Razem, aczkolwiek osobno


Tak oto bieg w miarę swobodnych myśli poprowadził mnie, tudzież i nas, do osławionego przeniesienia. Osławionego, albowiem nie może być inaczej, skoro słowo to, bez jakiegolowiek konceptualnego ugruntowania, pojawia się w codziennym ecie-pecie. Dla przykładu, w porannej TV słyszy się „przenosi agresję na…” (najzwyczajniej w świecie poważny psycholog myli przeniesienie z projekcją; jego poważne niedouczenie byłoby tylko jego sprawą, lecz jeśli uczy on i egzaminuje innych, to…cóż, w ten sposób dokonuje się psucie świata), w licznych amerykańskich czasopismach i periodykach psychologicznych i psychoterapeutycznych przeniesienie jest stale obecne, służąc za wytrych do otwierania szarych komórek, klucz uniwersalny do wytłumaczenia prawie wszystkich zjawisk klinicznych spotykanych w psychoterapii. Sprawia to, że psychologia kliniczna bliższa jest dziś szamanizmowi i animizmowi. Gdy pacjent psychologa-praktyka słyszy „przenosi pan/i swe uczucia z ojca na mnie”, to efekt tej wypowiedzi bliższy jest funkcji tessery, niż czemukolwiek innemu. No bo w czym jest to co przenoszone i kim/czym jest tragarz przenoszący „przenoszone” z jednego miejsca na drugie?

Jako, że zakładam, że czytającymi ten blog są też praktycy, to musimy zacząć ab ovo.

Ostatnio na kanałach TV-Discovery króluje niejaki Dynamo – gość dokonujący cudów na oczach tysięcy widzów. Chodzi po wodzie, czyta w myślach, zmniejsza różne przedmioty, ale i powieksza, zaprzecza różnym prawom fizyki swymi dokonaniami. Widzowie są pod przemożnym wrażeniem jego „mocy”, a on sam stara się przekonać nas, że „moc” tkwi w każdym, że moc ludzka nie jest niczym ograniczona. Dynamo to taki Yoda epoki poststarwars. Widząc te wszystkie fiki-miki z łatwością dostrzegamy, że widzowie jego popisów (inaczej tego nie mogę nazwać, bo wolałbym by zaczął namnażać chleb w Somalii, niż zmniejszał telefony komórkowe, by włożyć je do butelek, w których powracają do naturalnych swych rozmiarów) coś na niego przenoszą; są pod wrażeniem trików szamana i zaczynają wierzyć, że „moc, niech będzie z Wami”. Jednakowoż, czy triki są konstytutywne dla powstania przeniesienia. Czy nazistowskie wiece i papieskie pielgrzymki bazują na przeniesieniu, a dziecko orzekające, że „przecież król jest nagi” jest wolne od przeniesienia? Czy kierowanie tłumami polega na wykorzystywaniu przeniesienia? Nawet jeśli powiemy, że tak, to nadal nie wyjaśniamy jego istoty.

Przyjrzyjmy się tajemnicy „mocy” Dynama, ilustrując ją najprostszym trikiem. Rozkłada on talię kart awersem do spodu, po czym prosi kogokolwiek z widzów, by pomyślał o jakiejś karcie; on tymczasem wyjmie z talii tę kartę, o której probant pomyślał. Dynamo trafia wielokrotnie bez pudła. Lecz jak sprawić, by nasz mag nigdy nie mógł trafić, a zatem by przestały obowiązywać reguły probabilistyki?

Wbrew pozorom jest to bajecznie proste. Wystarcza być w tłumie, ale nie razem. Wystarczy pomyśleć o karcie np. 15-ka trefl, albo nawet 4-ka kip, by Dynamo nie mógł jej wyciągnąć. Jak widzicie, wystarczy wyjść poza reguły wytyczone dyskursem, by Dynamo stracił moc. Nawet gdyby posiadał moc wykreowania 4-ki kip, to wystarczałoby, by probant powiedział do Dynama, że jednak nie jest to kip, by Dynamo stał się impotentny. Wszystko dlatego, że Dynamo ma wpływ na ludzi tylko dlatego, że pik, trefl, kier i karo, już poprzedzają uczestników gry. To wiedza posiadana zanim przystępuje się do gry. Dynamo wyjmuje 4-kę pik z talii i wszyscy wokół potwierdzają trafność wyboru. Ten myk Freud nazwał probierzem rzeczywistości – moc kogokolwiek może taką być tylko w ramach kolektywnej wiedzy posiadanej zawczasu. Chodzenie po wodzie jest cudowne tylko w ramach wiedzy kolektywnej, że jest to niemożliwe.

Powróćmy jeszcze do naszego przykładu. Probant wymyślił kartę i kolor karciany nieistniejący. Oszukał Dynamo, który chciał oszukać probanta, że ma moce działające także poza skończonością, że jest panem nieskończoności, że zna tajniki rzekomej rzeczywistości przeddyskursywnej. Kto jednak jest w stanie wybrać 4-kę kip? Tylko szaleniec, święty, analityk – ktoś, kto wie, że on sam (ona sama) nie wpisuje się bez końca w dyskurs. Dynamo sprawia, że ludzie sądzą, iż ma on moc. Jego moc w zasadniczej części pochodzi z tego domniemania. I teraz, gdy ludzie myślą, że naprawdę ma on moc, lub wierzą, że naprawdę ma on moc, to odnajdują się jako namiętni miłośnicy jego, tudzież jego wyznawcy. Gdy natomiast zakładają tylko, że ma on moc, to mamy do czynienia z przeniesieniem terapeutycznym. Rzecz w tym, żeby między wiedzą a wiarą zaistniało domniemanie tej pierwszej, nie pewność wiedzy, lecz założenie jej istnienia.

Ze strony Dynama zaś, czy wie on, że moc ma, czy tylko mniema, że ma? Jeśli wie, że ma, staje się mesjaszem, prorokiem, guru, mistrzem itd. Jeśli natomiast wie, że ta moc jest tylko domniemana, że moc nie tkwi w nim, ale w czymś, staje się analitykiem (nie zawsze praktykującym). Widzimy więc, że jedna strona domniema, że ten lub ów ma wiedzę (wie coś, czego delikwent nie wie), a druga nie wyprowadza go z błędu (nie jest to złudzenie ani mistyfikacja), pozostawia w stanie ignorancji (uświęconej ignorancji), prawdy w zawieszeniu. To te oszukaństwo ma Freud na myśli, gdy zadaje wielce poważne pytanie – czy miłość w przeniesieniu (a przeniesienie jest miłością) jest prawdziwa?

By przeniesienie zaistniało jeden warunek jest konstytutywny. Zobrazuję to jeszcze jednym przykładem ze sztuczek Dynama. Dynamo rzuca rzutką do tarczy, po czym zaprasza kogoś, by także wykonał rzut rzutką do tarczy. Gość rzuca i trafia w to samo miejsce co Dynamo. Wyobraźmy sobie, że zaproszony gość odwraca się od tarczy i rzuca rzutką do swojej (bez znaczenia, wyobrażonej czy realnej, byleby swojej). Skutek? Albo rzut nie będzie w to samo miejsce, albo nie w tą samą tarczę, a co bardziej pewne, ani w to samo miejsce, ani w tą samą tarczę. Wszystko polega na zmianie reguł gry (kto pierwszy będzie rzucał i kogo będzie tarcza – iluzjoniści cyrkowi wyciągają króliki ze swego kapelusza; reguły gry ustalane są zawczasu i dlatego żaden z nich nie wyciągnie z kapelusza ropuchy, o ile sam wcześniej nie ustalił co z niego wyciągnie). Jak łatwo wykazać, przeniesieniem można się posługiwać i stąd analityk może nim manewrować. Pod warunkiem jednakże, że klient pozostaje w obrębie dyskursu, to znaczy, że wykonuje instrukcję i rzuca do wskazanej tarczy rzutką wystandaryzowaną zawczasu przez Dynamo. Czy wynik byłby ten sam, gdyby klient posługiwał się własną rzutką i rzucał z odległości przez siebie wybranej?

Przeniesienie istnieje, bo istnieje dyskurs. To dyskurs poprzedza podmioty, zarówno klienta, jak i Dynama. Przeniesienie powstaje, albowiem istnieje złącze między nimi dwojgiem. Tych dwoje mówi i obaj przebywają w polu języka (rzutka dla Dynama i rzutka dla klienta oznacza to samo). Tych dwoje mówi do siebie. Jeden z nich zajmuje miejsce Innego, a drugi klienta. No dobrze, ale jak sprawić, by ktoś zajął miejsce klienta, nawet jeżeli byłby samym Dynamem? Wbrew pozorom nie jest to bez znaczenia. Wiedzą o tym dobrze ci, którzy chcą zacząć praktykować jako analitycy.

