MDaB(10) – w okowach zawiści


Ostatnio spotykam się z psami zawistnie strzeżącymi swego ogródka. Właściwie ten typ ludzki opisywany w Folwarku Zwierzęcym i wyśpiewywany przez PF na płycie „Animals” od dawna nie jest mi obcy (ilekroć mówię do psychiatry słowo psychoza, tylekroć starają się mnie traktować jak ignoranta, tylko z tej racji, że psychiatrą nie jestem). Gdy przeto mówię coś takiego jak „suwerenność podmiotu” tudzież „radykalne zło”, spotykam się z kontrą politologów czy filozofów. Pytają dla przykładu, co składa się na suwerenność podmiotu i czy istnieje podmiot bez suwerenności. Albo, dlaczego dzielić zło na radykalne i nieradykalne – zło jest złem i tyle, czyż nie tak?

A jednak, jak się zdaje, to ja mam rację. Dla purystów-logistów zdania są finalnie albo prawdziwe, albo fałszywe. Zdanie „kamień istnieje” jest albo takie albo takie. A cóż miałoby znaczyć zdanie „kamień istnieje suwerennie”? „I przeze mnie narodzi się Przezczłowiek” rzekł do mnie człowiek w gabinecie. Czy to zdanie jest prawdziwe czy nieprawdziwe? Zdecydowanie jednak jest suwerenne – powiedział je podmiot wbrew wszystkim logikom, politologom, filozofom, psychiatrom. Suwerenność leży w samym logosie – suwerennie się istnieje, gdy mówi się własnym głosem. Wolność słowa jest wolnością przemowy, wolnością do mówienia (to z tego względu politycy mówią o suwerenności nigdy do niej się nie posuwając – suwerenność jest ich króliczkiem).

Podobnie, zło radykalne to nie zło źlejsze od zła – to zło, którego autorem może być tylko człowiek. Zło dzieje się zawsze i wszędzie (burza zrywa kabel wysokiego napięcia/kąpiące się dziewczęta giną – kto jest autorem tego zła? Mówią, że to bezmyślność ekipy naprawczej, tyle że to odpowiedź na pytanie co wyrządziło zło, a nie kto.) Pies wskakuje do ogródka sąsiada i zagryza kota. Dziecko sąsiada nie może spać po nocach – kto jest autorem tego zła? Beztroska właściciela psa? Zgoda. Instynkt zwierzęcia? Zgoda. Lecz nadal nie jest to odpowiedź na pytanie, kto jest autorem tego zła. Radykalnym złem jest to, którego autorem, a zatem i jedynym odpowiedzialnym za nie jest podmiot ludzki. Gdy człowiek zabija kogoś w obronie siebie, swej rodziny, swej ojczyzny, nie jest to radykalne zło. Nie zabija bowiem, bo pragnie zabić, lecz zabija bo zmuszony jest zabijać. Podobnie narkoman – morduje kogoś nie dlatego, że pragie tego, lecz jest do tego zmuszony. Sprawiedliwość w tej perspektywie jest wprowadzaniem tylnymi drzwiami odpowiedzialności, zmuszanie do odpowiedzialności. Takie działanie jest w pełni usprawiedliwione. Lecz Prawo i Sprwiedliwość, Prawo i Porządek, jest całkowicie bezradne wobec zła radykalnego. Prawo, Sprawidliwość, tudzież Porządek odpowiada na zło radykalne radykalnie: wykastrować, zabić itp. W polu zła radykalnego Sprawiedliwość i Prawo dąży do eliminacji nie zła radykalnego, tylko podmiotu. Obowiązuje to w każdym przypadku zła radykalnego. Oto ktoś wyrąbuje dżunglę amazońską, inny ktoś zabija wieloryby czy foki. Robi to nie dlatego, że nie znosi się z wielorybami i nienawidzi fok, tudzież doskwiera mu głód tranu czy w ogóle czegokolwiek do zjedzenia. Robi to dla specjalnie spreparowanych papierów zwanych forsą. Co z tego? Cóż, zamykanie do więzienia drwala amazońskiego jest karą drakońską, czyli radykalną odpowiedzią na radykalne zło. Lecz radykalna odpowiedż na takie zło nie jest nigdy sprawiedliwa; a to dlatego, że anuluje swój własny symbol – wagę, która każe brać pod rozwagę, rozważać czyny złe.

Uff, ale co to ma wspólnego z kobietami i mężczyznami, z przedmiotem naszego aktualnego zainteresowania? Paradoksalnie bardzo wiele. Pisałem ostatnim razem o tym, co ciągnie kobietę do świata mężczyzn. To Fallus, symbol mocy rozkoszowania się, znajdowania satysfakcji i radowania się nią, sprężyna zachowań podmiotu. Pracujesz, ale masz oprócz tego znajdować w tym satysfakcję; masz czerpać radość z pracy. Tymczasem jedyną radość masz, gdy zostanie przelana na twe konto zapłata za nią. Czekasz miesiąc na radość, przez 30 dni jej nie masz; masz tylko pracę. Gdzie podziała się ta radość. Ma ją płatnik, Inny, marksowski Kapitalista. Marksowski Proletariusz był przede wszystkim niewolnikiem satysfakcji, był z niej i nadal jest, nie ograbiany jak chcą marksiści, tylko prywowany (ja mam,ale ci nie dam); kapitalista nie jest złodziejem satysfakcji, on się nią nie dzieli, ani jej nie daje. On ją ma dla siebie. Czyż to sprawiedliwe?

Kobieta jest istotą, która odnajduje swoje bycie jako proletariusz w stosunku do kapitalisty-mężczyzny. Kobiety zawsze to wiedziały („Woman is the Nigger of the world”, „is the Nigger of the Nigger”) w swej niewiedzy. I znajdowały sposoby rewindykacyjne na to, jak uszczknąć okruch satysfakcji ze stołu mężczyzny. Wiedziały jak korzystać z Fallusa, którego właścicielem zdawał się od zawsze być mężczyzna. Aż w końcu stał się cud – mężczyzna wyartykułował fundamentalne pytanie podmiotu kobiet: czy istnieje satysfakcja poza Jednym satysfakcji, którym od zawsze jest Fallus? Czy istnieje jouissance poza Fallusem, bez odnoszenia się do mężczyzny? Mężczyzną tym był Freud: „Was will das Weib?”, czego pragnie kobieta? Przecież daję jej swobodny dostęp do Fallusa, jestem za suwerennością seksualną, wolnością do nie posiadania dzieci, wolnością od wszelkiej opresji ze strony mężczyzny (uwaga! Nie dotyczy to opresji męskiej). A one nadal pragną czegoś więcej i czegoś innego – więc, czy istnieje rozkosz, jouissance poza Fallusem, rozkosz niefalliczna, suwerenna rozkosz kobiet?

Oto przedstawiłem busolę dalszych naszych dociekań. Najpierw jednak przyjrzymy się rozwiązaniom tradycyjnym – nowoczesność musi jeszcze poczekać.

KP

P.S. Za bardzo jestem analitykiem, by sądzić, że nia mam swej nieświadomości. Prawa i Sprawiedliwości (PiS) miało nie być, lecz nieświadomość sprawiła mi psikusa i PiS się pojawił, i to dokładnie w sensie jaki opisywałem. W zamyśle chodziło o Prawo i Porządek (PiP), tytuł amerykańskiego serialu. Oglądajcie go, to świetny serial.



MDaB(9) – bezmierny powab mocy


Problemy sygnalizowane przez komentatorów są poważne, lecz i ja muszę kontynuować przerwany tok cyklu. Więc zapewniam, że do ogólnych problemów związanych z faktem istnienia płci powrócę.

Przerywałem cykl w momencie analiz scen z filmu i odpowiedzi na pytanie, co popycha mężczyzn w kierunku kobiet. Popycha, a nie pociąga. Laik, czyli ktoś kto sądzi, że ma wiedzę upoważniającą go do wydawania sądów, powie w tym miejscu, że tym czymś jest zwykła gospodarka hormonalna. Sądzi wtedy, że to wyczerpuje zagadnienie, chociaż wskazuje jedynie na poziom jego ignorancji. Otóż, gospodarka hormonalna jest odpowiedzialna za zachowania seksualne, a najlepiej widzimy to w więzieniach i w przypadku wojennego żołdactwa. Zachowania seksualne w więzieniach mają charakter homoseksualny (tak też zachowują się choćby gupiki w akwariach, chociaż nikt ich nie podejrzewa o homoseksualizm). Na wojnie natomiast żołnierze gwałcą jakiekolwiek popadnie. Tak tak szanowni czytelnicy – hormony rządzą zachowaniami seksualnymi ludzi i świata zwierzęcego. Po wyjściu z więzienia i po wojnie powracały „gupiki” do domów, żon, dziewczyn i wracali do „normalnego” życia. Tamten rozdział stawał się historią, koniecznym fizjologicznie rozładowaniem napięcia. Hormony w żaden sposób nie pozwalają wyjaśnić tajemnicy seksualnego pociągu, tego co popycha ludzi płciowych do innych ludzi płciowych. To dlatego leczenie testosteronem impotentów jest jałowe, bo kwestia tkwi w pociągu, tym co musi być, zanim weźmie się tabletkę viagry. Erekcję wywołać jest prosto, stosunek seksualny już nie.

