Pragnę ciebie, nawet kiedy tego nie wiem


Komentarze ustanawiają oblig dla mnie, stawiając wyzwanie do eksplorowania pola pragnienia. A tak chciałoby się zareagować na różne aktualia i chociażby wytknąć pani Graff (znów odnoszę się do ostatniego numeru WO) poważne zagubienie, by nie powiedzieć utratę orientacji w zakresie funkcji ojca, którą bystra, aczkolwiek ograniczona ramami tzw. przekonań feministycznych, osoba płci nadobnej, myli z funkcją tatusia, próbując, jak to kobieta, przekonać z histeryczną naiwnością mężczyzn tego świata, że nie wiedzą co tracą, gdy nie mają do dyspozycji tzw. urlopów tacierzyńskich. Nie próbuje przy tym nawet ukrywać, że służy to jej do ostatecznego demontażu tej świni patriarchatu vel paternalizmu – tatusiowie tak, ojcowie nie! No i mamy potem takie kwiatki jak ryk aktywistek KKP, że samiec-ojciec, Palikot, odwołał odważną kobietę z funkcji wicemarszałkini sejmu. Gdyby jeszcze z powodu kaprysu, ale skąd, pani Nowicka połasiła się na raptem 40tys.zł, których zresztą mogła odmówić, nagłośnić swój czyn aktem zwany i zyskać dozgonny szacunek mądrych ludzi (w tym mężczyzn). Czemu do tego nawiązuję? Bo to Ojciec stoi za etyką, nawet jeśli jest kobietą. A tak? A tak zwyciężyła zwykła solidarność babska – solidarność w tym, że kobiety mogą zachowywać się i nierozsądnie i niegodnie zarazem. Strzeżmy się Rzeczpospolitej Babskiej!

Powracamy teraz do głównego nurtu – pragnienie i jego zakręty życiowe. Czyżby czytelnicy nie dostrzegli, że w opisie trybu funkcjonowania pragnienia (na przykładzie zdarzeń w foyer teatru) użyłem pewnej figury stylistycznej, równoległości planów. Pierwszy z planów – czynów zwanych aktami oraz aktów mowy zwanych odzywakami; drugi – myśli podmiotów, które wszelako leżą poza wiedzą ich samych. I tak, to że kobiety defilują gdy pragną, wiedzą wszyscy wokół, wyjąwszy same paradujące. By się o tym przekonać wystarczy im to powiedzieć („czemu chcesz zwrócić jego uwagę na siebie?”); zobaczycie wtedy wyparcie (ale nie pierwotne tylko właściwe) w całej okazałości – „Ja? No coś ty, tego buraka?”. Myśli poprzedzające i towarzyszące aktom pozostają w niewiedzy – to podstawa psychoanalizy; w nieświadomości nie ma uczuć, są tylko myśli. Uczucia bywają nieświadome, lecz nie bywają w nieświadomości. Ludzie są nieświadomi tego, czy owego (w tym uczuć), ale istotą jest to, że są przede wszystkim nieświadomi nieświadomości; negują niebyt („a jednak wystroiłaś się dla tego buraka”. „Nie pieprz głupot, lubię taka chodzić”). Czy teraz jest tyci jaśniejsze, dlaczego nieświadomość jest domeną Innego, a nie podmiotu? O istnieniu nieświadomości wie tylko Inny (tu znajoma, wspominająca o paradowaniu). Burak o tym wie, nawet on, a panna za niedługo buraka, nic o tym nie wie. Tę negację niebytu, czy też negację możliwego bytu, bytu domniemanego, doskonale chwyta scena z „Depresji gangstera” – „jeśli powiesz mi, że chcę spać z matką, ojcem, synem, córką itd.itp., zabiję ciebie”. Jaka siła stoi za tym, by coś co nie istnieje, nie ma prawa istnieć, jest głupie i szalone, mogło powodować taką groźbę?

Rządzi nami nieświadomość, choć wie o tym tylko Inny, sąsiad, bliźni, osoba postronna, w końcu psychoanalityk. Co bardziej światli psychoterapeuci też, tyle że nie odbiegają za daleko od pozycji znajomej, kolegi czy przyjaciela. Mówią „wystroiłaś się dla niego”, a potem mężnie walczą z negacją nieświadomości, czyli denegacją (freudowską Verneinung), bez sensu nazywają to oporami, zamieniają się w rodzica próbującego wperswadować swoje, a wyperswadować dziecku jego nieadekwatność. Posuwają się nawet do nazywania tego analizą oporów.

Tam właśnie jest pragnienie. Czasami aliści wychynie ze swego rezerwatu i przybiera postać znaną powszechnie z setek filmów. Mamy lokal jakiś. Jakiś samotny jegomość siedzi przy kielichu czegoś osobliwie mocnego. Do tegoż lokalu przychodzi singielka, ona, jejmość znana mu z pracy. Zauważa go, rozpuszcza luzem włosy potrząśnięciem głowy, rozpina o jeden guzik głębiej dekolt, podchodzi do jego stolika, nachyla się znacząco, by nie mógł nie zauważyć pustki między jabłkami jej piersi, i pyta” „czy mogę się przysiąść?”. Czego ona pragnie? Czytelnicy już wiedzą, podobnie jak i widzowie w kinie. Czy wszelako ona wie? Być może tak, odrobinę. Zapewne jednak nie. Napewno nie tego, żeby się przysiąść, rozpiąć guziczek i rozpuścić włosy. Pragnie czegoś innego, i więcej. Bywa, że jest cała nie-wiedzą, czyli Świętą Naiwną. Przypuśćmy aliści, że wie, że prawie wie, że chciałaby tego jegomościa ugościć sobą w łóżku. Czy do tego dojdzie? A jeśli tak, to na jakiej drodze?

Jesteśmy na progu zagadnienia zniżenia pragnienia do domagania, oswojenia popędu przez domaganie. Lecz ponieważ nie lubię traktować swych czytelników jako gamoniów, to zostawiam ich z ostatnimi pytaniami sam na sam. Napiszcie w komentarzach czy do tego dojdzie oraz, o ile tak, to w jaki sposób. Następnym razem zrobimy krok dalej.

KP



…pójść na całość


Obejrzałem film, a w nim taką oto scenę: „nie znasz się na ludziach”, rzekł on; a ona na to: „skończyłam psychologię na Berkeley”. Tupet? Ależ skąd! To tylko tupecik, humbug w ustach małego człowieka, nieodrużniającego informacyjnej wartości wypowiedzi od jej wartości retorycznej. Znać się na ludziach – cóż to może oznaczać?