Złącze jest warunkiem koniecznym istnienia przeniesienia. Lecz przeniesienie jest miłością – analityk jest, nim będzie szukany. Ma być, zanim będzie miał klientów. Miejsce jego pobytu to dyskurs. Jak to jest pięknie powiedziane: „nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie już nie znalazł”.

Lecz co znajduje wcześniej potencjalny klient, nim odnajdzie gabinet psychoanalityka? O tym pogadamy w kolejnych odcinkach.

KP



All you need is…a


Czy psychoanaliza potrzebuje psychoanalizujących się? Zgadzamy się co do tego, że rządzący żyją z rządzonych, lecz…to nie rządzący biorą za pysk innych, czyniąc z nich rządzonych. To ludzie powołują do życia rządzących swymi pragnieniami, czyniąc z siebie rządzonych. Naiwnie możemy sądzić, że ludzie pragną mieć tych, którzy będą nimi rządzić. Kto tak sądzi, staje się poniekąd kretynem. Masa ludzi wierzy, że naturalną sprawą jest istnienie tych, którzy rządzą i tych, co są rządzeni. Niektórzy z tej masy wierzą ponadto, że taki jest zamysł boży; że podział ludzi ze względu na dostęp do dóbr, zapewniających większy lub mniejszy poziom dobrostanu, nie ze świata ludzkiego pochodzi. Tymczasem…

Kwestia wyjątkowości psychoanalizy zależy od tego, czy jest ona dyskursem, czy tylko sługą już obowiązujących dyskursów. Lekarz kierujący kogoś do psychoterapeuty jest paradygmatem tego rozróżnienia (vice versa aliści też). Co ma wyprodukować psychoterapeuta lub lekarz? Przypuśćmy, że zdrowie. Fajnie, nie? Tylko, kto określa co to takiego? Tylko dyskurs!

Rozejrzyjmy się wokół – gdy zapadnie zmrok, pojawiają się opary dyskursu. Zdrowi zaczynają zdrowo żyć, zdrowi chcą być jeszcze bardziej zdrowsi. Biegają sobie znanymi ścieżkami, tuptają w marszobiegu z kijkami, trenują podskoki w wybranych miejscach lub zmagają się z ciężarami. Kie licho? Udowadniają, że są zdrowi? Komu to udowadniają?

Jeśli dyskurs stwierdza czym jest zdrowie, to człowiek z nadwagą staje się chory, i kobieta z małymi piersiami też, i młodzieniec z trądzikiem. Mało? Impetyk ciskający coś z poirytowania, i smutas rozmyślający o śmierci (zwłaszcza o jej sensie); niedowiarek domagający się wyjaśnień i odludek rezygnujący z wypadu na piwo z kolegami z pracy. Bezlik normalnych ludzi to chorzy – bo tak stwierdza jakiś mistrz. Jakże często ustami samego człowieka!

Czy słyszeliście o chirurgu plastycznym pytającym kobietę, po co jej większe piersi? Albo terapeutę od agresywnych zachowań, po co mają produkować potulnych?

Magia well-being – istny przedmiot wiary współczesnego dyskursu. Rozejrzyjcie się wokół – reklamy (najokropniejsze, że i psychotarapeutów) mówią tylko tyle: „umiemy produkować well-being”!

Tymczasem ja wiem, że jestem na swoim miejscu, gdy słyszę od gościa mego gabinetu: „nie wiem, czy dobrze trafiłem/am”. Jakieś „nie wiem” jest sprawą, z którą się przychodzi. I to powołuje mnie do życia, to porusza moimi uszami. Nic więcej.

Kto z was miał do czynienia z doktorami i terapeutami, którzy mówią „nie wiem”, którzy myślą „nie wiem”, którzy nie wypełniają swej pracy bez końca robionymi badaniami czy testami? Po co? By wiedzieć. A na co to wiedzenie? Na jeszcze raz wyprodukowane well-being, które zazwyczaj jest tylko well-being doktora i/lub terapeuty. Procedury wypełnione i szlus!

Czym jest well-being? Przyznam się wam, że ja nie wiem. Napisałem Ja, bo niektórzy sądzą, że mam je wielkie, a inni wierzą, że mam je wspaniałe. Pomimo to, ja nie wiem, a mimo wszytko jestem ludziom z ich „nie wiem” od 25 lat potrzebny, tym bardziej potrzebny, im bardziej „nie wiem”.

Psychoanaliza, i jej dyskurs, wyrastają z „nie wiem” – z prawdy „nie wiem”. Dyskurs psychoanalityczny był obecny od zawsze. Sokrates bazował na „nie wiem” („wiem, że nie wiem”), i Jezus bazował na „nie wiem” („nie mnie pytajcie, czym jest dobro [well-being, czyż nie tak?], to wie tylko mój ojciec”], Kartezjusz też („nie wiem, więc jestem”), w końcu Freud („czego ty się mnie pytasz, gdzie jadę – ty się spytaj o to mego konia”). Freud tym się wyróżnił jedynie, że wymyślił metodę słuchania „nie wiem”, z korzyścią dla ludzi. W tym obszarze psychoanaliza nie jest oszukaństwem (nie mylcie z oszustwem). Oszukaństwem jest medycynomania i terapiomania z ich wiarą, że istnieje jakieś „wiem”, które ostatecznie dostarczy człowiekowi well-being.

W tym zakresie psychoanaliza oszukaństwem nie jest. Twardo stwierdza ustami Freuda: „nie warto żyć dla zdrowia”.

Inną sprawą jest kwestia oszukaństwa metody analitycznej. Freud podjął ten temat w kwestii przeniesienia – „czy miłość przeniesieniowa, a więc sedno samego przeniesienia, jest oszukaństwem?”. Odpowiedzią zajmiemy się następnym razem.

KP



All you need is…


Dziś chciałbym zakończyć political fiction o zanalizowanych wszystkich Polakach, o analizie, która świata nie zmienia. Od następnego razu podejmę temat dyskutowany aktualnie przez komentatorów – o konstytutywnej funkcji kłamstwa; a jeśli miłość jest oszustwem?

Lecz jak teraz – czemu pojawiają się w głowach pomysły o analizowaniu wszystkich? Czy wszystkim jest równie źle na świecie? Czy wszystkim świat się nie podoba?

O ile lepiej czuliby się ci marzyciele, ideowcy spragnieni jakiegoś Jednego, bardzi zwalonych murów, piewcy swobodnego dostępu do miłości, zapiewajłowie Imagine i Power to the People, awangardziści od Give Peace of Chance, gdyby choćby większość nienawidziła Innego tak, jak oni to czynią. Nienawidźmy razem, wtedy łatwiej jest umierać na barykadach i dawać butelki z benzyną do rąk.

Świat schodzi na psy, bankierzy rządzą, a rządzący rządzonymi im się wysługują, a to nic nie robiąc w sprawie Amber Gold, a to wpychając swych poddanych w łapska lombardzistów przez nakładanie na swych lenników nowych danin.

Lecz brak nienawistnikom większości. Widzą wokół gawiedź, teraz zwią ją lemingami, całym mrowiem karmionym dopalaczami. Kogo bardziej nienawidzą – bankierów czy lemingi? Nienawistnicy z lewa i prawa cieszą się gdy wyprowadzą na ulice 50tys. przebudzonych lemingów, wpadają w ekstazę, gdy pofruną kamienie i płonie tiviwóz lemingowej telewizji. No dobrze, ale co dalej?

Czy rozpierducha sprzed kilku lat na przedmieściach Paryża cokolwiek uczyniła, poza daniem extasy dipsomanom i piromanom? Nienawistnicy to zarodki, z których zrodzą się następne lemingi. Lemingi w formie dojrzałej mają już swego Innego, w formie zaś larwalnej czekają niecierpliwie, pragnąc coraz intensywniej pojawienia się wodza, który poprowadzi świeżo wyklute lemingi na jakiś pałac prezydencki (o Wilnie nie wspominam, by nie sądzono, żem antylithuanista). Warto zapamiętać lekcję nocy listopadowej. Bez naczelnika nienawistnicy, po zdemolawaniu bulwarów, zakończą swój zryw na upiciu się darmowym alkoholem porwanym z bezbronnych sklepów.

Ach, gdyby tak można było analizą stworzyć Człowieka! Do diaska, jak udało się to małpom, i to 6mln. lat temu? Czemu to nam nie udało się to do dzisiaj? Czemu to maszerując nawet ze sztandarami powołującymi się na Boga, odkrywamy, że nadal pozostajemy świniami, pieskami lub strusiami?

