapraprzodkowe nasi sprzed ponad 2000 lat to naprawdę mieli przerąbane, pozostawiając dzisiejszych pytających o to samo w stanie swoistej perwersji – skoro już tak długo odpowiedź istnieje, to dlaczego ją tak wielu odrzuca.

O duszę nie tak trudno. Pokazał ją niedawno pewien Paprykarz, Kontynentalczyk jak się patrzy. „Jak tu żyć, panie premierze?” spytał. Trzech adwersarzy udzieli na to pytanie następujących odpowiedzi:

Filozof zagai, że wielu mądrych ludzi udzielało na to pytanie wielu różnych odpowiedzi (ten styl zaobserwujecie łatwo oglądając przemowy prof. Hartmana i prof. Mikołejko w TVPKultura), podzieli się wiedzą o tych odpowiedziach, nie da własnej (bo nie ma już mędrców wśród nas), i zostawi z zachętą, by wybrać dla siebie najbardziej przekonującą.

Ksiądz z absolutną pewnością, ale z brakiem lub z wrażliwością zwaną „otwarciem na innego”, zadekretuje, że „odpowiedzią jest Jezus”, sugerując przy tym, że należy pogłębić wiarę lub zgoła nawrócić się na nią.

Psychiatra-psychoterapeuta orzeknie, że nie masz Paprykarzu problemów natury psychicznej, a dusza twoja nie bardzo mnie interesuje; proponuję przeto pójście do szachermachera od duszy, czyli księdza, kapłana, mnicha, spowiednika, guru itd. (propozycja mocno zależna od uprzedzeń osobistych).

Odpowiedzi niby różne, ale wspólne w nich jest to, że wszystkie one odsyłają duszę w niebyt. Wszystkie dają „kota w worku”. Spośród mrowia możliwych wybierz, którą chcesz; odpowiedzią jest Jezus, a nie odpowiedź Jezusa; znam odpowiedź (skoro odsyłam do księdza) ale jej nie zaproponuję lub w ogóle nie znam.

Już od dawna nie pokłada się nadziei w duszy, zbyt indywidualna się wydaje. Czy to jedna dusza w każdym człowieku przebywa, czy też każdy człowiek ma swą i tylko swą, jedną duszę? To nie takie proste. Jeśli człowiek jest pytaniem, to co oznacza stwierdzenie „życie nie ma sensu”? To odpowiedź przecież, tyle że na pytanie zadane przez nie wiadomo kogo. Wyspiarze tak mają, pytania nie zadają, posługują się odpowiedziami. Czy mają więc duszę? W każdym razie pewne to nie jest.

Wyjaśnijmy przy okazji różnicę. Wszyscy kiedyś zadajemy pytania. „Którędy dojść do…?” to pytanie wynikające z niewiedzy, ale pytanie „jaki jest sens życia?” wynika z nie-wiedzy; nie z braku wiedzy, ale z wiedzy, której nie ma i nie będzie. Więc: „jak żyć, panie premierze” może spotkać się tylko z „tak jak pan pragnie”; „dobre sobie, ale czego ja pragnę?” Może tego, by wiedzieć jak żyć? „Fajnie,tylko dlaczego z tym pytaniem zwracasz się akurat do mnie?” „Czym to niby zasługuję na takie wyróżnienie?”

Bezgraniczna cierpliwość w znoszeniu nieprzychylności kosmosu, bezduszności rzeczywistości, nieobliczalności losu – oto czym jest dusza. Ziemia woła, Zimia prosi, a gwiazdy milczą. Czy Ziemianie są sami? Kto zna odpowiedź, niech natychmiast się odezwie. Lecz jeśli nie zna, lub się nie odezwie, i tak nie przestaną Ziemianie zadawać tego pytania. To tym nieustawaniem, tym dążeniem, niekończącym się, do opierania się temu co nie daje się usłyszeć, jest dusza.

Duszą się woła, duszą się kocha – inną duszę?

Co Wy na to by popisać o miłości?

KP



Na wyspach inności (5) – psychole, normalsi i co dalej?