Wszystko sprowadza się do kwestii zadawania pytań. Już od dawna, zdaje się od bardzo dawna, nie zaczyna się kursu psychologii ogólnej od zadawania pytań. Czy wiecie, szanowni słuchacze I roku psychologii, czym się od dzisiaj będziecie zajmować? Wiem, wiem, odpowiecie, że człowiekiem. Co was w związku z tym odróżnia od studentów simiformologii, albo i ekwuzologii? Po co trudzę się zadawaniem pytania wam, tu obecnym, tak licznie, przedstawicielom equus asinus? Skoro już tu jesteście, zapamiętajcie, że nic nie wiecie; wraz z dniem dzisiejszym zaczynamy rzecz od zera samego.

Dlaczego u diabła ludzkość żyje przekonaniem o tysiącletniej historii, że człowiek scalony jest z dwóch elementów, duszy i ciała; że ta pierwsza, niczym żywica, oblewa ciało, zlepiając się z nim tak szczelnie, że odpowiada za wrażenie jedności, choć jednością nie jest; wrażenie, które mistycyzm buddyjski posunął aż do granic jedności człowieka z kosmosem, ustanawiając w konsekwencji jednostkową wyjątkowość człowieka jako przeszkodę, czyrak na gładkiej tafli kosmicznego wszystkiego? Lecz nawet i on nie może wyrwać się z tej podwójności. Zamienia tylko duszę jednostkową na duszę kosmiczną, każąc człowiekowi scalić się z kosmosem samym, dać się pochłonąć procesowi aglutynacji, stać się czymś w rodzaju pożywienia dla nieskończonej kosmicznej ameby.

A tymczasem? Tymczasem jest to jedynie sen, po którym przebudzenie jest twarde. Stając rano do pracy, szkoły, wydojenia krów czy wyprowadzenia psa, stale wpadamy na mur dziwacznej ludzkiej wyjątkowości. Niesłychanej, niesamowitej, w gruncie rzeczy trwożliwej. Jak narazie nic poza rachunkiem wielkich liczb nie uprawdopodabnia idei, że nie jesteśmy w kosmosie sami. I pozwolę sobie z miejsca odpowiedzieć na zastrzeżenia niektórych tu zasiadających osłów, gotowych zamienić się w tubę scjentologów, że „uwzględniając miliardy milardów galaktyk, a w nich planet itd., to życie, nawet w ludzkiej formie, musi istnieć”, że z rachunku wielkich liczb wynika także istnienie wszystkiego, że ten rachunek służy za parawan przesłaniający nicość. Jak dotychczas człowiek w kosmosie jest sam i nie zmieni tego nawet hiperfikcja G.Lucasa z „Gwiezdnych Wojen” – w kosmicznej tawernie, barze kosmicznego Dzikiego Zachodu, spotykają się nieskończenie liczni przedstawiciele hominidów. I co? Ano to, że tylko egzaltacja widzów sprawia, że nie dostrzegają muru niewidzialnego, znanego już z historii o wieży Babel. By uczynić tych kosmicznych ludków nieobcym sobie, należało wykreować Wielkiego Translatora w postaci niepozornego robota.

Nie wiem, czy człowiek kromanioński rozumiał mowę człowieka neandertalskiego. Zapewne nie, lecz jeśli tak, musiał posługiwać się R2d2. Wszelako po co? Po co człowiek posługuje się językiem (nie mówię mówi, by oddzielić mowę od uzusu językowego w ogóle)?

Tu kończę część wykładową, zostawiając ciąg dalszy na za tydzień, i zajmę się nie-wiedzą na poziomie spraw poruszanych przez komentatorów.

Szanowny Neurotyku, Neurotyczko. Znaleźliście się w foyer teatru. Ktoś inny też się w nim znalazł. Ty, czy Ty, zwróciliście nań uwagę – „ale facet; ale babka”, pomyśleliście sobie. Chciałoby się do kogoś takiego zbliżyć; e tam od razu zbliżyć, trochę zbliżyć. Na kroczek, może dwa. A może gdyby tak przedefilować przed nim, ale zaraz…najpierw się ogarnę, przeczeszę i wygładzę noszoną na sobie draperię. Zaraz, zaraz, przecież stoję bliżej ekspresu do kawy, może ona też po kawę stoi, więc…już wiem: „właśnie będę zamawiał, może też i pani coś zamówić?”

Tyle zachodu, ale po co? By pragnienie trwało i trwało – pragnienie nieświadome swego czegoś. Przede wszystkim, człowiek pragnąc rozkoszuje siebie. Nie rozkoszuje się, to będzie czynił z nią lub z nim, jeśli w ogóle do tego dojdzie. Na razie, i przede wszystkim, rozkoszuje siebie – pieści siebie gładząc i przeczesując, demonstrując, że ma gest, że gotów jest stracić, byleby ona uśmiechnęła się do niego słodko, czyniąc aluzję do: „a może by tak; a jeśli…”; patrzcie tylu dupków wokół, a to ja wspomniałem o kawie.

Pragnąc, rozkoszuję siebie. Użyłem odpowiednika foyer jako pubu z Gwiezdnych Wojen. Niby człowiek ten sam, a jednak inny. Niby ona to człowiek, ale..bo ja wiem, może Wenusjanka; niby on to człowiek, ale…wygląda na Marsjanina. Tak, czy da się zrozumieć to, że pragnienie, o którym mowa, jest pragnieniem podmiotu, a będąc pragnieniem podmiotu jest także pragnieniem Innego? Będąc już trochę w psychoanalizie wiem, że „pragnę ją”, „pragnę go”, lecz nie wiem, czy ona/on mnie pragnie. W formule pragnienia podmiotu odnośnikiem jest Inny, a nie inny w postaci faceta czy babki z foyer. Ten Inny od pragnienia to reprezentant Matki/Ojca, dzięki których pragnieniu mogę teraz pragnąć go lub ją. Pragnienie ich (Matki/Ojca) czyni nas nieuleczalnie neurotykami, podmiotami niepewnymi tego, czy wystarczająco wielce byliśmy pragnieni. Byliśmy pragnieni za mało, bo jesteśmy stworzeni jako dodatki do ich pragnienia, o udział w ich pragnieniu ciągle musimy się dobijać, musimy wnikać między ich ciała, gdy dostrzegamy tych dwoje obejmujących się miłośnie – „a Ja, a Ja!; mogę dziś z Wami spać?”. Echem pragnienia Innego jest podstawowy hamulec w relacjach między dwojgiem obcych, którzy się na siebie natknęli. „Czy stojąca obok kobieta to jego żona?”, „czy ten obok to jej facet?”