Nienawiść może zagwarantować zryw, ale kończy się na wyniesieniu do roli Innego kogokolwiek chcecie, lecz nie tego, kto nas pokocha.

Rewolucje kończą jak kończą. Zastępują jednych bogów następnymi. Każdy z nich z dumą może dzierżyć największy ich przywilej – nieludzkość, niezmąconą taflę nieba; Solaris, w którego oblicze bez szkody nie spojrzysz, którego światło wszechźródłem jest. Mówią, że taka już jego miłość jest.

Solaris wszelako ciemne plamy ma. Niekiedy będzie to alkoholizm, a kiedy indziej pedofilia. Co z tym począć? Popaść w nienawiść? W szał niszczycielski?

Któregoś dnia siedzę przy stole zwyczajnych ludzi. Rozmowa schodzi na temat pedofilii duchowieństwa. Padają zdania, że nie wolno źle mówić o księżach. No to co? Mam znienawidzieć księdza-pedofila? Dążyć do kasaty Chrześcijaństwa? Nie, wolę gniewać się na tych, co takie zdania prawią.

Gniew – tego się nie boję, w przeciwieństwie do nienawiści. Rewolucje zaczynają się w nas, a nie na ulicach. Zaczynają się z powodu miłości. Za małej, za wątłej – stąd gniew.

KP

P.S. Pisałem ten wpis metodą swobnie płynącej myśli, więc nie będę wyliczał bibliografii, do której odwołała się moja pamięć. To wyraz gniewu w stosunku do ptasich móżdżków, patentowanych pomysłodawców programu tłumaczącego tekst na najprostszy język, ich język. Instrukcja obsługi tekstu. Może któryś z tych młodych panów wpadnie do mego gabinetu? – dowie się czym jest mowa. Przydałoby się im.



„Gdy zrąbują szubienice, zważcie, by nie były podpałką na stosy”


Dziś część II rozważań o rewolucyjnym zapale. Towarzyszyć nam będzie pewne przemyślenie modnej i uznanej pisarki, pani (?) – raczej wiecznej dziewczyny – Doroty Masłowskiej. (A propos kondycji współczesnego pisarstwa – nawet jeśli dobre, to cierpi na uwiąd. Zdekomponowane, sięga po okruszek confetti pozostałego po rozbiciu kontenera; oglada go, smakuje, obraca i sugeruje koniec końców, że pyłek jest wszystkim, ociupinka Jednym). W wywiadzie dla TP zwraca uwagę jej opinia na temat mężczyn. „Jak to 100 lat temu mężczyzna był mężczyzną! Drzewa narąbał, węgla do pieca przyniósł, a dzisiaj? A dzisiaj siedzi przed komputerem i brzuch mu rośnie, bo czas spędza na graniu w gry wideo”.

W wywiadzie zwykłe utyskiwanie (bo nieświadome tego co mówi) podawane jest do wierzenia, że pochodzi z ust kogoś, kto ma coś do powiedzenia…tylko, do diaska, o czym ono, to mówienie, jest? O tym , że drzewiej bywało solidniej, sensowniej? Łatwo sobie z tym poradzimy wtrącając do uszu pani Doroty to, że ten starodawny mężczyzna miał dłonie usiane gęsto bruzdami, co uczyniło z nich graby, zdatne co prawda do zacisku i obłapiań, ale niezdatne do używania języka w postaci dotyków. A co ważniejsze, zasiedział się za paznokciami takich dłoni brud, ludziki od domestosa, kpiące z usiłowań pozbycia się go. Ponadto gdy on pracował, to ona tyrała w balii piorąc i machała miotłą, by jako tako ogarnąć nieład mieszkań bez kaloryferów i bieżącej wody. To było wspaniałe życie, nie takie jak dzisiaj! Dawniej Inny to troszczył się o swych ludzi, dziś każe patrzeć na brzuchy facetów i przesiadywać w salonach makijażu.

Pani Masłowska, jak to wszyscy marzyciele, pisze co mózg podpowie bez domyślenia bardziej tego, co przelane na papier lub wypowiedziane. Zajmują sie owe typy ludzkie, chorujące przewlekle na adolescencję zwyczajną, Innym. Znany im Inny nie urządził świata po ludzku, ani rozsądnie, ani sprawiedliwie. A gdyby go tak nareperować? Przydać socjalizmowi ludzkiej twarzy – byłoby z pewnością lepiej. A może by tak skończyć z nim, zarżnąć jak Ludwika XVI, i zastąpić innym Innym – byłoby mądrzej, a przez to dobra więcej? (Platon już tak chciał, a elektorzy Chrystusa na Króla Polski, ale i rozszczęśliwieni wyznawcy Obamy tuż po jego wyborze na prezydenta, także). A może by tak usunąć na zawsze każdego Innego, także tych, co będą powoływać się na niego w przyszłości?

Ależ Szanowni Czytelnicy, analizanci i nieanalizanci, psychoanaliza nie bojkotuje i nie sabotuje Innego, nie reformuje go i nie leczy (standardowe życzenie współczesnego pariasa – „co zrobić, by on nie pił?”). Psychoanaliza respektuje Innego. To jemu człowiek zawdzięcza podmiotowość; bez niego ludzie stają się wariatami nie mogąc korzystać z dyskursu.

Respektowanie Innego – czy wiadomo o czym się mówi? Oto przykład z naszego politycznego podwórka: eksmisje lokatorów. Nie płacisz czynszu, idziesz na bruk! Parę setek adolescentyków w różnym wieku chodzi na akcję mającą na celu niedopuszczenie do eksmisji. Eksmisja jest przeprowadzana w imieniu prawa (to nasz Inny); policjanci są ramieniem prawa (to nie Inny). „Protestanci” sądzą, że przejmują się losem biednych podmiotów i życzą sobie, by Inny (prawo) sam je łamał, lub by jakiś Inny (parlament) tego Innego (prawo) odrzucił przez zmianę prawa. Co jest ważniejsze, zmiana prawa (choćby dokonana przemocą) czy pomoc eksmitowanym podmiotom? „Protestantom” napewno nie chodzi o zmianę prawa (jeśli już to anulowanie prawa do eksmisji) – twierdzą, że chodzi im o ratowanie nieszczęsnych podmiotów. To też wszelako nie jest prawdą, bo nie znalazł się nikt, kto jakąś rodzinę przyjąłby, choćby tymczasowo, do siebie.

To o co chodzi? O Innego, o jego istnienie. To pragnienia ludzkie ciągle na nowo wskrzeszają do życia kolejne formy Innego. Inny istnieje, albowiem jest pragniony. Przykład Somalii, marzenie każdego liebrtarianina i anarchisty, dobitnie pokazuje – Inny zostaje powołany do istnienia pragnieniami ludzi. Skoro zaś psychoanaliza szanuje każde pragnienie podmiotu (jako jądra ludzkiego bytu), to respektuje też Innego pragnionego przez podmioty.

Często pytają mnie, czy będę uczestniczył w wyborach. Oczywiście, że tak. Nie dlatego, że jest to obowiązek patriotyczny, lecz dlatego, że jestem o to indagowany, że Inny ich obchodzi.

Inny służy ludziom, ale nie w każdej postaci. W postaci znanej jako A jest tyranem, dawniej namaszczanym przez Boga, dzisiaj przez wszechwiedzę. W postaci znanej jako A/przekreślone jest pragniony, jest ludzki, a nie nadludzki. Dzisiejszy przykład wydarzenia, którego autorem jest biskup Jarecki to unaocznia. Biskup-alkoholik jest bliższy ludziom niż biskup-kardynał Wyszyński, nawet gdy zapowiedział poddanie się terapii antyalkoholowej. Oburzenie, które odczuwają ludzie, katolicy i niekatolicy, wskazuje na to, że pragną Innego bez cech ludzkich (paradoksalnie, ale nie zagadkowo, gdy wspólnym wysiłkiem wybrali Innego swych pragnień, niejakiego Adolfa, okazał się nim być człowiek, również bez cech ludzkich), ubóstwiają biskupa.

Czym jest psychoanaliza? Herezją! Na pytanie, czy biskupem może być alkoholik odpowiada, że tak. A czy psychoanalitykiem może być alkoholik? Oczywiście, że tak.

Relację między podmiotem a Innym wyśmienicie określa aforyzm Leca: „Odległość między mężczyzną a kobietą nie równa się odległości między kobietą a mężczyzną”.

KP



Fiksum-dyrdum


Kilka tygodni temu poproszono mnie na progu bloga bym poświęcił trochę czasu na coś w rodzaju political-fiction – wyobraźmy sobie, że przeanalizowaliśmy wszystkich ludzi. No dobrze, nie bądźmy gigantomanami – wystarczy, że zrobilibyśmy to ze wszystkimi Polakami. Jaki owoc by to przyniosło?