Pisząc ostatnim razem o sednie psychotyczności starałem się pokazać gdzie tkwi problem. Nie tak jak powszechnie się sądzi w zaburzonych kontaktach z rzeczywistością  – tym już próbował zająć się Freud, ale nie tak jak eksperci współcześni przyznawał, że zaburzone kontakty z rzeczywistością dotyczą, w takim czy innym stopniu, wszystkich ludzi. Otóż, Wyspiarze mają przerąbane z rzeczywistością po swojemu, a Kontynentalczycy po swojemu. Rzeczywistość nie została stworzona dla człowieka. On po prostu się w niej znalazł. Między rzeczywistością a człowiekiem obserwujemy zgrzyty i tyle.

By w ogóle sensownie mówić o dobrym osadzeniu w rzeczywistości musimy posiadać coś w rodzaju testera, jakiś rodzaj probierza pozwalający odcedzić adekwatność od nieadekwatności. Kochany Arystoteles już to stwierdził i wywnioskował, że między sądem a przedmiotem sądu musi być zgodność – tak oto objawia się prawda. Dalej poszło jak z płatka; nasi swojscy psychole, moi Wyspiarze, prawią sądy bez jakiegokolwiek związku z przedmiotami ich sądów. Inaczej mówiąc, ich sądy są tak długo rojeniami, jak długo nie przylegają do przedmiotów, których ich sądy dotyczą (tu powinno się powiedzieć: rzekomo).

Niby to proste; a jakże eleganckie gdy chodzi o odróżnienie jednych od drugich. Gdy Wyspiarz poproszony o kupno jabłek przyniesie do domu korbowód, to niechybny dowód jego psycholstwa; gdy Kontynentalczyk przyniesie jabłka daje dowód na istnienie adekwatnej percepcji – jest zdrowy, bardzo zdrowy na umyśle. W rzeczywistości wszelako ludzkiej sprawy mają się bynajmniej nie tak elegancko. Kontynentalczyk poproszony przez Kontynentalkę o kupno jabłek kupi je, ale…; ale co się dzieje, gdy usłyszy po ich przyniesieniu do domu: „no i co ty kupiłeś, no co ty kupiłeś!? Takie twardziochy kupiłeś!?” Kontynentalczyk jabłka kupił; sąsiedzi w razie potrzeby skwapliwie potwierdzą naoczność jabłek. A jednak gdzieś tkwi błąd.

Cóż, przedmiot sądu nie tkwi w rzeczywistości zewnętrznej. Kontynentalka mówiła o jabłkach w dziwnym miejscu obecnych – to jest freudowska rzeczywistość, rzeczywistość wewnętrzna. W niej to status jabłka to tylko znaczący, a nie przedmiot, choćby najkonkretniejszy. Tak oto, jedyna znana człowiekowi rzeczywistość kreowana jest przez język – „kup mi jabłka” w rzeczywistości oznacza „kup mi niby-jabłka”; to znaczy, „kup dla mnie satysfakcję”. Widzimy z łatwością, że Kontynentalce nie chodzi o żadną inną rzeczywistość, jak tylko rzeczywistość satysfakcji, jej satysfakcji. Kontynentalczyk może wpisać się w nią tylko ze zgrzytami i doświadczeniem nieadekwatności. Gdy zaś Wyspiarz kupuje zamiast jabłka korbowód, to kupuje swój przedmiot satysfakcji – mądrale określą go natychmiast mianem „dziwacznego”. „Dziwacznego” względem czego? Względem domagania Kontynentalczyka. Wyspiarz nie „tańczy” w parze z domaganiem Innego. Niekiedy zobaczycie go na imprezach klubowych; tańczy zawsze nie w parze. Gdy inni tańczą solo w grupie, on zawsze swój taniec uskutecznia nie-w-parze. Potocznie powie się, że poza relacją. Dla zaawansowanych, poza dyskursem.