Gdy się nie wie, że się pragnie, to się defiluje albo imponuje. Gdy się wie, to ma się do czynienia z nieznośnym stanem. Nie sposób go uniknąć. A jak sobie wyobrazimy, że powiem: „pragnę pana, panie Sułku”, to skręcamy się z trwogi przed byciem niepragnionym. Wolimy wtedy tańczyć dalej ten taniec godowy, upychając ciągle popęd w fantazmacie, w którym pan Sułek nie jest panem Sułkiem siedzącym przed nami. Gdy zdarzy się, że już wiemy, że pan Sułek siedzący przed nami jest tym, kogo pragniemy, to…droga do psychoanalizy stoi otworem.

Jak z rozkoszowania siebie przejść do rozkoszowania się  –  oto dylemat neurotyka. Dlatego większość z nich nie chce go mieć i… nie chodzi do teatru, zwłaszcza bez obstawy.

Losem popędu jest przepoczwarzenie się w „rozkoszowanie się z”. Nazywają to miłością.

Na klasyczne tytułowe pytanie: „Jak być kochaną?” odpowiedź brzmi: domagaj się tego. O tym będzie dalej.

KP



A gdyby tak…


Zajmująca dyskusja czytelników natrafiła na impas, bo gdy wszystko wiadomo, to co pozostaje? Trzy zagadnienia podniesione znalazły się w ślepym zaułku. Najpierw, czym jest w życiu człowieka Symboliczne? Skoro można przypisać prośbie o eutanazję aż tyle motywów, to jak rozpoznać, które z nich są kaprysem, wytworem infantylnego, a lepiej zinfantylizowanego umysłu, by nie powiedzieć umysłu objętego poważną chorobą? Na jakiej podstawie sądzić, że złożony ciężką śmiertelną chorobą człowiek, strasznie cierpiący lub przerażony, że będzie cierpieć, gdy zaczyna prosić o śmierć, robi to jako zdrowiuteńki byt? Teologowie lub teologopodobni oponenci eutanazji starają się wyeksponować to zagadnienie, ale ponieważ są przesiąknięci do cna jakąś tam ideologią, z góry zakładają, że prośba o śmierć pochodzi od umysłu chorego. Z kolei bezmyślni apologeci eutanazji sądzą akurat odwrotnie – prosić o śmierć może tylko człowiek doskonale zdrowy na umyśle. Tymczasem pole Symbolicznego pozwala postawić ten problem we właściwym świetle – otóż rzecz stanie się jaśniejsza, gdy zadamy sobie pytanie: kto o śmierć prosi i kogo o to prosi? Kim jest adresat tej prośby i kto jest jej nadawcą? Kiedyś obiecuję powrócić do tego zagadnienia.

Drugi mur przed naszymi nosami i oczami napotykamy używając pojęcia podmiot – jaki sens nadawany jest przez analityków temu pojęciu mówiąc podmiot to, podmiot owamto. Cóż, w analizie jest tak, że pojęcie sensu jest jednym z tych, które jest najbardziej podejrzane. O co? O podpieranie współczesnego zabobonu – przecie „świat realny jest poznawalny, oj dana”. „Co mam w tej sytuacji zrobić”?, pyta ktoś kogoś. „Ja nie jestem od udzielania rad”!, rzecze na to psychoterapeuta, wyuczony z samouczka psychoterapii formułki wskazującej na to, że wie co poradzić, ale czynnik wyższy zakazuje mu, w ramach obowiązujących standardów zawodowych, radzić. Psychoanalityka od psychoterapeuty różni używana formuła odpowiedzi – „dlaczego sądzisz, że wiem, co w tej sytuacji zrobić”? Odpowiedź dawana pytającemu dociera do niego w formie inwersyjnej – na scenie skonstruowanej wizytami twymi tutaj, rolę swą gra nie-wiedza – w tej sztuce rolę główną gra nie-wiedza (czyli podmiot nieświadomości), a w roli halabardnika występuje twoje Ja. Podmiot z chwilą urodzenia wkracza na scenę swych dziejów, wdziewa różne kostiumy sceniczne, które dokładnie jak w teatrze reprezentują coś/kogoś innego, niż wdziewającego kostium aktora. Tego czegoś/kogoś nie ma nigdzie, niemniej jednak nie jest to fantasmagoria. Podmiot, inaczej niż w teatrze, ma odniesienie do Realności, lecz nie do Rzeczywistości. W teatrze i filmie Realność jest podrabiana, czasem do takiej granicy, by zniknęła umowność, różnica między proscenium, a sceną właściwą, między Wyobrażonym, a Realnym – jeśli postać jest otyła, aktor tyje; jedyne co osiąga to dowód na to, że rzeczywistość jest zawsze wyobrażona. Okazuje się i tak, że podmiot grubasa nie zamieszkuje w jego tuszy, podobnie zresztą jak w teatrach o tradycji starożytnej (nie mylić z antyczną) nie zamieszkuje w wypchanych worach reprezentujących opasły brzuch, tudzież ciążę.  Żadna metoda aktorska nie może zatrzeć różnicy między Wyobrażonym a Realnym. Gruby Robert de Niro, jak i gruba Rene Zellwegger, pod wpływem tuszy sobie zadanej zmienia styl chodzenia i lekkość poruszania się, zawsze wszelako będzie to poruszanie się grubego Roberta i otyłej Rene, co najwyżej reprezentować będzie ruszanie się grubasów w ogóle, lecz nie grubego Falstaffa. W swych poszukiwaniach istoty podmiotu, Metoda Aktorska tak czy owak kończy się wraz z wpływem na zdrowie aktora, jaki ma otyłość (forsowne obżeranie się, czy odwrotnie) na życie odtwórcy. Podmiot pozostaje zawsze gdzieś indziej, tym niemniej jest. Po czym to poznajemy? Obiecuję, że i tym zagadnieniem się zajmę.

W końcu impas uzyskany przez próbę przyjrzenia się obiektowi, relacji między człowiekiem a jego obiektem. Poznać prawdę o obiekcie (częściową prawdę, ułamek prawdy, aczkolwiek prawdy) to wiedzieć, że się pragnie i tego, co mniej więcej się pragnie. Lecz co dalej? Co komu po takiej wiedzy?