Pominę tu oczywistą nonsensowność takiego przypuszczenia (a jest to warunek polubienia wszelkiej literatury i działań pokrewnych z kręgu political-fiction, których osią jest nobilitacja myślenia paranoicznego), na przykład, przyjmując realistyczny warunek, że na przeanalizowanie Polaków dajemy 10 lat, to ilu analityków na to potrzeba? Przyjmując kolejny realistyczny warunek obejmujący 10 lat na przeanalizowanie psychoanalityków Polaków, to ile czasu potrzeba na zrealizowanie tego zamiaru, gdy uwzględni się fakt, że patrząc optymistycznie, w kraju nad Wisłą mamy ich aktualnie raptem kilkudziesięciu (jestem tu sceptykiem i nie mam oporów, by sądzić, że jest ich mniej niż 50-ciu; tak jak Lenin twierdził, że każdy może być ministrem, tak dziś nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy psycholog, terapeuta itd. twierdził, że może być psychoanalitykiem. W tym medialnym szumie psychoanalitycznego żargonu, psychoanalityka poznaje się po pracy poddanej superwizowaniu – powiedz mi jak pracujesz, a powiem ci czy jesteś analitykiem).

Pomijam przeto realizm i przywracam do łask fikcję. Kim byłby pomysłodawca czegoś takiego i czym by się kierował?

Widziałem ostatnio taki oto filmik z kamer miejskich: gdy Straż Miejska dbającego o czystość moralną miasteczka obkamerowała swe miasto, to zaczęła pouczać obywateli w ten sposób: „Obywatelu, papierek wrzuca się do kosza”, „Obywatelu, proszę nie palić” itd.itp. Jeden z takich obywateli nic sobie z tego nie robił. Siedział na ławce, palił i nic sobie nie robił z pouczeń, ani z tego, że jest obserwowany. Wykazał w ten sposób całą fikcję Wielkiego Oka – strażnik miejski nie ruszył tyłka, by ukarać mandatem wichrzyciela porządku społecznego; rozkoszował się widokiem grzesznika i w zupełności mu to wystarczało.

Był taki niedawno szeryf, któremu takie rzeczy się nie podobały. To ojciec syndromu „zero tolerancji”; nazwijmy to dla naszych celów kompleksem Gulianiego. Postanowił on karać wszelkich wichrzycieli, od graficiarzy po ulicznych piwoszów. Osiągnął tylko tyle, że wichrzyciele się zamaskowali i gdy ich kamuflaż zaczął sprawiać rozkosz Giulianiemu (świat okrzyknął go mesjaszem-prezydentem miasta), to obywatele NY pozbawili go prezydentury – dlaczego? Bo łatwo przekonali się, że nie walczył on z grafficiarstwem, walczył on o rozkosz dla siebie. Podmioty zwane obywatelami upomnieli się w wyborach o rozkosz także dla siebie – Ty Guliani rozkoszujesz się tym, że piwosze nie zakłucają twego snu (z pewnością w wyniku akcji Giulianiego nie ubył z NY żaden graficiarz czy piwosz), ale co z naszym, obywateli, rozkoszowaniem się?

A propos, w tym leży siła demokracji; pozwala ona posługiwać się przez wszystkich obywateli swym jouissance na w miarę równych prawach. Dlatego też nie da się jej bez udziału siły odrzucić. Wolność słowa daje przede wszystkim wolność (w określonych ramach) do jouissansowania; wolne wybory podobnie itd. Polityka Gulianiego była polityką karania za coś, czego nie mozna wyeliminować, a to czego nie można wyeliminować zaczyna istnieć jako, na przykład, reakcja upozorowana – wszyscy rzekomo wrzucają papierki do koszy na śmieci.

Sumując, można proponować analizę dla wszystkich, jako karę, że nie stosujesz się do czegoś tam, jako retorsję wobec tych, którzy nie dają się z radością dla rządzących rządzić. Myślę wszelako, że nie o to pytającemu chodziło.

Można też nakazać analizowanie wszystkich, by osiągnąć poziom monolitu, czyli jedności społeczno-politycznej, jak nazywano ten wymarzony stan w okresie gierkowszczyzny. Odnosząc to do dzisiejszej sytuacji politycznej w Polsce, można to zaobserwować w fantazmacie dwóch szefów dwóch podwórkowych band, leaders of the pack. Jeden z nich jednoczy ludzi na poziomie drobnych codziennych spraw – każdy ma mieć komórkę, LCDtv, boisko pod nosem. Hasło jego to ulepszać codzienność, współczesny wariant drobnomieszczaństwa wśród klasy średniej. To strategia skuteczna, bo odwołuje się do fantazmatu, do obietnicy jouissansowania się dostępnego wszystkim: „nie ma wśród nas ni Żyda ni Poganina”. Tyle, że granicą tego rozkoszowania się jest mozliwość dostępu do tych gadżetów uśredniających wszystkich do średniości klasy średniej. Drugi lider marzy o monolicie, na który składają się patrioci, którzy w dobrych czasach przesiadują w klubach, pubach, przy piwie i trawce oraz prowadzą rozmowy w stylu bohaterów serialu „Seks w wielkim mieście”. W dobrych dla ludzi czasach patrioci wymierają. Patrioci powstają do życia jak Dwunastu Śpiących, w czasach ostatecznych, gdy ojczyzna w potrzebie lub zepsucie w narodzie narasta – poeta Rymkiewicz, cóż poznałem go w latach 70-tych z zupełnie innej strony, jest prorokiem takich czasów wzywając do opamiętania. Niestety sam używa komórki, a może nawet dwóch, czyli używa obiektów (a nie symboli, o których bezładnie mówią inni średniacy) zepsucia, przez co jest mało wiarygodny. Jeśli są czasy ostateczne, to ludzie potrzebują proroków-ascetów, gwoli przypomnienia.

Tak czy owak, jeden i drugi lider chce tego samego – potrzebuje rządzonych. Różnica leży w tym, że jeden potrzebuje komórek i szybkiego internetu, a drugi katastrof. Po co? By mieć rządzonych! Mylą się w swej naiwnej psychologii politolodzy i socjologowie, gdy mówią, że chcą władzy. To za mało by rządzić – trzeba wykreować rządzonych. Nie sądzę, aby pytający tego chciał – psychoanalizy tworzącej przeciętnego konsumenta, czy patrioty.

Przeto, do czego miałaby być potrzebna psychoanaliza wszystkim Polakom? Pozostaje to, że ma wyprodukować rewolucjonistów. czyli idee-fixe kochających Zizka i Chantal Mouffe – stworzenie z jouissance środka do rewolucyjnego czynu, do przeprowadzenia zmian społecznych, a nawet zmiany dyskursu aktualnie dominującego. Co prawda Lenina nie przebiją, albowiem ten dążył do obalenia dyskursu w ogóle, ale nadzieję na rewolucję dziedziczą po nim.

Wątek ten będę kontynuował następnym razem.

KP

P.S. Dla zainteresowanych „Leader of the pack” to tytuł standardu muzycznego.



MDaB(15) – Łk 23, 34


W psychoanalitycznym zastanawianiu się nad kobietą dobrnęliśmy do punktu granicznego, poza którym jest już tylko teren nieznany. To teren przewidywany teoretyzacjami Freuda, jak i śmiałą filozofią, która obecnie przeżywa schyłek. Tak jak pozytywizm zagnał do podziemii naukę niwelując jej śmiałość poznawczą (ponad 100 lat czekamy na tę smiałość, która by przerwała pogoń nauki za własnym ogonem) i uczynił z naukowców (niektórych przynajmniej) futurystów (czegóż to oni nie mówią, by uniknąć zetknięcia z negatywnością, i podróże w czasie będą i zmartwychwstanie dzięki teleportacji – powiedzą wszystko, byleby zaprzeczyć negatywności), tak filozofia analityczna sprowadziła myśl do prawdy o rzeczach, prawdy o czymś, bez prawdy czegoś. „Jam jest prawdą” nie ma sensu, bo nie jest o czymś, skoro Prawda stoi przed tobą. Mówienie o czymś, zdania o czymś, to tylko utożsamianie prawdy z wiedzą, to pozytywizm na terenie filozofii. „Jam jest prawdą” nie jest wiedzą o czymkolwiek, jest za to relacją między tobą a nią.