Nie ma innej rzeczywistości niż wyznaczonej dyskursem. Wszystko co poza nim jest realnością. Dyskurs chroni przed nią; lub inaczej, Kontynentalczycy, normalsi, radzą sobie z nią w zgodzie z zasadą „kupą Mości Panowie”. Jeśli stu mówi, że coś jest jabłkiem, to jeden mówiący, że to coś innego, staje się psycholem. Dla Kontynentalczyków rzeczywistość ważna to ta, której jedność potwierdzana jest używaniem takich samych znaczących przez maksymalnie wielu, najlepiej wszystkich. Gdy Wyspiarz kupuje korbowód, to tylko ze względu na satysfakcję, oznajmia nim bezpośredni dostęp do jouissance. Nie potrzeba do tego żadnej miary, bo to nieumiarkowanie. Że korbowód kupiony zamiast jabłek to bezsens? Ależ jouissance jest poza jakimkolwiek znaczeniem i sensem, to negatywność w najczystszej postaci. Przyjemność, nawet ona, w życiu Kontynentalczyków musi mieć sens. Ona: „kup mi jabłka”; On: „przecież jeszcze tych nie zjadłaś, a kupiłem je wczoraj”; Ona: „ale kup mi, bo, bo, bo te…są twarde”. Dla niego kupowanie w takiej sytuacji jabłek jest bez sensu. No tak, to prawda, ale akurat bezsensem płaci się za satysfakcję, za dostęp do jouissance.

Racja wielu, bardzo wielu, uzasadniana jest cnotą kardynalną – umiarkowaniem, niwelowaniem ekscesu. Ktoś powie, że nieumiarkowanie to grzech, „to ten okropny hedonizm”. Cóż, proszę o inną cnotę kardynalną, roztropność. Wyobraźcie sobie, że jesteście proszeni o odpowiedź na pytanie dotyczące przedmiotu na obrazku (jest nim jabłko); „co to jest?”. Odpowiedź oczywista, mechaniczna i adekwatna, to: „to jest jabłko”. Brawo, dostaliście 2pkt., to maksimum. Świetnie kontaktujecie z rzeczywistością. Ale oto ktoś spośród was odpowiedział: „to powód zgryzot ludzkości!”. Hm, no tak, to ładna, piękna, a nawet mądra odpowiedź, ale nie mogę ci dać 2pkt., ani 1pkt; muszę ci dać Opkt.

Wiecie o czym teraz piszę? O testach psychologicznych na inteligencję. Psychotester wspomniał nawet o mądrości, ale inteligencja wyszła jaka wyszła, mierna. Dlaczego? Bo to odpowiedź z rzędu kupna korbowodu – to prywatna odpowiedź kogoś, a my spodziewamy się odpowiedzi wspólnej. Używając jej możesz zostać zesłany na Wyspy Inności. Dlaczego? Bo dzięki niej masz dostęp do jouissance, bo satysfakcjonujesz się nią. A to jest nieumiarkowanie. Lecz co tu może być grzechem? Twoja pycha głupcze! Nie wolno jest ci chełpić się erudycją, polotem. Nie wywyższaj się, bądź członkiem wielu, bądź zwyczajnym, prostym ludziem, najlepiej dzieckiem, o którym tyle pisze się i mówi w religiach.

Oryginalność, unikalność, osobliwość – mówią, że to cechy geniuszy. Ich zawsze wiele łączy z Wyspiarzami, psycholami. A jednak kupowanie w sklepie powodu zgryzot ludzkości nie jest tym samym co kupowanie korbowodu. Nie każdy błysk jest błyskiem psychola.

Oglądałem niedawno film o kulcie Izydy, a zwłaszcza kapłanach tej bogini. Co trzy dni byli dokładnie goleni z wszystkich włosów, bo tylko w takich okolicznościach (depilacja) mogli sprawować swe czynności rytualne. Dziś nie ma już tych kapłanów. Są inni ze swymi niemniej koturnowymi, nawet operowymi rytuałami. Tamci wierzyli w to co myśleli i ci wierzą w to co myślą. Nic ich nie różni poza treścią myśli. Tamci odeszli, przyszli ci. Wiara pozostała; wiara, że przedmiot myśli znajduje się poza podmiotami myślącymi. Gdy jest ich wielu nazywa się to religią. Gdyby był tylko jeden, nazwano by go szaleńcem. Szaleniec nie wierzy. Szaleniec wie. Gdy jest pewność, nie ma miejsca na wiarę. Wiara i religia przychodzi wraz z następnymi.

Kiedyś, dawno temu, spytano mnie: „dlaczego nie jestem buddystą?”. Wtedy nie wiedziałem. Po latach wiem. Oto odpowiedź: „bo chciałbym być Buddą!”. Cóż za nieumiarkowanie, nieprawdaż? „To może od razu chciałbyś być Jezusem?”. „Oczywiście, że chcę”. „To przynajmniej powiedz dlaczego”. Odpowiadam zatem: „Bo Budda nie był buddystą, a Jezus nie był Chrześcijaninem”.