Pani Danuta Golec jest teraz wykorzystywana, że ho ho. Kolejny wywiad i…kolejne rozczarowanie. Na nic się zda wywoływanie duchów pana Rosenfelda i Sandlera, okraszonych najwybitniejszym z nich, czyli Bionem (to ekstraklasa kleinizmu). Zgrabne eksplikowanie zagadnienia, które nazywam „i znów tak samo” pomija sugestywnym milczeniem koncept „przymusu powtarzania” (czy dlatego, że jest on freudowski, a nie kleinowski?). To pewno ze względu na przymus, bo powtarzanie odmieniane jest na różne sposoby przy użyciu obcego psychoanalizie konceptu „wzorców wynonoszonych z dzieciństwa”. Ponieważ się je ma, to się je replikuje; przecież nie ma innej miary niż wzorce. Czynności powtarzanych automatycznie jest w życiu każdego mnóstwo. Pani Danuta zapewne codziennie zakłada biustonosz i kobiece butki, a ponieważ zima w pełni to i palteczko przylegające do jej figury. Robiła to jej mama i babcia, a pewno i wcześniejsi przodkowie też. Wzorce się dziedziczy, replikuje nieustannie (tu, wzorce ubierania się). Powtarzanie jest tutaj automatyzmem, cliche kulturowym lub społecznym. Gdzie tu jest miejsce na przymus?

Przymus odnosi nas do czegoś innego niż sfera psychologii społecznej, czy psychologii zwierząt. Przymus powtarzania tego czy owego to sfera popędów, czujnie unikanej przez analityczkę, gwiazdę wywiadów. W przytaczanych przykładach taki przymus oczywiście istnieje, lecz mam wrażenie, że nie dla pani Danuty. Gdzie jest przymus? Tam, gdzie odnosi nas tytuł piosenki Tiny Turner „What you get is what you see” – „Widziały gały co brały”. Problemem nie jest powtarzanie, szanowna Pani Danuto (jeśli czytasz), problemem jest przymus. Dziewczyno, doskonale wiesz, że X. to drań i palant, i trawkę pali i słów miłych nie prawi na twój temat; więcej, dziewczyno, twe koleżanki i przyjaciółki, przyjacele-geje, mama i ciotki, ostrożny ojciec-pies ogrodnika – wszyscy oni ostrzegają ciebie i mówią „skończ z nim”, twe gały i nasze gały widzą co ciebie czeka: „rzuć go na Boga, rzuć”. I co? Ano to, że cała potęga świadomości, wzmocniona do tego potęgą świadomości zbiorowej, to pryszcz w porównianiu z potęgą popędów.
Co proponuje analityczka-bohaterka WO? Zmienić należy wzorce! Na jakie? Kto miałby się podjąć reedukacji w tym zakresie? Analityczka! Ma, mniemamy inne, sprawniejsze wzorce. Skąd je ma? Od lepszych rodziców, czy od analityka, który ją analizował, a może z tekstów Sandlera, a może od superwizora? Na Boga, czy przejmując kogoś innego wzorzec, gwarantujemy sobie przejęcie lepszej satysfakcji z życia? Czy analitycy itd. mają życie o jakość lepsze od swych pacjentów? A nawet jeśli, to gdzie będziesz człowieku, Ty, po całym przejściu przez linię produkcyjną, mającą tworzyć lepszych ludzi z bardziej adekwatną satysfakcją? Ty nie jesteś tam gdzie powtarzanie, ty jesteś tam gdzie przymus – poznaj swe pragnienie i zacznij nim żyć!

Wspomniana już przeze mnie autorka listu zna już co nie co swe pragnienie – marzy, śni o ucieczce od powtarzalności swej codzienności; ma nawet wzorce od 5 innych kobiet, bohaterek wywiadu. One mogły, dlaczego ja nie mogę?

Wiedza jest ciężarem – wiem, lecz nie mogę. Dlaczego nie mogę? Bo co na to Inny? Mam dzieci, męża, kota w domu, samochód własny w garażu, fajnych teściów i szczęśliwych mym „szczęściem” rodziców. Czy przekreślic to jednym gestem, czy może uwzględnić?

Mądrość tego listu leży w tym, że pokazuje, że z Innym trzeba się liczyć, bo nie daje się on anulować. Zniżyć pragnienie do domagania, to uznać Innego, to „przyklęknąć” przed nim (religijna konotacja jest tutaj świadomie użyta). Domaganie to domena Innego, pragnienie to domena podmiotu. Lecz pragnienie moje to także pragnienie Innego. Cóż, zniżenie pragnienia do domagania, to także wyjście podmiotu z aresztu, jakim jest dlań fantazmat. To on stoi na przeszkodzie „zrobienia czegoś ze swoim życiem”, „wejścia inaczej w relację”, „odetchnięcia świeżym powietrzem”. To on przymusza do powielania „wzorców” (modes, ale nie patterns) satysfakcji.

Pani Danuto, pani klientki nie wpadają na te same typy facetów; one nie szukają facetów, one szukają satysfakcji. Nikt, kto nie jest szukany (czy to typ palanta, czy typ wzniosły Masłowskiej), nie da się znalaźć. Nikt z normalnych facetów, jak i ludzi, nie chce być tylko obiektem czyjejś satysfakcji.

KP

P.S. Będę kontynuował ten temat.



Nie ma jak zdrówko


Wymiana myśli między Spokojnym a Tomasem precyzyjnie wskazuje, co dzieje się, gdy przestanie się uwzględniać założenie wstępne ze wszystkich wstępnych – każde myślenie o człowieku i każde traktowanie człowieka jest do przyjęcia, o ile bierze się go za podmiot. Każde olanie podmiotu, zapomnienie o nim, kończy się w najlepszym wypadku ugryzieniem w język, czego doświadczył Spokojny zrównując borderlajna z samym zwierzęciem. Zaraz potem pojawiło się „poniekąd” sugerujące istnienie, a jednak!, jakiejś różnicy między żyjącym dzięki doznaniom zwierzętom, a żyjącym dzięki doznaniom ludziom. Lecz co jest podwaliną dla tej różnicy? Pytanie to poddaję pod rozwagę wszystkim czytającym blog.

Ludzie czują, to fakt. Zwierzęta też czują, to fakt. Zwierzęta nawet odgryzają swe własne odnóża, by się uwolnić z wnyków. Żadne jednak zwierzę nie prosi swego najbliższego kumpla czy kuzyna o ich odgryzienie, podczas gdy cały problemat eutanazji zbudowany jest na kwestii, że o eutanazję jest się proszonym. Ujawnia on wszystkie aporie teologii wraz z centralnym fantazmatem tejże – zadaniem teologów i wszystkich wierzących jest uznawanie i chronienie ostatniego istniejącego (w Wyobrażeniowości) przywileju Boga. Jest nim to, że Bóg jest dawcą, lecz i odbiorcą tego życia. Dlaczego nieuleczalnie chory przede wszystkim prosi o eutanazję, zamiast ją dokonać, sam i na własny rachunek? Dlaczego aż tak bardzo zależy eutanatykowi na parafowaniu tego aktu przez Innego, zanim sam akt się dokona?