Po co ta dygresja, spytacie? Otóż obejrzałem filmową ramotę w postaci austriackiego kryminału. W nim to ateista, oficer policji, prowadzi rozmowę z księdzem proboszczem. Brzmi to mniej więcej tak: „przecież to nie ma sensu”, swierdza ateista, „najpierw w modlitwie prosi się o „nie wódź nas na pokuszenie”, a potem bierze się wszystkie winy winowajcy, którego się wykreowało, na siebie”. Z tym argumentem nie jest w stanie sobie poradzić zwyczajny proboszcz (żeby tylko on! Papieże też biją głową w mur). Przecież to nie ma sensu! Zgoda, ale dlaczego wszystko ma mieć sens?

Nauka doszła do punktu, w którym wszechoptymizmem zaprzecza istnieniu negatywności (znanej w lacaniźmie jako brak), a religia od zarania robi coś podobnego, tyle że nie zaprzecza istnieniu negatywności, tylko obiecuje jej przezwyciężenie kiedyś tam. Sęk w tym, że dla wierzących i nie wierzących problemem jest Jezus. (Przestrzegam w tym miejscu, że moje odniesienia do religii mają sens tylko w odniesieniu do myślących ateistów, w żadnym wypadku do ateistów jedynie manifestujących). Dlaczego? Bo reprezentuje on ekstrakt negatywności (podobnie jak Sokrates odmawiający ucieczki, męczennicy za sprawę, w tym dżihadyści, ale i kobiety lżone, bite, gwałcone, a wciąż trwające w swym „stand by your man”). To postaci oskarżane o masochizm, perwersję, bezrozumny upór, brak rozeznania własnego interesu, słabość ego i wszystko inne, czym współczesność i człowiek zwący się myślącym nazywa negatywność. Tymczasem tacy ludzie są na tamtym terenie, tam, gdzie sens nie sięga, lub gdzie można posługiwać się dowolnym sensem skrywającym trwogę.

„Ojcze wybacz im, bo nie wiedzą co czynią” – to wyraz szacunku dla konstytutywnej prawdy o człowieku. Podmiot ludzki jest podmiotem nieświadomości. Ludzie, wszyscy mamy nieświadomość! Wszyscy nie wiemy co czynimy, a nawet nie wiemy co myślimy! Nie łudźmy się, oprawcy Jezusa, jak i oprawcy Sokratesa i nieszczęsnych żon wiedzą czym jest zło, wiedzą co jest złe, a mimo to robią je – nie wiedzą co robią zło czyniąc. To psychoanaliza nazywa jouissance, a nawet złem radykalnym. Człowiek ma wiedzę, lecz nie wystarcza ona, by być człowiekiem. Co jest poza wiedzą? Jedni mówią, że wilk, drudzy, że wilkołak, trzeci, że w ogóle zwierzę, czwarci, że bestia i im więcej tak mówią, tym bardziej nie dostrzegają, że mówią o sobie.

Czego to nie robi się, by odgrodzić bestię od siebie; od Ewangelii po Kanta, od Akwinity po liberałów ustanawia się granicę dla człowieka: „nie czyń tego, co tobie nie miłe”. Ale komu z nas jest miłe bycie skazanym na śmierć? A z chęcią skazujemy nań Innego. Bawią i przerażają zapewnienia naiwnych mędrków, co to zapewniają, że nie mają nic do ukrycia, zatem zgadzają się na ścisły monitoring miejski, ale tymczasem hamują przed radarem mierzącym prędkość na drodze – „Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą co mówią, a nawet co czynią”.

„Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą co czynią”” – bo tylko w taki sposób mogę uniknąć pokusy stania się podobnym do nich. Biorąc ich winy na siebie uniemożliwiam sobie kierowanie się odwetem, zemstą.

W swej podróży przez krainę psychoanalizy Freud zdał sobie sprawę, że istnieją podmioty, które zamieszkują w krainie poza psychoanalizą, w kraju „poza”. To heimat negatywności. Kim są ci ludzie, co z nich za indywidua? To histerycy, którzy opuścili areszt histeryczności, którzy przyjęli negatywność za swoją, którzy opanowali trwogę kastracji, którzy odmiennie definiują całość. Dla nich całość to nie zbiór zawierający wszystko co wymagane, co trzeba, ale zbiór wszystkiego z dodatkiem braku, chociażby z brakiem zemsty, czy odwetu.

Cóż, to człowiek święty. Więcej, to kobieca twarz Boga – prawdziwe przekleństwo feminizmu. Przypomnijcie sobie ostatnią scenę filmu wielkiego – „Bez wybaczenia”. Ta scena jest copula, spójką, zwieńczeniem. Eastwood, który nie potrafi wybaczać, skazując się tym samym na stan „bez wybaczenia” w stosunku do siebie, staje nad grobem swej żony, zwykłej prostytutki z burdelu, oszpeconej, zgwałconej, wykorzystywanej i wykorzystującej; on, który kierujący się pamięcią losów swej żony akurat skończył wymordowywanie wszystkich tych, którzy zgwałcili i oszpecili jedną z ladacznic z pobliskiego miasteczka, pojął w tej chwili, jak bardzo był kochany. Jak on, rewolwerowiec, morderca dyszący zemstą, anioł zagłady dla bandy swych kumpli po fachu, mógł być kochany? To takie proste i takie przerażające zarazem. Wszystkie winy wzięła na siebie jego żona, podobnie jak nieświadoma sprawczyni tej serii mordów, ofiara oszpecenia, która w pewnej chwili gotowa jest wziąć całą winę bandy jej gwałcicieli na siebie, przerażona ogromem zbrodni, którą kieruje sprawiedliwość. Wybaczyć winy swych oprawców może tylko kobieca twarz Boga. Przezwyciężać negatywność można już teraz, nie trzeba czekać na kiedyś.

Psychoanaliza nie jest wszelako religią ani ideologią. Wie ona, że na terenie wybaczania, miłosierdzia, współczucia itp. niecenionych cnót, można się znależć, ale nie każdy może. To teren dla podmiotu, a nie dla człowieka. To poszczególność samego istnienia, czyniąca z kobiety (bo wydaje się ona być stworzona dla histerii) postać przekreśloną (co lacanizm zapisuje jako Kobieta z przekreśloną literą K), która jest nie-cała, ale tylko w odniesieniu do mężczyzny, do wiedzy, prawdy mężczyzny. Przekroślone K jest znakiem jej pobytu na terenie negatywności, ziemi nieznanej, aczkolwiek nieobiecanej.

Doktor Sommelweis wymyslił środek na radzenie sobie z zakażeniami okołoporodowymi. Florence Nightingale wymyśliła pielęgniarstwo, troskę o podmiot. Przez setki lat, wiele setek lat, mężczyźni nie potrafili pielęgniarstwa wymyślić, toczyli jedynie sprawiedliwe wojny, a gdzie drwa robią, tam wióry lecą, potrafili tylko stawiać pomniki nieznanym żołnierzom. Jedna kobieta zauważyła, że na wojnie nie walczą tylko żołnierze, walczą też podmioty ludzkie, i że troska o nie nie polega tylko na amputowaniu kikutów pozostałych po spotkaniu członków z kulami armatnimi.

Oto różnica między mężczyzną a kobietą. Uprzedzam jenak, Florence nie ma nic wspólnego ani z posłanką, ani z feministką. Dla tych pań kobieta jest wtedy, gdy może zakładać żołnierski uniform i być fizylierką, ba!, komandoską jak G.I.Jane. Z kobietą, która ociera pot z czoła faceta, który tuż przedtem ją kopnął, tudzież ociera pot z czoła męża-bydlaka sąsiadki, czy przyjaciółki, jest posłankom, polityczkom, feministkom nie do twarzy. Te stwory uwierają wszystkim. Przeklęta, kobieca twarz Boga.

P.S.

Kończę cykl o kobietach. Zajmę się ziemskimi sprawami. Co by było, gdyby wszystkich ludzi przeanalizować, albo czy można zatrudnić analizę do przeprowadzenia rewolucji? Czytelnicy, szykujcie broń, mężczyźni nadchodzą!

Dzisiejszy wpis zawdzięczam dwóm filmom, rozmowie na ulicy po sobotnich zajęciach, wglądowi jednej z osób, że można i kochać i zabić zarazem, oraz temu, że nie wiedziałem co czynię zjadając ostatni kawałek tortu urodzinowego mej córki.



MDaB(14) – skąd to nie?


Pisanie o kobietach co i raz wprawia w konsternację. To, co ma do powiedzenia psychoanaliza na temat kobiety idzie w poprzek tego co mówi feminizm i wszelki patriarchalizm. Gdy drugi stara się jak może zalegitymizować status kobiety jako przedmiotu pragnień ludzkości, ba!, nawet Boga samego, to pierwszy odziera gdzie tylko może kobietę z jej płci, tworząc nowe wyznanie Bogokobiety i Kobietoludzia.