KP

P.S. Wszystkie osoby, które znajdują siebie w przytoczonych przykładach zapewniam, że to nie o nich.



Na wyspach inności (4) – abelici, kainici i reszta


I o co było tyle krzyku? Autyzm to, autyzm tamto. Obwieszczono z hukiem i radością pełną werwy, że powodem autyzmu jest urodzeniowa wada ośrodka mowy – brak połaczeń, szlaki zakorkowane i gites. Pozostaje ciężka rehabilitacja i udawana w znacznej części komunikacja między, przykładowo, mną, szczęśliwie nie autystykiem, a mówiącym autystykiem. Wszystko jest cacy dopóki mowa nie wykracza poza skandowanie na poziomie imperatywów, których cudownym przykładem jest postać Felliniego z Amarcordu. Wlazła taka na drzewo i woła: „kobiety chcę!” Niby to nawet sensowne, gramatycznie poprawne, językowo zrozumiałe, ale co on robi na drzewie i do kogo kieruje swój apel?

Przecież gdy chcesz kobiety to schodzisz z drzewa, zwracasz się do kobiety i mówisz: ” chcę ciebie”, lub do mężczyzny: ” chcę kobiety”. Postać Felliniego woła, ale nie kieruje apelu do kogokolwiek. A jeśli są wśród nas tacy, co to z miejsca powiedzą, że kieruje ona swój apel do Najwyższego Stwórcy w formie skrótu modlitewnego, to czego nie robi tego z miejsca zwanego świątynią, kapliczką przydrożną czy jakiegokolwiek miejsca znanego powszechnie jako „dom boży”? Tak między innymi jest z autystykami (i innymi Wyspiarzami również). Mówią, ale będąc poza dyskursem. Bardzo podobne zjawisko widać w przypadku szympansów nauczonych 660 słów. Szympansy używają słów w postaci mówienia i to wszystko – na zawsze pozostają poza dyskursem.

Ciekawie jest z psami. One ewidentnie starają wpisać się w dyskurs. Mój Hugon na przykład siada obok mnie i czasami swą łapą próbuje chwycić moją rękę i zabrać mnie na spacer. Wyraźnie adresuje się do mnie, ale nie ma znaczącego by wyrazić o co mu chodzi. Jestem skazany na domysły. To, że zawsze wiem o co mu chodzi wynika tylko z tego, że kieruje nim jedynie porządek potrzeb. Gdyby drzwi od mieszkania były otwarte Hugon najzwyczajniej by wyszedł zapominając o moim istnieniu. Ergo, jego zachowanie ledwo sugeruje istnienie na horyzoncie znaczącego potrzeby, tylko tego. Z pewnością Hugon nie pragnie pójść ze mną na spacer, ale kojarzy mnie z funkcją drzwi: „otwarte-zamknięte”.

Zatem z triumfem oznajmiono, że autystycy mają zaburzony ośrodek mowy. I co z tego? Nauczony mówienia autystyk nadal pozostaje autystykiem. Dla psychoanalityka istotą zaburzenia autystyków (jak i pozostałych Wyspiarzy), nie jest dysfunkcja ośrodka mowy, tylko zasadnicza niemożność przebywania w dyskursie. No cóż, a jak dotychczas nikomu nie udało się zlokalizować w mózgu ośrodka dyskursu. A jak logika wskazuje, jeśli dyskurs lokuje się w przestrzeni wśródosobowej, intrapersonalnej, to nie może być zlokalizowany w mózgu kogokolwiek. Jest jeden dyskurs dla wszystkich mózgów, a nie tyle dyskursów ile mózgów. Wszyscy Wyspiarze nie odnajdują się w polu wśródosobowym. Mogą mieć relacje interpersonalne, ale nie intrapersonalne.

Czym to jest spowodowane?