Podana ilustracja problemu ma wskazać na fakt, że podmiot ludzki był, jest i pozostanie przekreślony, rozdarty na wieki wieków amen. Nawet psychotyk niesie w sobie ten wymiar rozdzielający go tak, że rzeczywistość ludzka pozostaje dla niego nieznana; pozostaje on sam na sam ze swoją rzeczywistością, która tak bardzo przeraża ludzi. Lecz nawet w skrajnym swym autyźmie-narcyźmie nagabuje o papierosa, ciągnie za rękaw, by znalazł się ten, kto posłucha tego, co ma do powiedzenia. Zupełne odcięcie od świata ludzkiego jest tylko surogatem metafory urojeniowej produkowanej przez tych, których nazwałem Kontynentalczykami we wpisach poświęconych psychotykom, posuniętej nieraz aż do granicy, na której lokuje się świętość (do tego zmierzało całe rozumienie psychotyków przez profesora Kępińskiego).

Anulowanie wymiaru podmiotowego skutkuje marginalizacją nieświadomości, rozmyciem jej istoty. Najłatwiej dostrzec to w produkowanych banialukach na temat uczuć (np. bycia w kontakcie z uczuciami lub nie bycia w kontakcie z nimi), czyli bycia świadomym lub nieświadomym uczuć. Ciągle i na nowo należy podkreślać, nawet bić w ręką w stół, że nieświadomość nie jest cechą podmiotu, że podmiot jest jej skutkiem, a nie jej przyczyną; że nieświadomość nie tkwi w mózgu tylko poza nim, jest czymś ekstymnym, a nie intymnym. Psychotyk wie o tym najlepiej, doświadcza jej absolutnie z zewnątrz.

Bardzo rzadko można powołać się na coś, co mówiłoby prawdę o psychoanalizie. Okrzyknięty jako wspaniały serial „Bez tajemnic” jest bezdyskusyjnym gniotem. By przyciągnąć uwagę osób najważniejszych, czyli przeciętnego widza, epatuje mękami terapeuty i dylematami pacjentów, żywcem wyjętych z szumu medialnego, różnych tam „Sędzia Wesołowska ma głos”, „Gorąca linia” itp. połykaczy ogni. Tymczasem ostatnio zamurowała mnie scena z filmu podobnego do innych filmów, filmu, który nigdy nie wejdzie pod obrady Tygodnika Kulturalnego z TVPKultura – tak mało znaczący jest. Tytuł filmu: „Skąd to wiesz?” – chodzi o rzecz najtrudniejszą z trudnych: skąd wiesz, że kochasz?

Bohaterka filmu pojawia się w gabinecie psychoanalityka. Skąd wiadomo, że on to on? Ano stąd, że z miejsca prosi o mówienie i od startu nie ukrywa podejrzenia, że osoba przychodząca do gabinetu kompletnie nie wie, po co się w nim pojawia. Bohaterka, gdy tylko zorientowała się, że nie jest to zwykła pogaducha, wstaje i zmierza do wyjścia. Ponieważ nie jest zatrzymywana zatrzymuje się i wyraża pogląd, że nie rozumie, dlaczego psychoanalityk nie powie jej, po co miałaby do niego przychodzić. I tu analityk mówi: „by dowiedzieć czego się pragnie, a potem nauczyć się prosić o to”. Oto psychoanaliza w pigułce!

Wiele rzeczy i wiele wody wylać można ględząc o końcu analizy, lecz w stwierdzeniu tym leży kwintesencja istoty działań analitycznych. Nie wystarczy osiągnąć stan wiedzy o pragnieniu, wiedzieć coś o nim; trzeba jeszcze zniżyć pragnienie do domagania, uczynić je sprawą dyskursu, ubrać Realne w Symboliczne; prywatne uczynić znanym, mówionym przez Innego. To jest prawdziwe wyzwanie pracy analitycznej.

Powrócę na chwilę do pewnego listu opublikowanego na łamach WO jakiś czasu temu. Była to odpowiedź na artykuł opisujący wybory 5 kobiet. Każda z nich najzwyczajniej w świecie odeszła od męża, narzeczonego, partnera, dzieci, idąc za głosem czegokolwiek tam. Cóż, suwerenny wybór, sugeruje autor artykułu. List pochodzi od kobiety, którą tenże artykuł zainspirował do napisania o tym, że bardzo chciałaby to samo zrobić (męża nie kocha); lecz nie jest w stanie tego zrobić. Prosty przykład podmiotu przekroślonego. Dlaczego o nim piszę? Bo współcześnie twierdzi się z animuszem, że na tym polega nerwica, neurotyczność, że to jest coś do leczenia. A zatem proszę Pani, autorko listu, odejdź, skoro tego chcesz. Zrób to samo, co zrobiło 5 kobiet z artykułu. Nikt jednak nie wspomni, że przed i po tym czynie, te 5 kobiet nadal są podmiotami przekreślonymi – nadal pozostają postaciami anonimowymi, by nie powiedzieć wymyślonymi, ich wybory nadal pozostają prywatne, nadal ich rozkosze i błędy, ich pomyłki i błądzenia, żale i wątpliwości pozostają sekretem, mogą to robić tylko pozostając na bakier z dyskursem – nadal ich satysfakcje pozostają rozkoszami milczącymi.

Tajemnica w tym, że acting-out, jakimkolwiek by nie był, to nadal tylko twór nieświadomości, podobnie jak zahamowanie autorki listu. Nadal satysfakcja tych wszystkich wspomnianych osób pozostaje zaklęta w fantazmatach. Nawet jeśli wiedzą coś o pragnieniach, to nadal nie są w stanie uczynić je przedmiotami domagań. Swe satysfakcje, jak najbardziej dwuznaczne, ciągle pozostają sekretem dla i przed Innym. Dzieci, mężowie i inni nie są do nich dopuszczeni.

Zmieniło się tylko tyle, że to, co Freud nazywał „chorobą”, dziś nazywane jest „pełniejszym życiem”, alias zdrowiem.

Więc, cieszmy się tym zdrowiem, życząc sobie w Nowym Roku zdrówka tegoż więcej. Może nawet pomyślimy, a i uwierzymy, że nie jesteśmy neurotykami. Może nawet przekonamy siebie, że dojrzali jesteśmy i żyjemy dorośle. Bajki mają magiczną moc.