Wspomnę krótko, że przepustką dla mężczyzn umożliwiającą dostęp do kobiet jest obiekt – „jej nogi”, „jej biust” itp. Weźmy przykład standardowy: „jej nogi w szpilkach” i „jej nogi bez szpilek” to zasadnicza różnica. Decyduje o tym obiekt, zwykły-niezwykły but. Na pociąg seksualny panów składa się ich podmiot, który kieruje się ku innemu podmiotowi tylko przez posługiwanie się obiektem – to relacja zapośredniczona obiektem, a nie bezpośrednia, bez obiektu.

U kobiet relacja między dwoma podmiotami ludzkimi też ma charakter zapośredniczony. Lecz tu mamy innego pośrednika. Obiekt nie gra żadnej roli pośredniczącej. „Jego nogi” mogą mieć, i mają, walor estetyczny, ale nie sprowokują kobiety do ekscytowania się seksualnego (że o masturbacji nie wspomnę). Co przeto popycha panie do panów, jeśli nie obiekt?

W życiu pewnej kuzynki Hitlera zaistniał, bo musiał, kuzyn Adolf. Maria Reiter jasno oceniała kuzyna. Nijaki gość, śmieszny i prymitywny. No i ten wąsik i ta grzywka. Podśmiewujki i kpiny. Ja z tym pajacem? Ależ to śmieszne! Ale oto kuzyn Adolf dochodzi do władzy i zaprasza Marię na trybunę honorową. Skutek? No, chyba znacie. Maria poczuła bezmierny pociąg do Furera i ogromną miłość w efekcie. Nieszczęśliwą i tragiczną, ale przynajmniej umierała kochając.

No to może syndrom sztokholmski? Dlaczego kobiety zakochują się na zabój w swych oprawcach (kluczowym przykładem jest tu niezapomniany film „Nocny portier”)? Nie obiekt, ale co innego. Nagły przypływ potencji, doświadczany naocznie, ucieleśnienie jouissance w osobie dowolnego dupka, palanta, szui czy łachudry. Analfabeta posiadający władzę, mogący realizować samą jouissance. Co tam analfabeta, oszust matrymonialny, nieustraszony posiadacz wielu kobiet – nawet wielokrotny morderca, wcielony praktyk jouissance. Dlaczego kobiety są śmiertelnie w nich zauroczane? Ze względu na moc pozwalającą nieograniczenie doświadczać jouissance. Władza, prestiż, status, pieniądze, wszystko to co pozwala, lub przynajmniej łudzi tym, że pozwala rozkoszować się, sugerując nieskończony charakter tej rozkoszy, to wszystko jest „afrodyzjakiem” dla pań. Lecz uwaga! Nie sama władza, prestiż itd., ale to co ją umożliwia, co powodem jest – tajemniczy, poznawalny tylko dzięki ekranowi, na którym się wyświetla. To Fallus wcielony i wcielający się. (Ważne byście wiedzieli, że jest on pisany z dużej litery; jego młodszy i gorszy brat to fallus z małej litery, drobne coś przyciągające uwagę faceta; władza, prestiż itd. w posiadaniu kobiety nie są afrodyzjakiem dla panów; są odstraszaczem).

Co wzbudza miłość kobiet do Jezusa? Nie jego słowa, nie jego nauka. To jego moc, nieodparta potęga czynienia cudów, zwłaszcza wskrzeszania czegoś z niczego, bytu z niebytu. Moc odbierania i dawania życia, spółkowania bez stosunku seksualnego, kochania w mroku i poza łóżkiem; nieskończoność obiecująca nieskończoną rozkosz kobiecie. Przepustką kobiet do świata mężczyzn jest Fallus. Mężczyzna bez władzy, prestiżu, statusu, pieniędzy, których sam jest uosobieniem, jest niczym, zerem, maminsynkiem, jajogłowcem, bezjajecznym ciastem, jogurtem o wartości 0%, nadającym się tylko na dietę.

Fallus jest fundamentem dla podmiotu. Pozwala kobiecie kochać nie ezoteryczność, domniemaną jego obecność, ale konkret, jego reiczność, moc zmiany i potęgę tworzenia.

Teraz już wiecie? Mężczyzna grawituje ku kobiecie, bo odnajduje w niej obiekt i nie szuka w niej podmiotu. Kobieta grawituje ku mężczyźnie, ponieważ szuka w nim Fallusa, by móc przytulić się do jego podmiotu.

No dobrze, ale co z jej podmiotem? Jest, lecz niepewny, skromny, niewinny i nie cały. W mężczyźnie szuka uzupełnienia. Tylko dlatego, że jest nieświadoma tegoż w sobie. Jest królową nieświadomości, boginią wszelkich ciemności i nocy.

KP



Uwagi, (przy okazji)


Skoro dyskusja komentatorów dotyka tak ważnych kwestii, to pytania ich nie mogą pozostać bez odzewu. Zatem ponownie  na chwilę przerywam swój cykl, by wyeksplikować kwestie węzłowe. Dobrze się składa, że w tym czasie ze słuchawek nausznych sączy się muzyka Enigmy. Postaram się nieco rozjaśnić mroki tajemnicy, z którą zmaga się i żyje z niej psychoanaliza.

Na dobry początek, za czym tęskni psychoanaliza? Dobitnie obwieśćmy, psychoanaliza nie jest światopoglądem, o ile w ogóle można mieć pogląd na świat – coś co pozostaje i pozostanie niezmienne, jest opoką dla pragnień i działań człowieka. Jeśli przyjmiemy, że istnieje Inny, to dekretujemy w ten sposób istnienie polityki. Specjalnie napisałem w sposób warunkowy, bo to, że Inny istnieje jest pewne. W analizie mówi się o Innym tylko dlatego, że nazywanie go Bogiem czyni z niego postać potworną, w całości nieludzką. Jako twórca i poruszacz wszystkiego jest on odpowiedzialny za każde nieszczęście również. Jest tajemniczy tylko w obliczu nieszczęść i cierpień. Bez tego nikt nie przejmowałby się jego istnieniem. Tymczasem Inny jest, i to w relacji do niego rozgrywa się polityka, także polityka leżankowa psychoanalizy. Nie jest ona ani lewicowa (zreformować Innego, uleczyć go lub wymienić wadliwy egzemplarz na lepszy i niezawodny), ani prawicowa (ocalić go niczego nie zmieniając, a nawet wzmocnić jego pozycję i panowanie). Za Freudem, psychoanaliza najbliższa jest liberalizmowi, lecz w wersji rzadko spotykanej. Rzecz w tym, by otworzyć podmiotowi przestrzeń, w której będzie tworzył własne życie. Choć sam siebie nie urodził, życie może kształtować sam, bez uzyskiwania licencji na życie i koncesji na takie czy inne działania. Opresja nie wynika z istnienia Innego, tylko z tego, że istnienie podmiotu jest nieświadome – jesteśmy nieświadomi, że jesteśmy podmiotami. Centralną „wartością” analizy jest podmiot z jego pragnieniem życia. Nie jest wartością centralną to, czego życzy sobie Inny. Jak masz żyć mylone jest z jak chcę żyć. Neurotyzm definiujemy jako branie domagania za pragnienie. Nie będziemy mówić ci, że masz przechodzić tylko na zielonym świetle lub palić tylko w wybudowanej gdzieś ziemiance. Pal gdzie chcesz jeśli chcesz, ale nie oczekuj litości od Innego (zapal-zapłać mandat-znów zapal-znów zapłać mandat itd.) Twa wolność to tylko skrawek ciebie dla ciebie, to pragnienie, które oswobodziło się od domagania.

W tym kontekście należy rozpatrywać kwestię, co ma do zaproponowania psychoanaliza w obszarze transpłciowości. Zacznijmy od zarania. W 1986 roku udzieliłem jako młody szczypiorowaty analityk wywiadu gazecie Radar (pamiętacie lub macie wiedzę o takiej gazecie?). Wywiad dotyczył homoseksualizmu, a tezę, którą tam przedstawiłem wzięto za dowód mojej homofobii. Lambda akurat się do Polski wprowadziła. Tymczasem teza owa jest i była zupełnie poprawna. Ba, jedyna możliwa doktrynalnie. Brzmi ona tak: pragnienie nigdy nie jest związane dozgonnie ze swym obiektem. Obiekt nigdy nie definiuje pragnienia. To pragnienie określa obiekt. Ono nie chce obiektu, ono chce tylko satysfakcji. Wynika z tego, że rozczarowanie w obszarze satysfakcji prowadzi do zmiany obiektu. Tylko uszczerbek jouissance daje powód do zmiany obiektu, który daje utraconą satysfakcję, lub daje nadzieję na odzyskanie jej. Lambda była (bo czy jest?) grupą sui generis polityczną. Jak i dzisiaj problemem nie jest satysfakcja. Problemem jest to, by Inny nie karał mandatem za nią, za dostęp do obiektu satysfakcji. Wniosek: psychoanaliza nie może wykluczyć sytuacji zmiany obiektu, lecz ta zmiana nie jest generowana przez chcenie (czytaj domaganie) człowieka. Jest generowana przez kryzys jouissance, rozczarowanie w obrębie satysfakcji. Czy istnieją tacy homoseksualiści? Owszem, istnieją. Czy zmieniają orientację na lepszą społecznie? Ostrożnie, nie śpieszmy się, nie narzucajmy pragnieniu obiektu. Nie róbmy błędu polegającego na traktowaniu obiektu jako celu (np. dziewczyny jako żony, żony jako matki itd.). Obiekt jest tylko powodem pragnienia, tego by pragnąć, a nie tego czego pragnąć. I kończąc, skoro osoba trans chce zmiany płci na „lepszą”, to nie mamy tu do czynienia z pragnieniem tylko domaganiem. Nie mówi tego jako podmiot, ale jako Inny, który po zmianie płci trwoży nas Innością. Z tym się skonfrontował Jeremy Irons w Butterfly, a Forest Whittaker w Crying Games. Skoro celem miłości jest tylko podmiot (a nie obiekt), to miłość gaśnie, gdy staje się w obliczu radykalnego Innego. No, chyba że odnajdzie się w nim podmiot, ale to już jest domeną kobiet (o czym będzie w dalszej części cyklu).