Zilustrujmy to kilkoma znanymi historyjkami. Abraham pozostaje niewątpliwie w relacji interpersonalnej z Bogiem, nawet rozmawia z nim. Oto Bóg każe mu uśmiercić syna i Abraham zamierza to uczynić. Dlaczego to robi? Ponieważ nie znajduje się w polu wśródosobowym, to znaczy, syna w nim nie ma. Abraham nie zapytuje się czego chce dla swego syna, ani nie interesuje go czego chce syn – jest tylko w relacji on i Bóg. Syn pozostaje tylko przedmiotem zakładu znanego jako „jak wielka jest twoja wiara Abrahamie?” Gdy nie ma syna to i ojca nie ma w Abrahamie. Ojcem jest Bóg, a Abraham jest synem. Broń Boże ojcem!

Podobna sytuacja ma miejsce u Agamemnona. Wróżby nakazują mu uśmiercenie córki. Agamemnon tak czyni. Jak to jest, że nie ma on pragnienia ojcowskiego? Taką postać ojca nazywamy w psychoanalizie ojcem realnym, ojcem chromosomalnym, dawcę spermy. To ojciec dzieci przez spermę . Jego obecność odnajdujemy w całym systemie wierzeń obracających się wokół dziewictwa i czystości kobiet, pozwalających jednocześnie na zagwarantowanie spermy Jednego jako ojca (jedyność matki zapewnia jej brzemienny brzuch).

Teraz idziemy krok dalej. Oto historia Kaina i Abla. Jeden z nich lubiany jest bardziej przez Boga. Bóg pozostaje niewzruszony na uczucia i zgryzoty Kaina. „Lubię Abla i już, i w nosie mam twoje uczucia i zgryzoty Kainie”. Kain na to: „to w takim razie ja też mam ciebie w nosie i liczę się ze swymi uczuciami” – po czym zabija Abla. Kain jest wśród osób.

Rzadko kiedy widzi się podwójną śmierć w tej historii. Kain uśmierca Boga, by móc uśmiercić Abla. To jednak nie koniec historii. Po uśmierceniu Abla Kain zwraca się do Boga. Po co? By ten liczył się z jego uczuciami i wybaczył mu nie to, że go olał, ale to że zabił Abla. Bóg pojawia się wtedy jako to, co sugerowane jest w koncepcie Imienia Ojca. Drugi Bóg, bo nie pierwszy, nie wydaje Kaina na śmierć. Wprost przeciwnie, zakazuje zabijać Kaina. Bóg pragnie by Kain żył (Agamemnon nie wydaje Ifigenii na śmierć). Drugi Bóg jest ojcem pragnienia i ojcem pragnącym. On nie jest, jego się wzywa; on może być. Jawi się jako coś co nie zostało zabite i niemożliwe do zabicia. Reprezentuje pragnienie jako to coś, co nie poddaje się destrukcji, nigdy, przenigdy. Jest nieśmiertelne.

By wszelako stało się tak, Kain musi zabić Boga pierwszego, a powód tego musi leżeć gdzieś indziej. Jest czterech bohaterów tej historii: Bóg, Kain, Abel i Śmierć. Między każdą dwójką w tej czteropolowej partycji mieści się psychologia, ale w obrębie trójek w odniesieniu do czwartego elementu mieści się psychoanaliza. To w skrócie idea kompleksu Edypa i sytuacji edypalnej.

Wyspiarzem jest tylko ten, komu nie towrzyszy trzeci element układanki: jedynak Kain albo jedynak Abel, tudzież oni obaj, ale bez obecności Śmierci (obaj to znaczy Kain i Abel, a nie Kain albo Abel). To wykluczenie trzeciego elementu czyni Wyspiarza.

Czym różni się Bóg pierwszy od drugiego? Pierwszy istnieje jako ojciec całej rzeczywistości, Bóg w aspekcie ontologicznym. Drugi jest Bogiem wzywanym, który ma być. Będąc wzywanym jest on Bogiem znaczącego, znaczącym podmiotu i dla podmiotu, Bogiem, który pragnąc wyróżnia swym byciem jedno ze swych stworzeń.