KP

P.S. Bohaterka wspomnianego filmu, po usłyszeniu słów analityka, opuściła gabinet, by zaraz potem doń wrócić ze słowami: „już wiem po co ludzie tutaj przychodzą”. Film nie do końca przekonuje, że zrozumiała do końca, o co w tym chodzi. Mam wrażenie, że Polacy nie rozumieją z tego zgoła nic, ale może to tylko wrażenie.



Raz, dwa, trzy – będziesz Ty


Ile liter trzeba przelać na papier, by uczynić świat zrozumialszym? Ale dlaczego czynić go zrozumialszym, może lepiej zostawić go takim, jakim jest? To właściwie, po co pisać? Po co Kromaniończyk sięgnął po ochrę, którą za chwilę umieścił na co gładszej powierzchni skały? Nie bez powodu używam pytajnika: po co. Zostawiam na boku podobny mu pytajnik: dlaczego, tyrana współczesności. Spójrzmy na przykład – „dlaczego palisz papierosy?”; „z nudów”. Ok, lecz: „po co palisz papierosy?”.

Zdaje się, że to ma na myśli Spokojny pisząc, że borderlajn nie wierzy w Symboliczne. On nie zawraca sobie głowy niczym, co sięga poza czubek jego nosa. Jak manifestanci w sprawie ACTA, jak Palikot ze swą apostazją, tylko tyle robi, ile jego nos mówi mu, że istnieje.

Klinika nie jest typologią – nawet jeśli ująć ją tak szeroko, że powie się: są ludzie, którzy pokazują, że nie da się żyć bez Symboliczności; są tacy, co pokazują, że da się bez niej żyć; no i w końcu są ci, którzy żyją z nią, okupując swe życie cierpieniem. Wtedy borderlajn, idąc za Spokojnym, to swojski psychoanalityczny perwert, zbiorowisko okazów, począwszy od seksualnych dewiantów, a skończywszy na wygnanych z różnych kompendiów psychopatach. Ci jakowoż też interesują się Innym – tyle że stawiają mu warunek: interesuje się tobą, jeśli masz do dyspozycji fallusa. Inny jest w grze, o ile nie brakuje mu fallusa. Uskuteczniając pozór, że da się żyć bez Symboliczności (Innego), ponosi borderlajn klęskę w tym miejscu, w którym zdaje sobie sprawę, że nie da się żyć bez fallusa. Gdzie jest fallus? Tam, gdzie Symboliczne, gdzie Inny. Narcyz odkrywa fallusa w źródlanym odbiciu, potem wierzy, że go ma (lub nim jest), a na koniec ponawia swe spotkanie ze źródełkiem, by się upewnić, że fallus ciągle jest. Symboliczne w jego życiu jest terrorystą. Psychotyk jest przez Symboliczne ścigany (jako przykład film Ścigany z H.Fordem lub wcześniejszy od niego serial pod tym tytułem), borderlajn sam pcha się w jego łapska (tu film Zły Porucznik z H.Keitelem), neurotyk jest dręczoną ofiarą tegoż ( tu Symboliczne jest katem) lub buntownikiem (Prometeusz, Spartakus, itd., że o filmach nie wspomnę).

Klinika w psychoanalizie wynika z uprzywilejowania Symboliczności, z faktu, że człowiek nie pojawia się w życiu ot tak sobie. Poprzedza go spotkanie dwojga wcześniejszych ludzi (biedny Jezusek bożonarodzeniowy też nie jest owocem partenogenezy; jest owocem słowa, zapowiedzi, a niepokalane poczęcie miało potwierdzać, że da się istnieć bez udziału Realności). To, czego nie dopowiedział Spokojny, to tylko kwestia mitu, na którym opiera się istnienie borderlajna: „jestem wolny, bo mogę żyć bez udziału Symboliczności”. Hi, hi, Symboliczne mnie już nie rani; sam siebie ranię. Tylko po co? Czyżby nie wystarczała mu wolność bez ran?

Można nie wierzyć w Symboliczne, ale jak wtedy wierzyć, że się samemu jest? Na czym ugruntować pewność? Na sprawianiu sobie bólu bez cierpienia (cierpienie bez bólu pozostawiane jest idiotom-neurotykom). Tylko, co jest w interwale między jednym cięciem nożem, a drugim cięciem nożem? Czemu nie wystarcza jedno ciachnięcie krasakiem, by mieć pewność na stałe?

Zadaję serię pytań, by pokazać, czym jest klinika w odróżnieniu od opisu psychologicznego. To sposób powiązania podmiotu z Innym. Innym, o ile nie istnieje (psychotyk); Innym, o ile nie brakuje mu fallusa (perwert); Innym, o ile ma brak (neurotyk). To także sposób powiązania podmiotu z obiektem. Podmiot jest obiektem dla Innego (Innego); Inny jest obiektem dla podmiotu (podmiotu); podmiot posiada obiekt, lub stara się posiadać obiekt, który zapełni brak w Innym. Kolejność klinik jak powyżej.

Teraz zsynchronizujmy to ze sobą. Jeśli Innemu, o ile nie istnieje, towarzyszy podmiot jako obiekt tegoż Innego (najczęściej obiekt prześladowany), to wiecie już, jaka to klinika. Skoro Innemu, o ile jest dysponentem fallusa, towarzyszy obiekt-Inny dla podmiotu, to też wiecie jaka to klinika. Jeśli Inny, który ma brak, związany jest z obiektem tego braku, posiadanym lub pragnionym przez podmiot, sprawa jest jasna, a klasyfikacja elegancka.

Co zrobić aliści, jeśli synchronizacja nie jest klasyczna? Oto, Inny, o ile nie istnieje, związany jest z podmiotem jako obiekt dla tego ostatniego? Oto, Innemu, który ma brak, towarzyszy obiekt-podmiot (np. stalking, molestowanie itp.) dla Innego? To równie proste – w pierwszym przypadku chodzi o psychotyka, w drugim o neurotyka. Dlaczego? Bo Symboliczne jest nadrzędne. To proste.

Oczywiście, można zarzucać, że wszystko opiera się na tym założeniu i się z nim nie zgadzać. Wszelako, jest to spójna koncepcja kliniki, która za towarzysza winna mieć inną spójną koncepcję kliniki, wychodzącą od odmiennych założeń. To, co mam do zarzucenia psychoterapiom, to fakt, że nie dysponują spójnymi koncepcjami klinik. Najczęściej kradną je, lub są niewolnikami klinik, które pomijają kwestię istnienia podmiotu.