Spokojny podejrzewa, jak większość gawiedzi, że zainteresowanie płcią jest obsesją analityków. Spokojnie, chciałoby rzec się Spokojnemu, przedmiotem dociekań analitycznych jest nieświadomość, a to właśnie ona, jej rzeczywistość jest tylko płciowa, tylko seksualna. Na poziomie tak współcześnie hołubionej świadomości to samo zdanie („grupa mnie nie lubi”) może powiedzieć i kobieta i mężczyzna. To mowa pusta. Nie warto nawet pytać: „jak się z tym czujesz?” (ulubiony chwyt terapeutów), bo jest to tylko zapytywanie się świadomości o świadomość swych czuć, o świadomość upchniętą w kieszeni, którą dla niepoznaki lub zrobienia wrażenia nazywa się podświadomością. Czy jednak powiemy, że obie osoby, pan i pani mówiący to samo zdanie, mówią to samo, gdy usłyszymy: „grupa mnie nie lubi..[bo jestem kobietą/mężczyzną]”? Oczywiście w nawiasie kwadratowym zdanie podrzędne jest nieświadomością, odciętym z głównego tekstu fragmentem. Widzianoby to dokładnie, gdyby brzmiało ono na przykład: „bo jestem kosmitą/tką”. Cóż, na poziomie nieświadomości żadna istota ludzka nie mówi tego samego co ktoś inny tymi samymi słowami zakomunikował. Ta różnica, o którą pyta Spokojny, te linie papilarne podmiotu, ma swoje miejsce w nieświadomości. To rozumiemy, nasz narcyzm strzeże naszej indywidualności. Prawdziwy problem leży w tym, że w nieświadomości natykamy się także na różnicę nie indywidualną, ale też płciową. Jej istoty nie rozumiemy, jest ona tajemnicą. W płciowości nie jesteśmy sobą, mamy być mężczyzną, mamy być kobietą, nie znając wzorca męskości i kobiecości. Jesteśmy mężczyznami ze znakiem zapytania i kobietami ze znakiem zapytania. Pani/Pan G. nie jest ani nim, ani nią. Jest trwożącym nas Innym (jak będziecie mieć okazję zobaczcie posła Kalisza witajacego się z G.).

Na koniec kwestia analizowalności osób wierzących religijnie, czyli podmiotowej funkcji religii. Myślący masami filozof, pan Marks, był zdolny tylko do zaproponowania społecznej funkcji religii, rozumiejąc ją jako środek otumaniania ludu.  Ma rację, ale prawdy w tym niewiele. Istnieje coś takiego jak sinthonimiczna moc religii. Podmiot znajduje przez nią grunt dla swego życia w postaci zapewnienia przez Innego, że ostateczny obiekt jego pragnienia, miejsce gdzie obiekt i satysfakcja jest jednym i tym samym (Bóg jest szczęściem, a szczęście jest Bogiem), istnieje i zostanie mu zapewniony dostęp do niego gdy świata już nie będzie (świat oddziela człowieka od takiego obiektu). Taka obietnica, jak obietnica tego, że „mama, moje dziecko, cię nie opuści”, a nawet nie umrze, że zaginione dziecko żyje i kiedyś wróci itp. daje grunt, koi, uśmierza, pozwala spać spokojnie. Napisałem moc religii dlatego, że to samo robi chemia rozwiewając depresję i melancholijność, ale nie ma to żadnej mocy. Chemia jest skuteczna, ale nie ma mocy. Moc płynie od słowa, a słowo jest w Innym („rzeknij choćby słowo, a będzie uleczona…itd). Tak mają prawdziwie wierzący. Reszta tak nie ma. Oni wiedzą, że nie ma mocy słowa, nie wierzą w jego moc. Przychodzą po skutek, najlepiej szybki i bez wysiłku osiągany. Psychoanaliza nie daje skutku, daje moc, moc radzenia sobie ze sobą i moc radzenia sobie z życiem własnym (nie z życiem w ogóle). Moc też przebywa w słowie, w słowie swoim, aczkolwiek nie własnym. W Innym w nas zapomnianym, tudzież odrzuconym.

Słowo pozostaje z nami (podmiotami) w jakimś niepokojąco dziwnym intymnym związku, tak bliskim, jak bliskim jest relacja między naszą mową, a nami samymi. Powiecie, że pobrzmiewa w tym echo religii. Tak, lecz jeśli mam moc wyrażania tajemnicy psychoanalityczności, to uchwycicie także i to, że psychoanaliza niewiele ma wspólnego z Bogiem systemów religijnych.

KP



MDaB(8) – ale ja nie chciałem/am


Na początek wyjaśnię komentatorowi w czym rzecz, gdy chodzi o miłość, a nie o różnicę między płciami. Miłość pojmować można jako sposób zaradczy na ten nieuleczalny, a nieźle dający w kość symptom, jakim jest płeć w dwóch postaciach. Przechodzi ona ponad tym, co płcie wiąże na amen z życiem samym i tylko z życiem. Eros to Eros – jak to on, zapomina o Tanatosie. A miłość o nim pamięta, styka się z nim; choćby wtedy, gdy miłość gaśnie, a w końcu umiera. Albo wtedy, gdy skazany jesteś na istnienie bez kogoś, przez co nie idziesz na imprezę – gdy w końcu się wybierzesz na nią, to zazwyczaj zapchasz Erosem dziurę po kimś.

Rację ma komentator w przywoływaniu posiadania/nie posiadania jako jednego z emblematów różnicy między płciami – drugi posiada to czy owo, akurat to czego ja nie posiadam. Mężczyzna ogląda się za kobietą, kobieta za mężczyzną (także gdy mężczyzna za mężczyzną, a kobieta za kobietą). Z tego jeszcze nie wynika, że na horyzoncie takiej relacji umiejscawia się miłość. Komentator nie zauważa, że relacje oparte na posiadaniu wyrastają z symboliczności i Symbolicznego dotyczą. Tu dominuje Inny. Mam dowód osobisty, w którym zostaję określony jako mężczyzna lub kobieta, i na nic się zda twoje zapewnienie legitymującego ciebie policjanta, żeś kobietą. Uważaj przy tym, byś nie oberwał za to, że robisz stróża porządku w balona. Gdy się urodzisz, nikt nie pozostawi siebie w niepewności, której płci jesteś. Napiszą M lub K i szlus – właśnie stałeś się posiadaczem płci.

Z kolei pani Grodzka uparła się, że jest K, choć Inny przy urodzeniu jej napisał, że jest M. Pani G. stwierdza z absolutną pewnością, że Inny popełnił wobec niej straszny błąd (lub, co też się zdarza, zrobił to specjalnie, że miał w tym jakiś tylko jemu znany cel) i postanawia ten błąd naprawić. Wskakuje do Wyobrażeniowego i jak charakteryzator teatralny przebiera pana B. w panią G. Od tego momentu pani G. chce zmusić Innego, by uznał ją za nią. Marne ma argumenty. Sukienki, depilację, tapir, coś z biżuterii. Pani G. dziwi się lub wścieka, że Inny nie dowierza. Udaje się więc do jeszcze większego Innego po pomoc. Ten Hiperinny jedne metryki anuluje, a drugie fabrykuje, w niszczarce niszczy jeden IC i zastępuje drugim. Inaczej mówiąc, próbuje zniszczyć Symboliczne, które zrodziło także panią G i zmusić je do urodzenia i rozpoczęcia wszystkiego od zera. Ten buntownik bez powodu życzy sobie tylko jednego – by świat wokół zaczął mówić, przyznał, że pan B. nigdy nie istniał, by „pierwsze istnienie” było bytem urojonym, czyli bytem nie-bytu. Niestety, bycie drugie jest czymś w rodzaju kłamstwa. Wszystko co może powiedzieć pani G. opiera się jedynie na pamięci: „odkąd pamiętam, zawsze uważałam siebie za kobietę”. Tylko, że o ile bycie człowieka opiera się na pamięci, to jego byt jest wcześniejszy niż jego pamięć. Będąc w łonie już był płcią – niestety, nie pamięta jaką. To Inny mówi mu jaką. Lecz On/Ona nie wierzy, czasami nie wierzy nawet w swe istnienie przed pamięcią (precyzyjnie, przed tym co się pamięta). Wszelkie zjawiska trans w polu płci wychodzą z tego miejsca – z omnipotencji i megalomanii tylko jednego Ja, tylko „mojego Ja”. Takie Ja wymusza nawet na najbliższych pozbycie się pamięci – mów do mnie jak do córki, choć pamiętasz mnie jako syna.