Dlaczego Imię Ojca? Bo porządek pragnienia nie z porządku potrzeb się wiedzie i nie z porządku natury się wywodzi (tylko z porządku błagania Kaina, które nie może być niczym innym niż mową językiem wyrażoną). Pragnienie matki jest mniej oczywiste przez związki z naturą i potrzebami. Nawet i ono musi jednak pragnąć ojca by pojawiło się dziecko. Tajemniczość pragnienia inicjowanego Imieniem Ojca daje swój wyraz w strukturze rodziny. Jego nadrzędność aprobuje matka dziecka – no bo co robi i po co jest ojciec, gdy już zadanie zapłodnienia wypełnił? Z jednej strony, dlatego w rodzinie jest, bo pragnie w niej być, z drugiej, bo jest błagany przez matkę, by był.

Lecz z tych czy innych powodów bywa, że jest z ojcostwa swego wywłaszczony; jeśli jest, no to jest, ale nie jest wzywany, by ojcem był. Rodzina istnieje nominalnie, lecz nie strukturalnie.

Jak łatwo dostrzec, nie potrzebujemy mózgu, by takie rzeczy wyjaśnić. Trzeba przyznać, że to i dziwne, i piękne.

KP



Na wyspach inności (3) – odmieńcy


Nie pamiętam już kto ukuł termin „wyspy neurotyczności”, ale było to zdaje się w latach 40-50-tych ubiegłego wieku. Z pewnością był to pasjonat Innych, bo całą resztę ludzkości eksmitował na wyspy, czyniąc z inności kontynent. Lecz jest odwrotnie – to Inni na krótko przybywają na kontynent, uchodząc przez chwilę za nie-Innych. Nie, nie za normalnych – co to to nie. Ich byt mierzony jest inną skalą. Wśród Kontynentalczyków znajduje się masa wariantów. Są wśród nich dziko wybuchający szałem impetycy i schowani za podwójnym pancerzem milczkowie – mierzy się ich czymś w rodzaju potencjometru; są głośniejsi i cichsi, ryczący i stonowani, ale zawsze to Kontynentalczycy. Wyspiarze to jednak coś innego.

Owszem, impetyk wpada w furię – wszelako dlatego, że czuje się obrażony, dotknięty, zniesmaczony. Istnieje tego powód. Gdy jednak weźmiemy Furiata, to nic nie zapowiada, że za chwilę nim się stanie. Siedzi sobie taki nie-Inny w tramwaju i wtem…dopisujcie co chcecie. To Furie przejęły go w posiadanie, Erynie łakome na jego rozum. Po prostu czasem są głodne i żywią się rozumem, bo same swego nie mają. Lecz czasem lubią się z Wyspiarzem zabawić jak kot z myszką. Nie pożerają rozumu tylko zaczynają go okupować. Podstawiają jedną myśl za drugą, zmieniają kolejność przesłanek, wyrzucają jedne z nich do kosza na śmieci, implantując przy okazji myśl inną, wcale nie wziętą z sufitu, o nie. Ten myślowy implant to wirus przekazywany przez Erynie w trakcie ich zabawy w kotka i myszkę z człowiekiem. I, …i pojawia się Oszołom.

Aliści Oszołom to nie Furiat. Ma on oblicze hiperlogika. Jego wnioskowanie jest twarde jak stal, niezbite, bo to sama prawda. Słabość leży w miejscu implantu, tak zamaskowanego, że odnależć go jest często sztuką.

W nieunikniony sposób przychodzi na myśl zalew myśli generowanych przez myślicieli smoleńskich. Do tej pory nie zajmowałem się myślową produkcją „pasjonatów wyjaśniania Największej Prawdu XXI wieku”, którą jest „Największa Zbrodnia tego samego wieku”. Z prostego powodu – bo kogo obchodzi jaki jest mój pogląd na ten temat? I niby dlaczego miałby być on ważniejszy niż pogląd pana X. czy pani Y? Lecz dziś piszę o czymś kompletnie innym, więc skorzystam z owoców myślenia smoleńskiego.

W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, by sądzić i twierdzić, że był to zamach. To gdzie tkwi „ale”? Gdzie tkwi wyspiarski implant w kontynentalnym sposobie myślenia? W podstawieniu odpowiedzi na pytanie proste, tak proste, że pomijane z lubością przez przejętych prawdą narwańców. Kto podjął decyzję o lądowaniu?