Spójna koncepcja kliniki jest bardzo ważna. Na czym bowiem opierać strategię postępowania w kuracji z podmiotem, jeśli nie wyjdzie się od rozpoznania kliniki? Co najwyżej, na używaniu taktyk. Lecz są to tylko działania doraźne. Istota podmiotowego dylematu pozostaje i pozostanie nietknięta.

KP



„po prostu rozważaj imiona”


Wdzięczny jestem Spokojnemu, że podejmuje temat i stara się powiedzieć coś pozasztampowego. Zasługuje to na uznanie, zważywszy na nijakość usiłowań innych, próbujących to tu czy tam powiedzieć coś na temat tzw. współczesnego pacjenta. Bezradnie miotając się w obliczu trudności terapeutycznych fundowanych im przez te nowe podmioty, ale jednak podmioty, odfajkowują problem konstruując wielki kontener pod nazwą „borderline”. Ten kosz na śmieci dla wszystkich trudnych pacjentów jest ratunkiem dla tych techników psychoterapii, którym zdaje się, że wystarczy skończyć odpowiednie studia, zaliczyć parę szkoleń, liznąć x godzin swej terapii bez terapii (tak nazywam coś co zwane jest „własną” terapią, a co ma rzekomo nauczyć robić terapię; zakłada to, tak czy inaczej, skończony twór natury, któremu brakuje do szczęścia zręczności w posługiwania się umiejętnościami określanymi mianem psychoterapeutycznych), by naprawiać, czy korygować „błędy” podmiotu.

Tymczasem, aby robić terapię trzeba kochać, na podstawowym poziomie, ludzi. Freud nazwał ten poziom życzliwością wobec każdego podmiotu. To nie jest poziom relacji, co z uporem powtarzają technicy psychoterapii (a co zdarzyło się także Spokojnemu, gdy wymknęło się mu z ust to, że „borderline” nie współpracują z terapeutami). Nie w poprawnych relacjach tkwi tajemnica powodzenia terapii – piszę to ku przestrodze pani Joannie Bator, będącej nieco pod wpływem fluidu demokracji, która skomponowała świąteczną pastorałkę w dzisiejszym felietonie w WO. Relacja między ludźmi z natury rzeczy wypełniona jest dystrakcjami. Jawi się rajem tylko dla piewców hermeneutyki ricouerowskiej i filozofii dialogu, piewców otwartości na mówienie, ale już nie na słuchanie. Zapominają oni, że relacje międzyludzkie to nie tylko relacje interpersonalne, ale też intrapersonalne, te, które aktywizują podmiot z jego osobistym jouissance . Pani Bator w uroczystej pastorałce roztacza przed ludzkością święto w postaci „porozumiewania się” – święta tradycyjne są dla niej oparte na przemocy, a nowoczesne, polegające na osiąganiu jakiejś formy kompromisu, przemocą nie są. Wyobrażam sobie jaką dystrakcję bym wywołał na kolacji wigilijnej u pani Bator, pytając się: „gdzie jest opłatek?”. Czy gdybym usłyszał, dajmy na to: „postanowiliśmy zrezygnować z niego”, lub gdybym wiedziony dobrym wychowaniem dostosował się po cichu do reguł gry jej domu, nie wspomniał o opłatku, to nie byłbym przedmiotem przemocy? Czy zniknęłaby ona, jak sądził pan Marks postulując wolność jako uświadomioną konieczność?

Życzliwość w terapii nie dotyczy człowieka, istoty raczej dziwacznej, pokrętnej, zakłamanej, splątanej. Życzliwość dotyczy stosunku wobec dystrakcji. Spokojnemu, którego coraz bardziej szanuję, wskażę, że brak współpracy, albo robienie sznytów na swym ciele, to dystrakcje; i to im się życzliwość należy, a nie człowiekowi je prezentującemu. To wyjaśnia paradoksy terapii, gdzie „nakrzyczenie” na pacjenta, twardy zakaz czegoś, „gryzienie futryny” przez terapeutę w czasie spotkania, przynosi skutki dla terapii.

O „borderlajnach” łatwo mówią ci, którzy nigdy nie mieli okazji zadać sobie pytania: „Czym właściwie Ja, ze swoimi dystrakcjami, ze swym dawaniem terapeucie w kość, próbami robienia terapeuty w konia, kłamstewkami związanymi z próbami bojkotowania spotkań i sabotowania jego wysiłków, różnię się od typu „borderline”? Irytujące jest, że o „borderlajnach” mówią bez ładu i składu ci, którzy nie mając terapii dla siebie, pozwalają sobie ze względu na człowieczy narcyzm sądzić, że „borderlajnami” nie są.

Zgadzam się, jak najbardziej się zgadzam; pacjenci prowadzą z terapeutami grę. Wszyscy. „Borderlajnów” to nie charakteryzuje. Co was przekonuje, że pacjent współpracujący doskonale z terapeutą, jak małe dziecko „pokornie” przyjmujące od rodzica kolejną łyżkę strawy, nie prowadzi gry? Że doskonała współpraca może sabotować cały proces terapii, bo kapitalnie skrywa przed terapeutą nie wypowiedzianą myśl: „czemu on takie głupoty pieprzy?” Typ „borderline” robi to inaczej, ale to jego „inaczej” nie przesądza o tym, że nie jest on neurotykiem – lub przynajmniej Spokojny musi wyjaśnić, co o tym przesądza.

Potwierdzam, a jakże, pogląd Spokojnego, że typ „borderline” ma ogromny problem z Symbolicznością. Nie chce jej, olewa ją, drażni go ona, dzierżycieli  jej ma za frajerów, jest od niej z daleka, żyje tak jakby jej nie było i dziwi się, że jednak jest, że zmartwychwstaje; robi jej na przekór, obraża się na nią, choruje przez nią. Lecz czy tylko typ „borderline” tak ma? Przecież typem, dla którego Symboliczne jest na zewnątrz jest psychotyk (przypomnijcie sobie definicję psychotyczności Freuda). Co zatem miałoby odróżniać „borderlajna” od psychotyka?

Weźmy pod rozwagę przykład Spokojnego – robienie sznytów. Nie warto się śpieszyć z jego konceptualizacją. Ta zaproponowana przez dyskutanta jest od dawna znana i świetnie udokumentowana, lecz nie jedyna. Wykorzystanie Realności do radzenia sobie z problematycznością samej Symboliczności – czyli zastępstwo dla Imienia Ojca. Zastępstwo przez Realne – ależ to mechanizm psychotyczny, wmiksowanie się podmiotu w działanie pozorujące Symboliczność, tyle że bez przypisanego mu znaczenia; passage a l’acte (nie mylić z acting-out).