Dać przykład? Ależ proszę bardzo! Pani Grażyna Tokaj, terapeutka duchowa (któż to taki u licha?), podzieliła się swymi sądami na temat homoseksualizmu. Sprowadzały się one do dwóch tez. Po pierwsze, człowiek nie rodzi się homoseksualny, człowiek rodzi się heteroseksualny. Po drugie, człowiek staje się homoseksualny w wyniku traum, a zatem można homoseksualizm zlikwidować przywracając naturalną kolej rzeczy, czytaj, powrócić do pierwotnego zamysłu Boga samego. Jako kto pani Grażyna mówi? Słyszymy zza jej pleców kulawą teologię, co to próbuje ocalić Bozię w jej doskonałej postaci w konfrontacji z człowiekiem zmagającym się z traumami. Podobno pani Tokaj służy zbłąkanym księdzom-gejom za terapeutę do przywrócenia ich do łask bożych, gdy tymczasem służy tylko leniwej i gnuśnej mentalnie teologii za posłańca niosącego radośnie wieść, że Bóg nasz kochany pozostaje zawsze poza wszelkim podejrzeniem. Co popsuło zamysł boży sprowadzając na człowieka traumy, o tym teologia milczy. W tym przypadku teologowie posługują się terapeutką (już wiedzą co to jest dobry Pijar), by powtarzać bez końca, że wszystko z naszą Bozią jest w porządku, że Inny, (pozwólcie na terminologię analityczną), pozostaje nieprzekreślony, że kwestionować coś w nim jest już bluźnierstwem (kwestionowanie go w ogóle to ateizm, a kwestionowanie w nim coś, to a-teizm – pisałem już o tym jakiś czas temu).

Równocześnie feminizm zaatakuje panią Grażynę za każde odniesienie do płci w dowolnym wywodzie na temat homoseksualizmu. Innym, Bozią dla nich jest Natura, sir Gen. Wszystko co istnieje pochodzi od niego, a zatem jest on doskonały sam przez się. Sir Gen jest adorowany i ma nawet credo zanoszone do niego – homoseksualizm jest Gen-etyczny. Kłopoty z tym wyznaniem pojawiają się dopiero wówczas, gdy ktoś lub coś łapsnie babę za pośladek, tudzież pomiętosi 12-latkę na obozie harcerskim. Z wyznania musi wynikać, że molestowanie i pedofilia to zjawiska wynikające z genów (bo czemu homoseksualizm tak, a pedofilia nie?). W ten sposób feminizm staje się teologią – Bozia Gen jest ocalona, a szatanem staje się płeć – każda z dwóch. Dostaje się i mężczyznom (za lepkie łapska) i kobietom (za eksponowanie piersi na billboardach).

To nie przesada, to tylko u nas, w kraju spod znaku wiecznej Golgoty, nie ma jeszcze teologii feministycznej. Cóż, końcowym punktem każdego „izmu” jest teologia. „Izmy” dążą do wyjaśniania wszystkiego, do stworzenia systemu zamkniętego, w którym umoszczą legowisko dla Prawdy, jednej i tożsamej z sobą. W jego obrębie nie ma miejsca na „nie”, na kewstionowanie „izmu”. Wyśmienicie, niby żartem ujął to ojciec Bocheński Józef, filozof i dominikanin, stwierdzając, że filozofii najbardziej przeszkadza istnienie człowieka. W punkcie finalnym „izmów” nie ma miejsca dla człowieka, niezależnie od tego czy będzie to scjentyzm, czy teologizm (teologia to wiedza o Bogu wiary, a nie o podmiocie wiary).

Teraz już wiecie, dlaczego jak na razie nie ma psychoanalityzmu (choć już od dawna istnieje psychologizm z jego wyjaśnianiem wszystkiego). Winna temu jest płeć. Ojcu Bocheńskiemu, który kpiarsko nabijał się z analizy twierdząc, że według niej, źródłem jej jest różnica między płciami, odpowiem – a czemu nie? Niby czemu źródłem logiki ma być Bóg, a nie różnica między płciami?

Zastanawialiście się nad tym, dlaczego kobieta mówi na przykład: „nie chciałbyś pójść na spacer?” zwracajac się do „swego” meżczyzny? Albo, pozwólcie, że nawiążę do przykładu z filmu Koterskiego „Baby są jakieś inne” (Koterski jest wśród polskich artystów unikalnym znawcą psychoanalizy, unikalnym nie znaczy wszelako pogłębionym). Otóż dwaj faceci tworzą w rozmowie ze sobą suitę mizoginistyczną, w której jeden z fragmentów dotyczy akurat spaceru z kobietą. Na tym to spacerze kobieta zachwyca się słonkiem pomarańczowym, białymi konwaliami, różem nieba i temu podobnymi fenomenami. Po co to robią? Bo są reprezentatkami nieświadomości, bo mają związek z Innym prawdziwszy niż mężczyźni. Gdy ona mówi o słonku pomarańczowym, to mówi o tym, czego nieświadomy jest on. Gdy on i ona idą na spacer, on chce rozmawiać o czymś, interesuje go przedmiot rozmowy i tylko przedmiot rozmowy (sygnalizowałem kwestię przedmiotu w życiu męzczyzny całkiem niedawno), a ona? A ona reprezentuje Innego, Innego płci, Innego jouissance, kieruje się poza zamknięty system. „Patrz, jakie piekne słońce!” O czym to jest? Nie o słońcu, i nie o pięknie, tylko o Innym pewnego punktu widzenia, miejscu, z którego można kontemplować to, co leży poza systemem, poza logiką (a co Bocheński określa jako: „nienawidzę mowy potocznej”, chyba dlatego, że nie da się jej rozebrać logicznie). To miejsce zarezerwowane dla kobiety, o ile nią jest. Zdaje się być to miejsce obce mężczyźnie, puste i głupie, bezsensowne i próżne nad próżnościami. W tym to miejscu kobieta rozkwita, choć o tym nie wie, gdy poza nim, gdzieś indziej, więdnie i wydaje potem fortunę, by zakwitnąć (podcazs gdy co najwyżej się ulepsza i stroi biorąc urodę za rozkwit).

Choć to miejsce oddzielone jest murem („między kobietą a mężczyzną jest mur” jak pisze pewien poeta) od mężczyzny, to niektórzy potrafią go przeskoczyć (tylko nie mylcie ich z tymi, co chodzą pilnie na szkołę rodzenia). Czy to coś koniecznego? Nie, to coś ewentualnego. To coś z miłości każe to zrobić.

Powróćmy aliści do kobiecego „nie chciałbyś pójść [ze mną] na spacer?” Rzecz dotyczy Innego, który nie wie o istnieniu spaceru [z nią], oto mowa o nieświadomości. Rzecz tyczy też pragnienia Innego w nieświadomości („nie chciałbyś…?”). Gdy stroskany mężczyzno (jeśli jesteś facetem od męskich cnót), lub beztroski mężczyzno (facecie Piotrusiu Panie) powiesz na to: „z chęcią się nań z Tobą wybiorę”, staniesz się pomarańczowym słoneczkiem, bielą konwalii, czy różem nieba i zobaczysz jakim blaskiem obdarzona jest kobieta, blaskiem, o którym nic nie wiesz, dopóki muru nie przeskoczysz.

Wiesz/nie wiesz. Miłość jest wiedzą. Wiedzą to niektóre kobiety, nie wiedzą tego mężczyźni. „Czy mnie kochasz?” – pyta się ona Ciebie; „Tak, przecież Ci o tym wczoraj mówiłem” – odpowiada on jej. Nic więc nie wie on o miłości poza tym, co sam powie.

A poza tym miłość nie jest mówiona.

KP

P.S. Informacje o pani Grażynie Tokaj zaczerpnąłem z artykułu, w którymś z ostatnich numerów Newsweeka.



MDaB(13) – nie rozumiem, dlaczego…?


Pan Tadeusz, komentator, zadał wiele pytań w swych komentarzach o charakterze bez mała paradygmatycznym, dotyczących psychoanalizy jako takiej. Oczywiście, sięgają one daleko poza tematykę cyklu aktualnie będącego na scenie, lecz mogą posłużyć za temat cyklu następnego. Z pewnością zasługują na zainteresowanie, przeto będą te zagadnienia przeze mnie podjęte. Tymczasem skrótowo zasygnalizuję parę spraw, by komentator nie poczuł się niezauważony.