Całą tę niezwykłą klinikę zacząłem poznawać w latach 80-tych, w tej jaskini Alibaby, jakim był wówczas Zakład Seksuologii i Patologii Więzi Międzyludzkich. Niestety, ówcześni trans mnie nie lubili. Witałem się na przykład w taki sposób: „Dzień dobry panu, który kiedyś był panią”. Cóż, byli bardzo niezadowoleni. Czym? Tym nawiązaniem do pamięci, do mojej, ale i do klienta pamięci.

Powracam przeto w tym miejscu do lacanowskiej definicji miłości. Krok pierwszy, jest to dawanie tego czego się nie chce (nie chcę przecież obrażać czy irytować klienta). Krok drugi, komuś, kto tego nie potrzebuje (nie potrzebuje ani tej irytacji, ani tym bardziej tej pamięci). Krok trzeci, „obdarowywany tym” bierze to (tak jak bierze się „bezwartościowe” dary – laurki od pociech, dzidy bez ostrzy, kosze bez dna, krytykę od najbliższych, druhów wszelakich, osąd od przyjaciół, niezadowolenie od kompanów itd.). Krok czwarty, biorca tych „niepotrzebności” odpłaca pięknym za nadobne – on teraz z kolei obdarowuje ciebie swym tym, czego nie chce; cóż, z nadzieją i wiarą, że to weźmiesz, a nie zniszczysz dokumentnie.

No dobrze, ale co jest w tym wszystkim korzyścią. Jaka z tego korzyść? Prosta i nie mająca związku jako takiego z Erosem. W miłości możesz być sobą, sobą jakim jesteś, a nie sobą jakim chciałbyć być.

Miłość zawsze nakierowana jest i celuje w podmiot; a ponieważ podmiot nie ma płci, nie posiada jej, to miłość jest „pozapłciowa”, zmierza poza różnicę między płciami.

A na koniec zagadka dla dociekliwych – jak kochać gdy on daje jej swą impotencję (coś czego nie chce i czego ona nie potrzebuje). A może to granica wszelkiej miłości, może nie można w tej sytuacji kochać, może miłość nie jest wszystkim nad wszystko, może myli się św.Paweł?

KP

P.S. W tekście przedstawiłem tezy i rozwinięcie konceptualne zagadnienia, które było przedmiotem mego niedoszłego do skutku doktoratu (już wtedy było niepoprawne politycznie). Przykłady „bezwartościowych darów” pochodzą w części z obserwacji wielkich antropologów. Ludzie drodzy, czytajcie ich, choćby Malinowskiego.



Kontynuacja – błogosławiona różnica


Zanim wrócę do kwestii postawionej przeze mnie w ostatnim wpisie wskażę na coś, co Spokojny bacznie/niebacznie uwydatnił. Oto na tatami, ringu czy macie mają zmierzyć się kobieta i mężczyzna. Zadałem przeto pytanie: czy mężczyzna zmierzy się z kobietą na 100%? Jak należało się spodziewać, pan zawahał się przed wyjściem na pojedynek z chęcią pozbawienia pani wszystkich zębów (to jasne, że wynik walki jest niepewny i równie dobrze pani może wybić wszystkie zęby panu – nie chodzi tu o wynik walki; chodzi tylko o moment zawahania). O czym świadczy takie wahanie? Tylko o tym, że coś przyczynia się do podtrzymywania różnicy między płciami. Jest tak, jakby mężczyźnie zależało na tym, by różnica taka trwała i trwała.

To samo dotyczy kobiet. Ubawiła mnie wczoraj pewna feminizująca niewiasta z WO, która w felietonie z ostatniego numeru przyznała się do całkowitej niewiedzy na ten temat. Powrócę następnym razem do tego felietonu, w którym niczego nie rozumiejąca kobieta przyznaje, że kobiety w swej masie są istotami irracjonalnymi, przez co ona jest wątpliwą kobietą, albowiem jest racjonalna do gruntu (ergo jest mężczyzną).

Powracamy aliści do scen z filmu. Tak, właśnie tak – tylko jeden komentator odpowiedział ze zrozumieniem na moje pytanie. Co zrobi kobieta dowiadująca się od przypadkowego faceta, który wiedziony okolicznościami odprowadza ją do domu, że zrobił co zrobił, bo należało tak zrobić (niewątpliwie dobrze wychowany ten pan był). Dlaczego bohaterka filmu, jak i „wszystkie” kobiety świata, jest tym urażona? Dlaczego dobrze wychowany pan jej nie wystarcza? Czego sobie życzy więcej? Co ją w tym razi?

Także w przypadku kobiet coś działa tak, aby różnica między płciami istniała nadal, by istniała, nie bójmy się tego słowa, wiecznie. Wskazuje to na problematyczność samej różnicy między płciami. Do jej istnienia nie wystarcza sama biologia. To podmiot kobiety i mężczyzny „życzy sobie” tej różnicy. Życzą sobie tego w odmieny sposób.

Bohater filmu „zapomina”, że pomógł kobiecie. Sądzi, że przede wszystkim dopomógł człowiekowi. Robi błąd, coś większego niż tylko grzech. Spróbujcie panowie potraktować kobietę nie jak kobietę, ale za to jako człowieka, tylko człowieka, a przekonacie się czym jest kobieta rozsierdzona i obrażona. Bohater ma swe powody by nie zauważać kobiet i skazuje siebie przez to na wzgardę ze strony kobiety, którą akurat co uratował. Jest tak, jakby kobieta życzyła sobie za wszelką cenę, by być dostrzeganą przede wszystkim jako kobieta. Bycie kobietą jest ważniejsze niż bycie człowiekiem. W to znakomicie wpisuje się oczekiwanie mężczyzn – dla niego współistnienie z kobietą realizuje ten warunek. Liczy się on z nią tylko w sytuacji, gdy ona „daje się mu” jako kobieta. Napisałem „daje się”, a nie oddaje się (to podkreślam, by nie wybiegano zanadto z interpretowaniem tego co piszę). Problem w tym, że nie może ona (jak i nikt inny) dać się cała. Może tylko dać się partes contra partes. Mężczyzna liczy się z nią tylko w sytuacji, gdy może mówić: „jej nogi”, „jej piersi” itd. Różnica między płciami jest podtrzymywana tylko w taki sposób, tym jedynie kosztem – dla mężczyzny będzie nim oskarżanie go o seksistowską przypadłość, dla kobiety osąd jej jako wszetecznicy, kusicielki, k…y itp.

Kontynuując, świat kobiet jest dostępny mężczyznom poprzez ich fantazmat; poza nim nic w gruncie rzeczy go w kobietach nie interesuje. Ograniczenie feminizmu polega na tym, że nie przyjmuje do wiadomości tej prostej rzeczy – gdy mówisz do kobiety „jesteś inteligentna, mądra, podziwiam to do czego doszłasz w życiu itd.” jesteś fantastyczny; lecz gdy powiesz to samo, a dodasz (nawet z poczuciem humoru): „ale piersi to ty nie masz”, „nóg to nie musi Ci nikt zazdrościć”, wykopujesz topór wojenny, często dozgonny.

Przede wszystkim, nawet kosztem miłości, masz mężczyzno pragnąć kobietę. Same kochanie to za mało.

Pisałem, że w standardowej sytuacji kobieta bierze pragnienie za miłość. Gdy pociąga mężczyznę skora jest przyznać, że to miłość. Coś takiego nie znane jest mężczyznom – gdy kobieta ich pociąga nie traktują tego jako miłość; miłości szukają, lepiej nawet, odnajdują poza pragnieniem. Kobieta tak nie może – tym bardziej kocha, im bardziej udaje się jej angażować i podtrzymywać mężczyznę w pragnieniu jej. Istotą pragnienia jest tu pragnienie pragnienia, pragnienie bycia pragnioną. Obiektem pragnienia chce być bardzo, ale to bardzo. Lecz..?

Nie godzi się być pod żadnym względem obiektem rozkoszowania się. Mężczyzna ma ją pragnąć, ale nie powinien się nią rozkoszować. Czyli, ma ją pragnąć, lecz nie mieć z tego satysfakcji.

Kłopot ten wynika z problematycznego statusu kobiety jako takiej. Kim ona jest w życiu mężczyzny poza obiektem pragnienia? Kim w ogóle jest poza obiektem pragnienia? Najczęstszą odpowiedzią na tę zagadkę jest stanie się matką – jestem kobietą, o ile jestem matką. W byciu matką ma ona pragnienie od strony dziecka, przez co pan idzie w odstawkę, a często w ogóle wszyscy mężczyźni.

Kończąc na dziś wskażmy kierunek dalszych dociekań – czego kobieta szuka w świecie męskim i czym za to płaci?

KP



Między dominą a Bogiem (7) – seksistowskie „jej”


Wiecie już gdzie jesteśmy – między nią a nim. Dlaczego akurat tam? Sięgnijcie po kolejny artykulik dostarczyciela, niestrudzonego trzeba przyznać, tematów w osobie JKM. W nim to zajął się osobą pani/pana Grodzkiej. Cóż, nie pasuje mu poseł, który kiedyś był mężczyzną (czego sam nie kwestionował), a obecnie jest kobietą (czego znów nie kwestionuje, z pewnością godną przeszłości). Co by było jednak, gdyby zaistniała płeć trzecia?