Przestańmy wierzyć w zapewnienia, że nie wiemy, albo że odwrotnie, wiemy precyzyjnie. Z pewnością wiemy i nie musimy zapewniać, że precyzyjnie. Decyzja została podjęta albo przez pilota, albo nie przez pilota. Jasne? Taka jest nasza zaledwie-prawda. W tym miejscu lokuje się implant, w miejscu intencji. Jeśli podjął decyzję pilot, to kierował się jakąś intencją, zapewne własną. Jeśli ktoś spoza pilota, a więc pasażer (lub -owie), to też kierował się intencją. Pasjonaci zamachu nie dyskutują o tych dwóch intencjach, tylko zamieniają ją na trzecią – decyzji nie podjął ani pilot, ani pasażer (żaden z nich) – decyzję podjął ktoś trzeci, spoza kokpitu i spoza pokładu, no i miał swoją intencję, ma się rozumieć. Ten implant, Nostromo 8 pasażer, z pewnością mógł to zrobić. Ja tego nie wykluczam. Wniknął w odpowiedni obszar kory mózgowej decydenta i przejął władzę nad jego członkami i percepcją, a resztę znacie.

Zaraz, zaraz, a nie może tak być, zakrzykną Gazetopolszczycy? Może, odpowiem. I dlatego jestem ostrożny i nieufny wobec Was, drodzy rodacy. W takich oklicznościach bowiem, nic nie upewnia nikogo, że tenże Nostromo nie zainfekował umysłów waszych, przesterowując je na paplanie o zamachowcu, z jego intencją również.

Czy zainfekował i mój umysł? Wątpię. Dlaczego? Bo wątpię!

Wątpię, więc jestem! Tymczasem Oszołomy twierdzą inaczej: „Wiem, więc jestem!” Zgadzam się, że mózg myśli i że komputer myśli, ale czy zgadzam się, że mózg wie i komputer wie? Wiedza nie jest tylko skutkiem operacji logicznych, przede wszystkim nie jest. Wiedza jest przede wszystkim narzędziem.

W tym miejscu rozważania na razie skończę, bo rzecz tyczy przecie Wyspiarzy. Dziś zilustrowałem na czym polega  inność Wyspiarzy, czym ona jest. Pozostaje zilustrowanie tego, skąd się ta inność bierze.