Cóż byłby ze mnie za analityk, gdyby mój gabinet omijali psychotycy, albo, co gorsza, gdybym to ja ich omijał? Jakakolwiek selekcja analizantów jest obca psychoanalizie. Problemem psychotyka nie jest to, że mówi wszystkie myśli, by uniknąć kłamania; mówi je wszystkie, bo nie wie jak ma nie mówić prawdy, ergo nie wie jak być zwyczajnym człowiekiem. Należy, mój Boże jak długo!, rozwiewać miazmaty na temat analizy. Psychoanaliza nie rozsupłuje metafor i nie goni za znaczeniami (to co filmowcy amerykańscy wkładają w usta ekranowych psychologów, psychiatrów i szarych ludzi to antypsychoanaliza). Los człowieka można zmetaforyzować, ale ten sam los przemawia metonimiami. Metafory są sankcjonowane przez dyskurs; jeśli nie są, stają się neologizmami (metaforami osobistymi, do których znaczenia nikt nie ma dostępu). Analizę interesuje mowa własna podmiotu, nie przenośnia lecz przerzutnia, że posłużę się terminologią filologiczną. Nie wystarcza zaproponować hipotezę, że dyskurs jest metaforą; trzeba jeszcze powiedzieć czego metaforą jest. I na koniec, na ten czas: psychoanaliza nie jest drogą ku prawdzie; to „droga” ku wiedzy, którą można pozyskać z nie-wiedzy, czyli za cel ma zmniejszenie obszaru nie-wiedzy.

Powracamy do tematu głównego – problematu kobiet. Nie spodziewanie w sukurs przyszedł mi tekst niejakiej pani Joanny Łopat, absolwentki kulturoznastwa i indologii, fotografki i kobiety niezależnej. Odnosząc się w swym tekście „Nie lubię kobiecych spędów” (GW z 21.IX.br) do KKP taki oto passus popełniła: „Dlaczego gdy na scenie pojawił się premier Donald Tusk, kobiety pisnęły. Każda tym, czym miała, chciała go sfotografować. Przestało być istotne to, co mówił, ale najważniejszy był sposób na dotarcie do sceny, by zrobić zdjęcie. Dlaczego gdy w kurniku pojawi się kogut, kury wskakują sobie na głowy?”

Szanowna Pani Joanno, dlaczego zaskakuje Panią odpowiedź na pytanie: „co jest pierwsze, kura czy jajko?”, w brzmieniu: „kogut”? Dlaczego Panią obrusza, by nie powiedzieć zohydza, obserwacja, że gdy do babińca w pracy wpuścić jednego koguta, kobiety się zmieniają? I przypomnę obserwcje z ostatniego wpisu – tego samego amoku doświadczają kobiety gdy kogutem jest dziecko, a także gdy kogutem jest kobieta (gdyby na scenie pojawiła się księżna Kate, widok byłby ten sam). Dlaczego w końcu obrusza Panią tylko to, że kogutem jest akurat mężczyzna? Toż to czysty seksizm. Fallus nie jest płciowy. Co komu po badaniach zwanych gender-studies, jeśli istota fallusa będzie dla badaczek nieuchwytna? Triumf fallusa leży właśnie w tym – oddziela pola płci; jednych stawia na baczność, drugim pozwala pozostawać w stanie spoczynku. Gdy się odsłania jednych czyni wystraszonych, a drugich histerykami. Pani Joanno Szanowna, zapewniam, że Pani tekst odpowiada reakcji pań kongresmenek, gdy objawił się im fallus, poniekąd przypadkowo w osobie pana premiera. Tam gdzie fallus, tam histeria u progu, a z poważnego namysłu nad kobietą nie można eliminować histerii, co ku uwadze gender-studystów przedkładam.

Biblia, jak na razie, więcej mówi o kobiecie niż tomy opracowań genderystów, które dotyczą, niestety, mężczyzn. Według niej, pojawiła się na świecie, albowiem jej brakowało; bo wyrasta z braku, bo wyrasta z tęsknoty, bo wyrasta z pragnienia, które bez braku nie miałoby racji bytu. Bóg interpretuje markotność Adama-mężczyzny jako przejaw braku, o którego istnieniu sam „Bóg-stwórca wszystkiego” nie miał bladego pojęcia. Adamowi czegoś brakuje dowiaduje się Bóg, ale my przy okazji dowiadujemy się, że równie wiele brakuje Bogu samemu. Stworzył istotę, której stworzenie jest nie skończone. Stworzył Adama nie myśląc o Ewie. Dziwne, ale stworzył istotę niedoskonałą i niezadowoloną, stworzył ten doskonały stworzyciel coś niedoskonałego, bo o czymś zapomniał – że każdy byt istnieje tylko w odniesieniu do nieskończoności, w odniesieniu do braku. Wszystko to pozwala nam widzieć kobietę jako znak nieskończoności, braku, pragnienia. Więcej, jako znak nieświadomości, znak nie-wiedzy, znak niepamięci.

Powiecie, mistyka? A potraficie odrzucić nieskończoność? Obejrzyjcie jeszcze raz „Przełamując fale”. Dla namysłu nad kobietą.

Będę temat kontynuował dalej.

KP



MDaB(12) – huzia na Józia


Dziś, co paradoksalne, będzie trochę o Kongresie Kobiet Polskich, a to z racji tego, że ma on bezpośredni związek z dzisiejszym tematem, zasygnalizowanym na końcu poprzedniego wpisu. Rejwach podnoszony przez panie, tylko przypadkowo polskie, jest signum tego, co Freud nazwał kompleksem męskości u kobiet, a niższości u mężczyzn. Tak to już jest, że gdy zbierają się Kobiety Polskie, to dyskutują o męskości. Albo o tym czego męskości brakuje (vide urlopów macierzyńskich), albo czego mają więcej (motto kongresu – kobiety zarabiają o 14% mniej od mężczyzn).

Podkreślam, nie ma dyskusji o mężczyznach – albo duszy nie mają, albo dusza ich nie jest warta zachodu – jest dyskusja o męskości bardzo konkretnie zdefiniowanej, wprost naukowo – to 14% więcej niż…, no właśnie, niż co? Jasne, niż kobieta, której miarą jest męskość. Otóż to! Kobiety Polskie na swym kongresie patrzą na świat z męskiego podwórka. Świetnie się w nim zadomowiły – maskując kongresowym jazgotem swe przywiązanie silniejsze niż grób do męskości chcą tego samego co mężczyźni: zarabiać więcej, być mniej przytroczonym do wózków dziecięcych, nie zmywać, nie prać, nie prasować, mieć seks wtedy, gdy to one mają na to ochotę.

Na kongresie nie usłyszycie kobiety, ani jednej, która by zadała pytanie, bynajmniej nie filmowe: „Jak być kochaną?”. A zaraz potem wianuszek pokrewnych: jak rozkochać w sobie mężczyznę?; jak osiągnąć spełnienie w związku?; jak być jedną dla jednego?

Metafizyka istnieje dzięki kobiecie, dzięki pytaniom, odpowiedź na które znajduje się w nieskończoności, a nie w sprowadzonej do cyfr codzienności. Skończoność i nieskończoność to para wyjątkowo niedobrana, bo czy w ogóle nieskończoność istnieje? A czy istnieje kobieta?

Czy kobieta, która dla podpory swego istnienia, gwarancji, że jest, zależeć musi od prostego znaczącego fallicznego, męskiego jak męskie jest libido, nie ucieka od pytania czym jest jej znaczący (o ile w ogóle jest), z konieczności niefalliczny, jeśli ma zapewniać suwerenny jej status?

To jest ucieczka i tym jest kompleks męskości u kobiet. Znaczący jest głupi, a najbardziej znaczący falliczny. Jouissance z jego posiadania jest satysfakcją idioty i niczym więcej. Słowo, znaczący, oznacza tylko ułamek czegoś, ten ułamek, który język ekstrahuje z realności i oswaja jako rzeczywistość, skończoną codzienność egzystencji. Skończoną wraz ze śmiercią, fizyczną, ale i szeregiem pobocznych (klimakterium, zniedołężnienie, impotencja itp.itd.). Tyle życia, co użyjesz – krótka definicja jouissance. W świecie codziennym bycie doskonałym nie oznacza doskonałości, bo czy można być doskonałym w impotencji?

W świecie oznakowanym jako męski i po męsku rodzą się dzieci. Tylko jako zawalidroga, balast – posłuchajcie gwaru dyskusyjnego kobiet kongresowych. Aby dorównać mężczyznom trzeba więcej w pracy przebywać, a więc więcej być poza domem (czym wszelako jest w takich okolicznościach dom?) – co na to kongresowe niewiasty? Niech zakłady pracy zakładają żłobki i przedszkola, uniwersalne przechowalnie bagażu dla dzieci. Nie jako konieczność (jak sierocińce), ale jako wytyczna ku samorealizacji, która aliści ma swój koniec.