No więc JKM brzydzi mężczyzna, który stał się (tak sam twierdzi) kobietą, a nie brzydzi aktorka porno jako poseł we Włoszech, pani Sawicka i inne „miernoty” parlamentarne u nas. Cóż, moralne badziewie nie dziwi, ale cnotliwa poseł co zmieniła płeć tak. Więcej, JKM to brzydzi. Dziś przeto będzie o tym, dlaczego to brzydzi, skąd pochodzi ten efekt obrzydzenia.

Ma to związek z kwestią podnoszoną ostatnio. Tu po raz wtóry zgadzam się ze Spokojnym – żaden mężczyzna nie stoi na przeszkodzie uprawiania przez kobiety sportów jakie tylko chcą. Żaden mężczyzna, nawet JKM, nie stoi na przeszkodzie posłowania takiej czy innej osoby, choć z pewnością życzyłby on sobie wprowadzenia nowego wymiaru cenzusu – tego sedes pontificalis jako probierza niekwestionowalnej męskości czy kobiecości. Jako analityk chylę głowę przed nieświadomością. JKM w tym artykuliku wymienia 12 kryterialnych postaci płci i nie zauważa przy tym, że obrazuje to jedynie poziom zamieszania panujący na tym polu. Jako dogmat przyjmuje się naoczny fakt istnienia dwóch płci i szlus – potem konstruuj ile chcesz kryteriów, a sedno różnicy między płciami i tak pozostanie tajemnicą.

Doskonale rozumiem Spokojnego, bo sam przez pewien czas trenowałem judo i nie miałem nic przeciwko temu, by i kobiety robiły to samo razem z mężczyznami. Sprawy jednak zaczynają mieć się inaczej, gdy przychodzi do konfrontacji na tatami. Czy szedłeś Spokojny w konfrontacji z kobietą na tatami na pełen gaz? Czy to jest ten sam typ pojedynku co z drugim facetem? Przecież gdy ostatni czołowy seksista w świecie sportu, tenisista z czołówki światowej, Giles Simon, zaprotestował przeciwko takim samym zarobkom męzczyzn i kobiet za nie taki sam wymiar pracy (nie będę wchodził w szczegóły, ale miał oczywistą rację), to upomniał się tym samym o istnienie różnicy między płciami i zaproponował starożytne kryterium obrazujące, lecz nie udowadniające tę różnicę – deregulacji gaży, zarobków. Osiągnąłby to samo proponując aby tenisistki zarabiały o wiele więcej i tylko ten fakt, że „zapomniał” o tej możliwości wskazuje na istnienie seksizmu (nie tylko wśród mężczyzn). Idę jednak o zakład, że taka propozycja spotkałaby się z równą wściekłością feministek, które tym bardziej w tej sytuacji zwąchałyby seksizm. Kiedyś sufrażystkom chodziło o równość wobec prawa (i chylę czoła przed ich wysiłkami i udaną rewolucją), feministkom zaś chodzi o rozmycie różnicy między płciami; nie chodzi im w ogóle ani o kobiety, ani o mężczyzn, chodzi o różnicę, której ma nie być. To dlatego podstawowym ich wrogiem jest histeryczność, a obelgą najwyższą już od bardzo dawna nie „k…wa”, tylko „histeryczka”.

Dlaczego mężczyznom zależy na oczywistości, wielkiej „widzialności” rzeczonej różnicy? (Odpowiedź na to samo pytanie tylko w odniesieniu do kobiet pozostawię do następnego wpisu).

Oglądałem wczoraj dający do myślenia film, który w prasie branżowej został ochrzczony jako melodramat. Cóż to za głupiec tak to określił, tego nie wiem. Że był głupcem, to wiem – dla niego każdy film o trudnej lub niemożliwej miłości jest melodramatem, nawet gdy kończy się znakiem zapytania tam, gdzie w melodramacie mamy triumf miłości.

Wszystko między nią a nim zaczyna się podobnie. On, sam, przemierza ulice Londynu, bez określonego celu. Ona, sama, robi to samo. Dalej podobne trwa. Ją zaczepia agresywnie żul z prośbą o fajki. On, nadal sam, przypadkowo pojawia się zza winkla i przepędza żula; potem roztrzęsionej „jej” proponuje odprowadzenie do domu. To wszystko jest nam tak znajome, że aż chce się rzucić oglądanie filmu. Lecz teraz zastanowimy się nad jedną sceną.

W niej, gdzieś w pobliżu jej rezydencji, tuż przed momentem gorącym – „wejdzie czy nie wejdzie na kawę?”, „jak mu dać poznać, że może tego chcieć, ukrywając przy tym, że ja (cholera, akurat kobieta) tego chcę?” – mamy punkt zwrotny. On, cały czas sam, w przypływie szczerości obwieszcza Eve, że odprowadził ją, bo przecież „musiałem cię odprowadzić!”. Zostawiam teraz dla pań i panów znak zapytania, zagadkę do rozwiązania – napiszcie w komentarzach, co stało się dalej (nie chodzi o scenariusz, ale o klimat dalszej sceny). Podobną rzecz zauważamy w innej scenie-perełce. Oto ona: ich wargi mają za chwilę się zetknąć; on, przepisowo, jak w czarnych męsko-damskich pojedynkach kina lat 30-40tych, zbliża wargi swe męskie do „jej” naocznie rozchylających się warg kobiecych i..mówi „bardzo ciebie lubię”. I znów, co będzie dalej? Tylko nie mówcie, że nie wiecie. Problemem jest tylko to, dlaczego tak ma być, co film pokazuje bez oszukiwania widza – to, co ma być, nieuchronnie będzie!

Zważmy, w tych scenach on, cały czas sam, mówi do Eve jak człowiek, a nie jak mężczyzna. Mówi po prostu prawdę (jednoznacznie pieczętując siebie jako kogoś w depresji). Mówi coś, czego ona najzwyczajniej w świecie sobie nie życzy. W ten sposób obrazuje się pierwszy człon psychoanalitycznej definicji miłości – miłość to dawanie czegoś, czego się nie chce, komuś, czego on nie chce również. Co więc będzie dalej?

Ostatnie słowa filmu wyjaśniają dlaczego miłość zawsze będzie problemem, na zawsze. On mówi do niej: „zostań ze mną”, odwieczne „ne me quite pas”, „don’t leave me now”, „I can’t quit you, baby”; drocząc się z wami spytam, poproszę w tym mini konkursie was o odpowiedź na pytanie: skąd znacie te teksty?

Co w tej sytuacji zrobi Eve? Film unika melodramatyzmu – nie znamy odpowiedzi na tę prośbę. I błagam Was, przynajmniej nie udawajcie, że akurat Wy nie znacie odpowiedzi.

Koniec filmu nie ma nic wspólnego z seksizmem, ale dwie sceny, które opisałem, jak najbardziej. Seksizm nie charakteryzuje mężczyzn, charakteryzuje płciowość samą.

KP

P.S. Film, o którym mowa, to niszowa produkcja, niezależna, ale możliwa do zobaczenia. Tytuł ” Forget me not”; reż. Aleksander Holt i Lance Roehrig; obejrzałem przypadkowo, ale nie bez zauroczenia, na HBO2.



Między dominą a Bogiem (6) – miazmaty pań innych


Zastanawialiście się, że istnieje coś takiego jak „pomiędzy”? Bo że istnieje świat męski i świat kobiecy jestem pewny, że tak. Świat „pomiędzy” zakreśliłem w taki sposób, że na lewym jego krańcu (kierunek wynika z kierunku czytania) pojawia się domina, a na prawym Bóg. W ten sposób powstaje świat pomiędzy kobietą a mężczyzną. Tak się składa, że to świat miłonawiści. Z tym to światem mają problem (i to na masową skalę) kobiety. Im bardziej wyemancypowane, bardziej wykształcone, bardziej rzecz znające, tym większy.

Dzisiejszy wpis zawdzięczam dwóm takim paniom. Obie to profesorki, bynajmniej nie liceów. Obie feminizujące lub w ogóle feministki, czyli osoby mające wiedzę. Lecz o czym? Czym jest przedmiot ich wiedzy? Obie to stwierdzają, ale nie wiem na ile o tym co stwierdzają wiedzą. Jednej pani profesor(ki) nie znam, drugą bardzo szanuję. Tej pierwszej na tyle nie znam, że zapomniałem jej nazwisko gdy zerkając przez ramię czytałem wywiad, który udzieliła pewnemu tygodnikowi (chyba „Polityce”, ale z racji okazji nie byłem w stanie zorientować się, o który numer pisma może chodzić). Wiem natomiast, że uczy we Wrocławiu i ma coś wspólnego ze sportem. Ta druga to pani profesor Agata Bielik-Robson, szanowana filozof(ka), która czasami jednak lubi pofeminizować. Zrobiła tak w ostatnim numerze WO w małym felietoniku.

Pierwsza pani z gracją kulomiotaczki ni mniej ni więcej tylko stwierdziła, że niechęć do pań uprawiających boks, zapasy i tym podobne „męskie” sporty wynikała, i nadal nieco wynika, z niechęci mężczyzn, ich agresji do pań i zazdrosnego strzeżenia swego terytorium. Cóż, jaka wiedza, taka profesor(ka)!