KP



Na wyspach inności (2) – odludki


Nasza Ziemia to nie jeden kontynent. Zgadzamy się z tym wszyscy – nawet ci, którzy od bardzo dawna „działają” na rzecz integracji. Ludzie! Zakładajmy integracyjne przedszkola i szkoły! Miłe to, ale potwierdza jedynie wiedzę powszechną – Na Ziemię składa się kontynent i wyspy, a także masa mórz: może by tak połączyć w jedno naszych i innych? A może by tak poprowadzić innych do teatru? A może by tak zorganizować dla innych festiwal, co wy na to? Kołatanie do serc i głów odbywa się codziennie. Na transparentach manifestująch kontynentalczyków ryczą w kierunku nas hasła: „Wszyscy jesteśmy kontynentalczykami”, „Kontynent dla wszystkich”, „Niech wszyscy mają równe szanse”. Te hasła są wszelako tyci kłamliwe, bo ukradkiem obwieszczają też Wielką Prawdę Kontynentalczyków. Ci wielcy piewcy równości namawiają do równania do kontynentu, nie odwrotnie. Wszyscy ludzie są równi, ale kontynentalczycy są wyżsi. Chciałbym być dumny ze swego miasta rodzinnego. To Siedlce – ni to Mazowsze, ni to Podlasie. Ale nie łatwo jest być dumnym. Jakiś czas temu miasto me bajeczne postanowiło odbudować szpital miejski. Odbudować pieczołowicie, bo to zabytek z fundacji Czartoryskiej, księżnnej. Całe piękne zabytkowe skrzydło miało być oddane inności nad innościami. Plemieniu tych Wyspiarzy na imię Psychotycy. Cóż z tego skoro mieszkańcy centrum miasta przejęli się losem tych Wyspiarzy i wznieśli proekologiczne hasła. Ależ ci Wyspiarze potrzebują spokoju, czystego powietrza, kontaktu z żabkami i trelami ptasimi – ich pobyt w centrum nie będzie służył zdrowieniu oraz udanej aklimatyzacji i adapatacji do warunków kontynentalnych. Miejsce dla tych biednych dzikich, przy okazji barbarzyńców jest poza miastem. Wyspiarze precz na wyspy! Wyspiarze nie pochodzą z wysp. Oni je zasiedlili jako banici. Czym zgrzeszyli? To punkt widzenia, moment startu psychoanalizy w przypadku Wyspiarzy. Wszyscy rodzą się na kontynencie, a niektórzy, kiedyś tam, zasiedlą wyspy. To o tym jest koncepcja wykluczenia (znana jako wykluczenie Imienia Ojca). I jest koncepcja, że niczym nie zgrzeszyli, że grzech nie istnieje, że Wyspiarze takimi się już urodzili (to sprawa genów, defektu w miejscu Broca w mózgu itp.). Nie łudźmy się, to coś więcej niż tylko dwie konkurencyjne koncepcje walczące o uznanie swej racji, wyjątkowej zresztą. Problem w tym, że chodzi tu o etykę, o stosunek do grzechu. Ten wstrętny grzech! Jego się nie da poddać eksperymentom, to konstrukcja logiczna, a nie byt rzeczywisty. Grzech w koncepcji analitycznej istnieje i na imię mu jouissance. Tymczasem lewy gen lub niedokończona konstrukcja pola Broca, to nie grzech tylko błąd, oczywisty błąd Natury; a błędy można naprawiać. I oto znowu naprawiacze wieszczą przewagę Kontynentalczyków – to nie zestaw genów Kontynentalczyków jest błędny tylko zestaw Wyspiarzy. A jeśli ten zestaw jest po prostu inny? Jaka jest istota tego błędu? I jaki standard miałby zarządzać jego naprawą? Powrócę do historii z banku, tej, w której dla jakiejś pani byłem podrywaczem. Czy ja wiem lepiej kim jestem? Dlaczego moje „nie jestem podrywaczem” ma być standardem dla jej „jesteś podrywaczem”? Może jestem podrywaczem tylko tego nie wiem, kto wie? Ona wie. Jakie to proste! Ona wie źle, powiedzą. Lecz wtedy Kasandra jest psychotyczką – wszystko wie źle. Być może ona wie to, co za rok okaże się być prawdą! A teraz Klewki albo katastrofa smoleńska. Był taki, który mówił, że talibowie przebywają na Mazurach. I są tacy, którzy mówią, że istnieją substancje, które zmuszają pilotów do lądowania gdziekolwiek. Czy mają rację? Ten od Klewek miał, a ci co sądzili, że to wariat nie mieli racji. Podobnie ze Smoleńskiem. Dlaczego to piszę? By wskazać na to, że struktura myślenia ze swej istoty jest paranoiczna. Jeśli zakładamy, że można wyrazić całą prawdę w formie interpretacji, to tak właśnie jest. Wątpię więc jestem, a wszystko co możliwe jest do przekazania, jest takie tylko w formie pół, nie półprawdy, tylko w połowie powiedzianej prawdy. To dlatego urojenie nie jest dobrym wskaźnikiem do oceny psychotyczności. Wszyscy formułujemy sądy urojone. Lepiej zatem nie nadużywać interpretacji. Lecz Wyspiarze istnieją i coś ich Wyspiarzami uczyniło. Przyjmijmy na ten moment, że nie znają grzechu i że tę inność można pojąć bez odwoływania się do genów czy defektów mózgu. Rzecz idzie nie o rację, o to kto ją ma – defektolodzy czy psychoanalitycy. Rzecz idzie o wymiar etyki. Czy istnieje, a jeśli tak, czym jest dobro Wyspiarza? Jakie dobro jest realizowane w naprawianiu błędów Natury i czyje dobro? Widać to szczególnie w przypadku autystyków. Jego przebywanie poza językiem kwestionuje go jako podmiot. Więc, czy podmiot jest kategorią etyczną? Jestem przekonany, że tak. Film, który skłonił mnie do rozpoczęcia cyklu, pokazał, że analitykom nie udało się przekonać reżyserki o co idzie w analizie. Albo… Albo reżyserka olała sprawę podmiotu, co zresztą nie różni jej od matek autystyków. „Zimna matka” jest zimna na podmiot dziecka, a wykluczenie Imienia Ojca widać było w postaciach milczących ojców. KP