Mam wrażenie i nie sądzę bym był w tym odosobniony, że proponuje się nam, światu całemu, świat zuniformizowany po męsku, w którym 14% robi za wiedzę, choć jest głupotą (jeżeli porównacie ze sobą dwóch typków, z których jeden ma 14-centymetrowego, a drugi 12-centymetrowego, to który z nich będzie miał kompleks gorszości?), w którym 60% studiujących kobiet robi za mądrość, a 40% studiujących mężczyn robi za…no za kogo szanowne panie kongresmenki?

Znaczący jest głupi, w żadnym razie nie jest wiedzą. Czy to oznacza, że świat proponowany przez kongresmenki (niektóre tylko, działaczki-feministki) jest głupi? Myślę, że tak. Mężczyźni, o ile w ogóle go urządzają, robią go głupim. Panie, o których dzisiaj pisałem, niczym się od nich nie różnią. Oby nie przebiły ich w głupocie wpatrzone świątobliwie w cyferki (wynikałoby z nich, że ze względu na dysproporcję osób studiujących należałoby wprowadzić parytet dla panów: fifty-fifty).

Kobiety istnieją i nie wiedzą czego pragną. Bóg im za to zapłać. Odnoszą w ten sposób nas, mężczyzn i feministki do niewiedzy, do nieskończoności, do świata poza znaczącym fallicznym. Znaczący pozafalliczny, znaczący popędu – czy jest? Postaram się wykazać, że tak. A tak przy okazji to znaczący, którego chorążym/chorążyną jest kobieta i tylko ona (mężczyzna też być nim może, ale kosztem swej potencji).

I Bóg stworzył kobietę! Gdy zorientował się jak mało doskonałym Bogiem jest. Następnym razem zaczniemy od Genesis.

KP

 



MDaB(11) – „kuźwa do kwadratu”


Szanowni Czytelnicy, wasz blogoliterat nic nie wie na temat zła obiektywnego – nawet Szatan potrzebuje człowieka, by zło znalazło sposobność do realizacji. Tymczasem pisząc o złu radykalnym sygnalizowałem zaledwie, że do realizacji zła nie koniecznie potrzebny jest szatan. Wystarczy sam człowiek. Przypadek „zła kablowego” opisywała szeroko prasa. Burza zerwała kabel wysokiego napięcia (ale burza tego nie chciała); spadł on do rzeki; miejscowa ludność zawiadomiła służby energetyczne (które wszelako nie przyjechały, ergo zbagatelizowały zawiadomienie); dwie dziewczynki poszły kąpać się w rzece (i tam spotkały swe przedwczesne przeznaczenie). Kto, lecz lepiej co zawiniło złu? Zwyczajna olewka, beztroska, niedowierzanie – negatywnie konotowane cechy mają związek ze śmiercią dziewczynek, choć nie istniał żaden motyw ich uśmiercenia.

A teraz, grupa dzieci wybiera się nad staw; tam widzi piękne żabki; łapią je a potem rozdeptują podekscytowane widokiem żabich trzewi. Czy to jest zło, spytacie? Na psychologii uczą, że to z ciekawości dziecięcej. Czy oby napewno? Dorosły dzieciak zabija, a potem wypruwa flaki z ofiary (nazwą go eksperci zbrodniarzem z lubieżności) – co szkodzi określić ten czyn jako motywowany ciekawością? Ciekawość i lubieżność z jednego pnia wyrastają. Najoczywistszym przykładem jest tu podglądactwo – znana to przypadłość dziecięca; trzeba tylko odwagi, by powspominać, dajmy na to przedszkolne, przygody z podglądaniem. Uczeni psychologowie, a zwłaszcza psycholożki zaprotestują powołując się na wytrych w postaci, że dzieci nie znają jeszcze pojęcia zła, a więc nie wiedzą co czynią (definiując w ten sposób nieświadomość, o czym nie wiedzą). Zwróćmy wszelako uwagę na to, że złu radykalnemu (pochodzącemu z nieświadomości) towarzyszy motyw o konotacji pozytywnej – ciekawość. Nolens volens to cecha charakteryzująca zło radykalne – zło, któremu przypisuje się pozytywnie rozumiany motyw. Bin Ladena należało skrytobójczo zabić, bo tego wymaga troska o dobro ojczyzny; pedałów należy tępić, bo gdy się rozplenią to zabraknie Polaków, a patriotyzm przecież wymaga, by istnieli Polacy. Tępimy tych czy owych ze względu na dobro narodu i kraju.

Pamiętajmy, ciekawość jest bezpośrednią drogą do piekła, o czym świadczy krótki tekst pani Joanny Sokolińskiej, dziennikarki i matki trójki dzieci (tyle pisze o sobie w WO z 4 sierpnia). W tekście chodzi o ocean niewiedzy autorki ujawniony przez nią w trakcie czytania bestselleru Eriki Leonard „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. 20mln. kobiet kupiło tę książkę i pani Joanna przyznaje z zażenowaniem, że nie wie dlaczego (bo nie może to być, jak pisze, działanie irracjonalne; Boże drogi, czemu zsyłasz na świat istoty, dla której nieznany motyw jest irracjonalny, bo nie znany, a nie racjonalny, tyle że nieznany?). Książka to o mężczyźnie określającym reguły związku seksualnego z kobietami – on jest Panem, ona Uległą. Dlaczego to fascynuje kobiety, biadoli matka trojga dzieci, która dokładnie w takim samym związku pozostaje ze swoimi dziećmi. One, lub któreś z nich jest Panem, a ona Uległą. No i patrzcie, to jej nie dziwi, chociaż jest równie irracjonalne. Spójrzcie tylko, taki bobas zaryknie, a ona już biegnie do niego z cycem, zgłosi potrzebę kupienia prezenciku na Mikołajki koleżance z klasy, a ona już otwiera portmonetkę. Nie będę podawał więcej przykładów; życie sypie ich przykładami. Pani Joannie, która chce studiować psychologię, by znależć odpowiedź na pytanie dlaczego kobiety kręcone są rolą Uległej Panu (ona naprawdę uważa, że psychologia zajmuje się takimi kwestiami – szkoda czasu i atłasu pani Joanno!) zadam pytanie: dlaczego matki kręcone są rolą Uległej Panu-Dziecku? Dlaczego Uległa Dziecku może być, a Uległa Mężczyźnie już nie? Współczesne feministki mają świra na punkcie seksu. Już dawno przejęły one pałeczkę w tym względzie od psychoanalityków. Dlaczego? Bo odpowiedź analityków nie jest seksistowska, a feministek jest. Patrzą one na zagadkę Uległej i Pana oczami mężczyn, dla których cechą kobiet jest masochizm (masochizm kobiecy to fantazmat męski). Uległa nie jest nią ze względu na seks (czy płeć). Jest taką ze względu na jej rolę w stosunku do Fallusa. Może nim być „Mój Mężczyzna” („mój ci on, mój ci, mój tylko mój”), „Moje Dziecko” („Moje Dziecko takich rzeczy nie robi” słyszy się codziennie w przedszkolu, „a pani dziecko tak”), „Moje Ciało” (te wszystkie Wikwintnisie, Pięknisie, ukrywające pod tym potencję finansową ich samych lub ich partnerów, a już napewno świadczące na co wydawane są pieniądze, czyli uniwersalna cielesna postać Fallusa).

Pani Joanny nie rozsierdza uległość Uległej Dzieciom, mirażom Mody czy Zdrowego Żywienia. Rozsierdza tylko uległość „szaremu” (Mrs.Grey – Pan z książki) facetowi. Pani Sokolińska nie dostrzega całej dwuznaczności nazwiska bohatera książki i wpada w pułapkę – uległość szaremu to nie, a uległość najwybitniejszemu z wybitnych? Uległość mężczyznom z racji posiadania przez niego penisa zawsze była rzadkością – uległość wobec Fallusa zaś zawsze wytyczną.

20mln. kobiet kupiło tę książkę, albowiem poznają w niej kobietę, która odnalazła Fallusa. Dlaczego to kręci kobiety? Z tego samego powodu z jakiego w serialu według atrakcyjnej, choć miałkiej literacko fabuły, Pan Kucharz czyni z Uległej Kuchareczki swą Panią.

Zatoczyliśmy koło, by stwierdzić na koniec o co chodzi w przypadku fantazmatu kobiecego. Kobiecie chodzi o to, by znaleźć swego Pana, nad którym mogą (za)Panować. To odpowiedź na nieśmiertelne pytanie Freuda: Czego chce kobieta? Właśnie tego.

KP

P.S. Pozostaje nam do omówienia jeszcze kompleks męskości u kobiet jako sposób na odnalezienie Fallusa.