Druga pani frasuje się mizoginizmem świata mężczyzn, dla niepoznaki zatuszowanego rzekomo silniej brzmiącą nienawiścią ich do kobiet. Uwiera ją obecność kwantyfikatora ogólnego (widać czerpanie z Lacana) w odniesieniu do świata mężczyzn, obecnego w rozważaniach Freuda na ten temat. Gdy Freud na przykład stwierdza, że wszyscy mężczyźni są mizoginami, to pani Agata powie na to, że to gruba przesada, czyli: ależ są wyjątki! Aż prosi się powiedzieć w tym miejscu, że muszą być, albowiem gdyby kwantyfikator ogólny miał rację, to mizoginem byłby też jej własny mąż, ojciec, dziadkowie, teść itd. Czy może to być racją?

Weźmy sąd ogólny inny: wszyscy ludzie są grzesznikami! Dysponentem jego, a zatem i dysponentem całej wiedzy (bo wiedzy o wszystkościach) jest Bóg. Nie wiem czy pani Agata zgadza się z jego istnieniem czy nie, ale napewno ma z nim na pieńku (użyłem słówka napewno, czym podkreślam boską swą postać, bo śmiem używać kwantyfikatora tak współcześnie pogardzanego).

To łączy panią Agatę z panią pierwszą. W/g tej pierwszej, mężczyźni z racji kwantyfikatora ogólnego: kobiety nie są stworzone do uprawiania boksu, zakazują lub uniemożliwiają kobietom jego uprawianie. No i tu pojawia się problem – kwantyfikator ogólny oddziałuje na scenę społeczną, politykę i kulturę (ostatnio widać to najznakomiciej w przypadku Gowina, z góry wiedzącego czym jest rodzina na wieki wieków amen). Lecz pani z Wrocławia nie interesuje, co wyrażają w ten sposób mężczyźni; twierdząc, że mężczyźni nie dopuszczają kobiet do boksu uzywa kwantyfikatora ogólnego dokładnie tak jak Gowin.

Pani Agata jest zdecydowanie subtelniejsza. Nie śmie twierdzić, że każdy mężczyzna to czy tamto; stwierdza tylko, że istnieją mężczyźni nienawidzący i nienienawidzący. Cóż, postęp do czegoś zobowiązuje. A jednak moje czepialstwo psychoanalityczne jest górą. Jeśli są mężczyźni lubiący truskawki i tacy, którzy ich nie lubią, to czym wyjaśnimy ewentualne zainteresowanie tymi, czy owymi z nich? Dlaczego mężczyźni nienawidzący kobiety frapują feministki, a nawet panią Agatę? Czemu nie dadzą spokoju nienawistnikom, tak jak dają spokój nielubiącym truskawek? Na czym polega interes pani Agaty w zajmowaniu się nienawistnikami akurat?

Pewno odpowie, że dokładnie na tym, na czym opiera się zakaz (!) głoszenia oficjalnie poglądów antysemickich. Polega on na tym, że wszyscy nie mają prawa do głoszenia takich poglądów, czyli: wszyscy mężczyźni mają nie nienawidzieć. Niechęć do kwantyfikatora ogólnego prowadzi do głoszenia i używania następnego kwantyfikatora ogólnego, tyle że w formie negacji, powszechnika, sądu ogólnego o nie istnieniu (Kochaj bliźniego swego/Nie nienawidź kobiet). Gdy wierzący mówi, że Bóg istnieje, a ateista, że Bóg nie istnieje, to obaj mówią z tego samego miejsca, z miejsca pewności (co nie musi oznaczać, że z miejsca prawdy).

Teraz mogę już pokazać Wam, szanowni Czytelnicy, czym jest Fallus. Hi, hi, hi…to kwantyfikator ogólny. To narzędzie pewności, pewności swego, które może mieć nawet człowiek niepewny siebie. Może być on używany w formie afirmatywnej (np. wszyscy ludzie obdarzeni są godnością), ale i w negatywnej (np. nie ma takich, którzy by tak nie myśleli).

Muszę przyznać, że jestem w rozterce. Zakładałem byłem bowiem, że znaczenie logicznych formuł seksuacji jest, choć trudne, to jednak ekspertom znane. Teraz nie wiem; choć mogę to sobie wyjaśnić. Sąd ogólny afirmatywny znajduje się po stronie męskiej, a ogólny negatywny po kobiecej. Oba są równie falliczne. Gdy sąd afirmatywny stwierdza coś z niezachwianą pewnością, to sąd negatywny działa w sposób „nie bądź tego taki pewny”; a to nic innego jak działanie od strony kastracji. Pani Agato! To tego boją się mężczyźni; to jest powodem ich mizoginizmu i ewentualnie nienawiści. Gdy kobieta (lub ktoś mówiący z tej pozycji) używa sądu ogólnego negatywnego, wskazuje na nie-całość wiedzy, na jej niepełność, na to, że czegoś w wiedzy brakuje. Nie przekreśla to wiedzy w ogóle, ale wskazuje na coś poza wiedzą istniejącego.

Skoro wszelako nie zachwyciły mnie rozważania dwóch dzisiejszych bohaterek, a nawet rozczarowały, to…powinienem je zaprosić od września do Krakowa na me zajęcia na te tematy. Co z powątpiewaniem, ale uczyniłem.

KP

P.S. Pytają mnie bardzo często czym jest pewność, ciągle mieszając pewność z prawdą. Przykład dowcipu, którym podzielił się profesor Heller przyjdzie mi tu z pomocą. Oto on: jadą ze sobą filozof, fizyk i matematyk. Widzą przez okno krowę. Filozof mówi: w tym kraju napewno jest jedna krowa; fizyk poprawia: nie, w tym kraju jest napewno jedna łaciata krowa; wszystkich koryguje matematyk – w tym kraju jest napewno jedna łaciata krowa, przynajmniej z tej strony. Jaki z tego wniosek? Wszyscy mają rację i żaden nawet nie otarł się o prawdę; prawda leży i tak gdzieś indziej niż wiedza. Wiemy to własnie dzięki Fallusowi, choć on sam w żadnej mierze prawdą nie jest.



Między dominą a Bogiem (5) – miazmaty Ordonki


Urlop rozleniwia i demobilizuje. Nawet krótki. Rzecz w tym, że miałem ze sobą laptopa, by mieć możność pisania. Cóż, staram się zachowywać regularność wpisów blogowych. No tak, ale gdy traktują ciebie jak Boga, gdy nie masz żadnej okazji do nienawidzenia boś królem, to… jak już obwieszczałem, przestajesz kochać swych czytelników, czego wyrazem jest brak kolejnego wpisu. Czy to coś zmienia? Nic, zgoła. Kochający czytelnicy i tak znajdą powody kochania mnie dalej – czyż bowiem nie ma prawa ten zapracowany człowiek do nic nierobienia (uchybienie ortograficzne jest zamierzone – to ku uwadze purystów językowych)?

W ten sposób oto przeszedłem do meritum, które próbuję rozwikływać dla Was w tym cyklu – hmm..konia z rzędem (ma się rozumieć końskim) czy uda mi się wykazać, że kobieta łatwo sprawia bogów, podczas gdy mężczyzna w porywach swej miłości co najwyżej uczyni z niej dominę, postać znacznie niższego rzędu (tym razem nie końskiego) niż Bóg. Tymczasem trwa, a nawet pogłębia się zakłopotanie tezą lokującą nienawiść w sercu miłości – nawet tej do Boga. Nie pomaga nawet podkreślenie me własne wynikłe z przeistoczenia neologizmu lacanowskiego w neologizm pawlakowski – a na imię mu „miłonawiść”. Czyżby miło było nienawidzieć?

Bardzo miło jest nienawidzieć gdy się kocha. Jest też nienawiść, która do nieba o pomstę woła w swej krystalicznej postaci znanej jako zawiść. „To niemozliwe by ta wywłoka dostała jego!”. Nienawiść taka kieruje się ku czemuś co jest w posiadaniu przez kogoś. By odebrać lub zniszczyć to coś. Celem zawiści jest coś, a celem miłonawiści jest ktoś – „nienawidzę jak się tak śmiejesz!”.

Przypatrzmy się dwóm przykładom. Będąc na urlopie miałem przyjemność obserwowania młodego chłopaka, który codziennie cierpliwie wystawał przy małej budce, gdzie można było kupić wszystko co potrzebne, będąc na urlopie . Chadzał tam nie po codzienne piwo, tylko, jak łatwo się domyśleć, w zwiazku z młodą i swej młodości nie ukrywającą „szynkareczką” (tak z przyjemnością w swych myślach ją sobie nazwałem). Młodzieniec ów wystawał tam z godzinę, może dwie, pieszcząc ją konwersacją o wszystkim tylko nie o niej, nie przekraczając przy tym magicznej odległości między ich ciałami. Czy coś to Wam przypomina?

Na  Boga samego, tylko nie mówcie o miłości! Uważne oczy widzą to samo zachowanie u psów przybiegających rano pod dom, w oczekiwaniu aż sucza panienka z okienka ukaże swe wdzięki. Siedzi taki pies i czeka. Konwersować nie potrafi, więc wpatruje się zamglonym psim spojrzeniem w zamknięte okiennice. Czy na coś czeka? Niestety, ale nie. Gdy zdarzy się, że psia panienka wybiegnie z domku, oczy psa się zmieniają i raz ciach ciach sczepia się z nią w biologicznej ekstazie za nic mając już psią panienkę. Mam wrażenie, że do momentu pointy panie komentatorki skłonne są sądzić, że młodzieniec z mej opowiastki kocha dziewczynę. No dobrze, ale czy on o tym wie? Twierdzę, że nie. Zgoda, on coś do niej czuje – tylko co?

Podaję ten przykład, by z mocą móc stwierdzić, że (u)czucie, choć obecne i konieczne, nie jest bazą, opoką dla miłości. Wszystko co można powiedzieć o (u)czuciu młodzieńca to tylko to, że jest to coś pozytywnego; forma atraktora, tak dzisiaj namiętnie poszukiwanego przez poszukiwaczy zaginionej arki miłości. Wystarczy poczuć coś pozytywnego, by sądzić, że się kocha. Przyjmijmy zatem, że chłopak nie wie, że kocha. Lecz czy powinien wiedzieć? Proszę teraz me czytelniczki, by potwierdziły, że tak. Że na dłuższą metę wzdychulec (postać, która coś czuje dobrego, ale nie wie, że to miłość) panie irytuje, zamiast dawać zadowolenie. Wszystko dlatego, że miłość i wiedza to syjamskie rodzeństwo. Skąd albowiem miałoby brać się przekonanie, że mężczyzna winien wiedzieć co należy czynić w łóżku z kobietą? A niech tylko spróbuje nie wiedzieć! To proste, wtedy winna wiedzieć ona! To jeden, prawdopodobnie najważniejszy argument by uczynić miłość przedmiotem edukacji, nawet szkolnej. Ba, ale sęk w tym, że miłości może uczyć tylko rajfur(a). Tylko to uzasadnia histeryczne oburzenie klerykałów możliwością istnienia takiego przedmiotu edukacji. W ich miazmatach postfantazmatycznych miłość jest cierpliwa jak wyczekiwanie młodzieńca, a jej druga część to psia robota zarządzana hormonami.

Czas na drugi przykład – miłość to miłonawiść. Pochodzi z filmu. Oto ona kocha jego i on kocha ją. Takie sobie gołąbki. W pewnej chwili, a jakże, przypadkowo, przyjaciel tej pary zauważa branzoletę na przegubie mężczyzny i stwierdza, że jest to branzoleta byłej żony nosiciela. Co dzieje się dalej łatwo przewidzieć. Dotknięta, ale czym?, nowa żona kategorycznie życzy sobie, by natychmiast branzoleta uległa zniszczeniu, czyli raz i na zawsze wyrzuceniu. Ot i macie szanowni czytelnicy sedno miłonawiści – jeśli bohater wyrzuci branzoletę miło się zrobi jego nowej żonie. To nienawiść prowadząca do zadowolenia osoby nienawidzącej. W imię czego to nienawiść? W imię miłości akurat. A jeśli nie wyrzuci?

Kto z was sądzi, że zniknie miłość? Z jakich to niby powodów miałaby zniknąć? Czy branzoleta jest dowodem na to, że on jej nie kocha?

Napisałem, że ona była dotknięta do żywego nie samą branzoletą, ale niewiedzą jaką ona odsłania. Druga żona nie wie o miejscu w życiu swego męża, jakie zajmuje pierwsza żona. Fachowo rzecz nazywając, branzoleta jest znaczącym odsłaniającym niewiedzę drugiej żony – staje ona oko w oko z faktem, że podmiot ma zawsze nieświadomość i to właśnie ona, nieświadomość, jest przedmiotem miłości. Miłość kocha podmiot, nie osobę. To istnienie nieświadomości, tego, że nie wiemy tylu rzeczy o kimś, jest przedmiotem miłonawiści – kurczę, jak tu kochać tego, kto pamięta o swej byłej żonie? Niech to dunder świśnie! Kochałam go przed wiedzą o tym i kocham go po tej wiedzy.

To dlatego miłość nie trwa wiecznie. Istnieje za wiele powodów do nienawidzenia, lub nieświadomość jest zbyt bulwersująca, by kochać. Św. Paweł w swej teologii pozbawił Boga zdolności nienawidzenia przez akcentowanie wiedzenia przez niego każdej tajemnicy duszy ludzkiej. Lecz w rezultacie ogołocił go z możliwości posiadania wiedzy o miłości. Bóg jest jak ten młodzieniec; jest, i owszem, obecny; tyle że w ramiona nie bierze i nie powie: „chcę spędzić z tobą resztę życia”.

Czy oznacza to, że tylko osoba nie znająca miłości może śpiewać, że miłość wszystko wybaczy? Jest to możliwe, ale tylko wtedy, gdy nie ma nieświadomości.

Na rozprawie sądowej zobaczyłem kiedyś koniec miłości. Kochająca ona dowiedziała się na rozprawie z ust matki, że jej ukochany był kiedyś kochankiem matki. Niewiedza stała się wiedzą. I jak teraz kochać? Jak nie nienawidzieć?

KP



Między dominą a Bogiem (4) – aneks


Dziś nie mogę pozostawić w milczeniu interesujących komentarzy, zwłaszcza że zostałem poproszony przez Doris, (pozdrawiam przy okazji), o przynajmniej kilka słów na temat „oczka w głowie”. Jestem wdzięczny komentatorom, że co i raz odnajdują frapujące momenty w byciu człowieka w świecie i z pasją próbują dociekać ich istoty. Cóż, cieszy mnie to bardzo, bo dopóki istnieją frapujące momenty, dopóty psychoanaliza znajduje zastosowanie, bijąc przy okazji psychologię na głowę.

Krótko też muszę skorygować dość powszechny sąd, tyle że fałszywy, że pragnienie człowieka nie jest kategorią etyczną. Przeciwnie, jest kategorią ściśle etyczną. Fakt, że człowiek posiada nieświadomość nakazuje zadać pytanie, jak to zmienia etykę. „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią” odwraca bieżącą etykę do góry nogami. Bieżąca nakazuje albowiem odpłatę, by przywrócić zachwianą sprawiedliwość – zło należy potępić, by ocalić dobro. Aliści, jeśli ten czy ów nie wie, że czyni zło, to czym skutkuje jego potępienie? Krótko, jeśli istnieje ktoś, kto nie wie nic o złu, to jakie dobro realizuje kara i czyje? A dalej, czy kara w jakikolwiek sposób może nauczyć czyniącego zło dobra? To w tym miejscu pojawia się dylemat karania dzieci – karanie tylko karaniem jest, jest złem i każde myślenie, że kara realizuje jakieś dobro jest tylko fantazmatem. Karanie nie realizuje żadnego dobra dziecka, realizuje jedynie dobro karających. W najlepszym przypadku karanie tylko narzuca dziecku dobro mu obce. Karanie nie czyni człowieka dobrym, co najwyżej czyni go posłusznym obcym mu dobrom. Czy zatem nie karać? To niewykonalne, a zatem, i tylko po pierwsze, nie okłamujmy siebie – gdy karzemy, czynimy zło.

Jaki to ma związek z zagadnieniem ostatnio poruszanym? Cóż, subtelny.

Ludzkość się zmienia, a wraz z nią jej fantazmaty. Jaki rządzi aktualnie relacjami między płciami? Od jakichś kilkuset lat jest nim pogląd, a i głębokie przekonanie wraz z wiarą, że aby być szczęśliwym, trzeba chodzić do łóżka z kimś kogo się kocha i przez kogo się jest kochanym. Inaczej rzec ujmując, miłość usprawiedliwia seks. Fantazmaty kulturowe to groźna rzecz. My, ludzie współczesnej nam kultury jesteśmy wprost namiętnie przekonani, że to sama prawda i tylko prawda. Bierzemy fantazmat za prawdę; cóż, tak jest z fantazmatem – robi on, zarówno w przypadku fantazmatu osobistego tudzież powszechnego, za prawdę, podczas gdy jest on tylko pozorem prawdy. To dlatego, by mieć w sobie zarzewie ducha psychoanalitycznego, trzeba przekraczać fantazmaty. Jak? Chociażby nabywając wiedzę z zakresu antropologii kulturowej i historii społeczeństw i obyczajów (co dla mnie stanowi o dodatkowym polu pasji wraz z suplementarnym jouissance).

Zadajmy sobie małe pytanie – czy w czasach aranżowanych małżeństw, a zwłaszcza małżeństw per procura, ludzie byli skazani tym kulturowym wzorcem na nieszczęście w małżeństwie? Ludzie dzisiejsi, przeniesieni w owe czasy, byliby nań skazani. Lecz ludzie ówcześni, ależ skąd! Ich drogą do szczęścia rządził ówczesny fantazmat, który dziś jest już w zaniku, a narzucany siłą powodowałby to, co robili Dustin Hoffman i Katherine Ross w pewnym kultowym filmie.

Wiedza o innych kulturach jest błogosławieństwem dla naszej. Jeśli poczytamy nieodżałowanego Malinowskiego o jego Triobriandczykach dostrzeżemy, że ich swoboda seksualna nie zakłócała ani roli rodzin ani małżeństw; miłość, i małżeńska i niemałżeńska, nie doznawała żadnego uszczerbku. Jaka stąd wiedza? Otóż, na formację kulturową składają się fantazmaty powszechnie podzielane. Na naszą kulturę składa się pogląd, wiara, że seks, owszem tak, ale gdy się kochacie. W taki czy inny sposób wszyscy ludzie ten pogląd podzielają. W życiu najczęściej postępują inaczej, lecz wtedy, i zewsząd, słyszymy ich excusy.

No, to teraz przypadek pani Hanny Lis, wszelako nierzadki.

Szanowni Czytelnicy! Miłość zmienia rozumy, a nawet je odbiera. Jednym z przejawów odebrania rozumu jest czynienie z kogoś kochanego Boga. Znacznie częściej czynią tak kobiety, a jeśli przydarza się to mężczyznom to widzimy to najjaśniej w odniesieniu do ojców i ich córek. Co wiemy od pani Lis? Tylko tyle, że uwielbia ojca i nikogo innego (przecież Bóg ma swoje przywileje, w tym najważniejszy, monoteizm). Co dzieje się potem?

Posłużę się jednym z sylogizmów Lacana:

1.Jeśli kobieta (córka) uczyni z mężczyzny (ojca) Boga – przyjmijmy to narazie jako daną pierwotną (nie, żebym nie mógł nic powiedzieć o warunkach brzegowych prowadzących do takiego obrotu spraw; pozostawiam to na trochę później), to:

2.Wkrótce przestaje on mieć wiedzę o nienawiści, nie ma powodu by nienawidzieć – ktoś uwielbiany nie jest niczym kwestionowany (nawet mąż pani Lis nie pełni funkcji podważającej pozycję jej ojca); jest poza krytyką, uszczypliwościami, żartami, niezadowoleniem, frustracjami (te pozostają dla mężów lub innych rogaczy). Warto zauważyć, że tak postąpiło Chrześcijaństwo (wysiłkiem Pawła z Tarsu) ze swym Bogiem – uczyniło go niezdolnym do nienawidzenia czegokolwiek i kogokolwiek. On tak bardzo nie nienawidzi, że nie czyni tak nawet w przypadku nazistów i stalinistów. Ten brak nienawiści odsłania ciemną stronę Boga, (spostrzeżenie to zawdzięczam Colette Soler z czasów gdy miałem byłem u niej superwizje), ciemną dlatego, że:

3.Przeto jest go  coraz mniej – w życiu danej osoby lub całych grup ludzkich (jak w przypadku Chrześcijan); ołtarze i pomniki wypełniają miejsce po nim. Aż, i tu ciemna strona w pełni się objawia:

4.Przestaje kochać – z braku wiedzy o nienawiści i powodów do nienawidzenia. Jest uwielbiany, zatem nie musi już kochać. Ergo, nie ma żadnej wiedzy o miłości. Tyle że adoratorzy, osoby uwielbiające, tego nie wiedzą (zwykle mówią wtedy, że on kocha na swój sposób, co w poholocaustowym Chrześcijaństwie przybiera postać, co prawda milczcego (nieobecnego) Boga, ale za to kochającego absolutnie pomimo zgotowania Sądnego Dnia ludziom. To miłość przerażająca, bo rozmijająca się z dobrem).

Panie komentatorki natychmiast wyczuły tę ciemną stronę i konstatują z przerażeniem, że nie wiadomo jak to pojąć. Więc, przechodzę teraz do resume:

Tak, pani Lis uwielbia ojca (i nie jest w tym wśród wszystkich córek świata wyjątkiem). Lecz nie wie, że ojciec nie kocha. Nie kocha, bo ona nie daje mu żadnych podstaw do nienawiści, by kochać (pisałem już o miłonawiści). Owszem, wierzy w jego miłość, a to wystarcza do stawiania ołtarzy i budowania pomników. To jej wystarcza; nie wie, że potrzebuje jego miłości (do tego musiałaby mieć wiedzę, że jej tego brakuje).

Z drugiej strony wiemy, że bycie kochaną jest konstytutywnym czynnikiem dla kobiet. Do czego jest im potrzebna miłość, a najlepiej odrobina miłości, okruch jej?

Na odpowiedź trochę poczekajcie, stali i przypadkowi goście mego bloga.

KP



Między dominą a Bogiem (3) – na granicy światów


No i nabroiłem nieco. Piszę sobie o wiedzy, o tej niezbywalnej właściwości faktu bycia człowiekiem, o koniecznych związkach tejże z miłością, ale ani słowem nie zająknąłem się o niejasności, a może nawet tajemniczości jej statusu. By to unaocznić postawię pewną kwestię pod rozważenie.

Komputery szachowe już od paru dobrych lat są inteligentniejsze od mózgów arcymistrzów. Patrzeć kiedy, a zwyczajne komputery codziennego użytku będą również. Mózg elektronowy będzie sprawniejszy od ludzkiego i już. Można po prostu przyjąć, że inteligencja jest funkcją mocy obliczeniowej mózgu. Przeciętny komputer już dziś jest mądrzejszy od jego przeciętnego użytkownika. Czy coś z tego istotnego wynika? Niewiele, zwłaszcza gdy zadamy następne pytanie: No dobrze, ale czy komputer mądrzejszy od człowieka o tym, że jest mądrzejszy od niego wie?

Wielu twórców z kręgu SF sądziło i sądzi, że komputery wkrótce się zbuntują. Co jednak miałoby być zapłonem dla takiego buntu? Czy moc obliczeniowa, która po przekroczeniu jakiejś granicy (czegoś w rodzaju stałej Plancka), uczyni z komputera Spartakusa, albo objawi im samym status proletariatu, czegoś mądrego wyzyskiwanego przez kogoś głupiego?

Zwykły podrywacz nie ma wiedzy o miłości; dysponuje jedynie instrukcją obsługi „pralki automatycznej”, wartościowej tylko o tyle, o ile ma ona zastosowanie do danego modelu. By się o tym przekonać wystarczy postawić ich w sytuacji poderwania 80-letniej staruszki – instrukcja obsługi nie ma zastosowania do tego modelu.

Amatorkami instrukcji obsługi w jeszcze większym stopniu są same panie. Jakże często namiętnie próbują znaleźć dostęp do instrukcji obsługi tego, który im się spodobał. O ile panowie używają tej instrukcji w stosunku do danego modelu „pralki”, o tyle panie biegają za instrukcją obsługi danego przedstawiciela określonego modelu. Nie chodzi o to, by on się nią zainteresował (jako taka, każda pani jest ośrodkiem zainteresowania wielu panów); chodzi o to, by ten, i tylko ten, się jej oświadczył. Często, jakże często, panie nie wiedzą jako to zrobić.

To dlatego w cenie u pań jest dzielenie się wiedzą – panie doradzają sobie: co zrobić by… A właściwie, po co ta wiedza? Służy ona albo samej wymianie – zwróćcie uwagę na pogaduszki lub funkcję tak zwanej literatury fachowej – albo realizacji, spożytkowaniu wiedzy, ruchowi od wiedzy do pracy, a nie od wiedzy do wiedzy. Rzecz jasna w miłości chodzi tylko o ten pierwszy ruch – jak od wiedzy przejść do czynu; od „chcę z nią spędzić resztę swego życia” do spędzania i spędzenia razem życia; od „chcę go mieć jako męża” do doprowadzenia do spisania odpowiedniego aktu. Kwestia ta przybrała u Freuda postać wytycznej – psychoanaliza ma doprowadzić do tego, by człowiek umiał i kochać i tyrać. Miłość to przede wszystkim praktyka.

I tu dotykamy koszmaru. Istnieją mężczyźni i istnieją kobiety. Istnieje różnica między płciami. Wiemy o niej, albowiem przekonuje nas o tym różna postać świata ich pragnień. Czy to kłopot? Od kiedy wiedza jest kłopotem, a nie zbawieniem? Przynajmniej od czasu skonstruowania bomby atomowej wiemy, że pożytek z wiedzy jest raczej wybuchowy; z pewnością nie anielski.

Świat mężczyzn obraca się wokół posiadania wielu kobiet, najlepiej wszystkich. To męski fantazmat. Mężczyźnie z jedną panią nie po drodze.

Świat kobiet obraca się wokół odnalezienia tego jednego, którego uczyni się też jedynym. To kobiecy fantazmat. Sedno jego tkwi w tym, że najbardziej pragnionym jest Don Juan, Don Giovanni; pragniony przez wszystkie kobiety, ale usidlony monotematycznie i monogamicznie przez jedną z nich. Giovanni pragniony jest przez wszystkie, ale żadna nie będzie go miała. Tyle, że każda z pragnących liczy na to, że akurat jej to się uda. Widzimy przeto, że do momentu „ślubu” każda ona ma swego pana i zresztą tego chce, ale po ślubie to ona staje się panem pana. Śmieszne jest w tym to, że ten pan, który ma swego pana, nic o tym nie wie. Z kolei ona, gdy już zapanowała nad swym panem, odesłała w niebyt powód swego pożądania – don Giovanni znika, zostaje uśmiercony aktem wyłączności.

Czy teraz jest już bardziej zrozumiałe, dlaczego w analizie twierdzi się, że „związek seksualny nie istnieje”? Miłość „przed” i miłość „po” to różne miłości (przy czym punkt przed/po jest różny dla mężczyzn i kobiet; dla pierwszych jest nim uwięzienie, dla drugich zaliczenie). Wystarczy powiedzieć, że związek płci nigdy nie jest czysto seksualny i nigdy czysto aseksualny.

Reasumując, uwodziciel stara się zrealizować męski fantazmat (zdobyć jak najwięcej kobiet). Z kolei szanowne komentatorki sygnalizują istnienie kobiecego fantazmatu – szukają w uwodzicielu serca, najlżejszych jego przejawów. Serca ku komu się kierującego? Chyba wiecie, więc nie będę stosował łopatologii.

Zatem – związek seksualny nie istnieje, ale nie pozbawia to miłości racji bytu.

KP

P.S. O racji bytu każe mówić język, chociaż prawda każe napisać, że nie pozbawia to miłości racji bycia.