Ba! Lecz robienie sznytów może być szczególną formą prezentacji znaczenia. Nie opartą, jak zwyczajowo, na słowie (znaczący-słowo), ale na literze (znaczący-litera). Akcent zostaje położony na pisanie, a nie na mówienie. Słyszenie musi ustąpić miejsca czytaniu. Robienie sznytów jest próbą napisania czegoś (np.”serce mi się kraje, gdy…[brakujący tekst czekajacy na odczytanie]). Działanie zachowuje związek ze znaczeniem w formie pierwotniejszej – nadrzędności litery, znaczenie jest mówione przez Innego (jak w Biblii), a nie przez podmiot. Podmiot istnieje, kraje swoją skórę-pergamin, lecz brakuje mu klucza do odczytania znaczenia. Wtedy jednak działanie podmiotu jest najzwyczajniej w świecie acting-outem i przez to znajdujemy się w świecie neurotycznym.

Skoro przeto w obu przypadkach obracamy się wokół Imienia Ojca, wykluczonego lub wypartego, to dlaczego mielibyśmy mówić o czymś innym niż psychotyczność czy neurotyczność?

Miejmy na uwadze Imię Ojca, rozważajmy je; dopiero potem mówmy.

KP

P.S. W tytule inny fragment z Efrema Syryjczyka. Ciąg dalszy już wkrótce.



„Niech imię Ojca będzie dla ciebie granicą”


Oj, bardzo, ale to bardzo słusznie pisze pan Tomas, że otworzyło się pole do kolejnego cyklu wpisów. Otworzyło się, ale mam wiele obaw z tym związanych. Unikałem jak bardzo mogłem tematyki ściśle klinicznej, jest bowiem oczywiste, że wśród osób odwiedzających mój blog, spośród kilkudziesięciu tysięcy wejść rocznie nań, zdecydowaną mniejszość stanowią osoby bezpośrednio zainteresowane tą tematyką. Co więcej, celem tego bloga nie było nigdy nauczanie jako takie (robię to od ponad 20 lat, za skromną, lecz jednak opłatę); celem było przywracanie godności dyskursowi psychonalitycznemu, tak marnotrawionemu przez zalew psychologicznego rzępolenia, przeciwstawianie się psychologicznemu imperializmowi oraz narcyzmowi dyskursu naukowego.

Nieuchronnie wszelako temat przeniesienia musiał doprowadzić do otworzenia się, logicznie z nim związanego, pola kliniki. I oto objawili się praktycy, a wraz z tym zagrożenie zalaniem przez tsunami poppsychologii. Co przez to rozumiem? Hm…, kompletny brak rozróżnienia między znaczącym a znaczonym i triumfalizm rozumienia nad zagadką, nad enigmą towarzyszącą istnieniu człowieka.

Przykład? Proszę bardzo. Rzekomy żart o gryzieniu futryny posłużył mi do stwierdzenia, że koncept „borderline” jest tylko kategorią terapeutyczną; w żadnym razie nie kliniczną. W zgodzie z tym żartem, borderline diagnozuje się przy pomocy tego, co jest nieznośne subiektywnie w kontakcie z człowiekiem tego typu. Tymczasem klinika w żadnym wypadku nie jest kwestią jakiegokolwiek „widzimisię”. Jeszcze bardziej mniej, czyli w żadnym, ale to w żadnym wypadku, nie jest też kwestią przewidywalności reakcji, zachowań, stylów, postaw, sposobu mówienia i czego tylko chcecie, tego co dla jednych jest fiksacją, a dla innych perseweracją. W tym sensie, nie ma bardziej przewidywalnych typów niż psychotycy. A jest tak dlatego, że swe uczestnictwo w dyskursie opierają na skrajnej identyfikacji z innymi, wręcz ich małpowaniu. Przewidywalność w najszerszym rozumieniu wynika z dyskursu, nie z podmiotu; podmiot jest miejscem nieprzewidywalności – polecam wszystkim myśl następującą: „podmiot jest tym, co dopiero co będąc, wywołał zdziwienie”. U kogo? Przede wszystkim u terapeuty; w żadnym razie nie chęć gryzienia futryny. Taką chęć powoduje obiekt, nie podmiot.

Wywołany do tablicy ostatnimi wpisami, z przykrością muszę oznajmić, że najprzeróżniejsi terapeuci w swej terapeutyce nie odnajdują bazy w klinice, albo szukają bazy w klinice, która nie z ich obszaru działań pochodzi. Mam tu na myśli klinikę medyczną, dla której podmiot ludzki nie istnieje, a jeśli istnieje to jest podobny do brylantowej spinki u krawata noszonej przez pana z rozpiętym rozporkiem. Lekarzy uczy się dzisiaj nie rozmawiania z człowiekiem, tylko tego, jak ma się z nim rozmawiać (od tego, jakie pytania zadawać w konkretnym przypadku, po to, jakimi zdaniami kończyć rozmowę). To z tego względu typ borderline jest trudny w terapii – on nie poddaje się proponowanym terapeutykom. Problemem nie jest jego przewidywalność, problem leży w przewidywalności terapeutyk stosowanych przez samego terapeutę. Zobrazuję to wam prostym pytaniem: dlaczego terapeuta czeka z gryzieniem futryny na wyjście pacjenta, zamiast gryźć ją w trakcie spotkania z nim?

Clou złącza między kliniką a terapeutyką jest inwencja, a ona ex definitione jest nieprzewidywalna. Psychoanaliza przez klinikę rozumie synchroniczne (pod różnymi postaciami) powiązanie podmiotu z Innym oraz obiektem, tudzież położenie podmiotu w dyskursie, o ile dyskurs jest Innym i nie krąży wokół obiektu. Łatwo zauważycie, nawet jeśli napisane jest to w tak ekskluzywny sposób, że kwestia symptomu, czy jak wolicie symptomów, nie ma znaczenia w tak zdefiniowanej klinice, klinikach. Jest to inne traktowanie kliniki niż robi to medycyna. Symptom w powiązaniu z innymi symptomami nie ma odniesienia do kliniki.

Spokojny wprowadzając do gry ojca uczynił to prawie prawidłowo. Prawie, albowiem mówiąc o ojcu nie dodał, że chodzi o znaczący „ojciec”, a nie znaczący ojca, postać ojca czy osobę ojca. Ma to dalekosiężne konsekwencje; „ojcem” może być umarły ojciec dziecka pogrobowego, ale i umarły jego wujek; ojciec wysłany na długo w kosmos, ale i kochanek, czy ukochany mamusi sprzed wielu lat; dziadek bohater, ale i utracjusz; więcej, a dla niektórych zgroza, ciocia, która porzuciła swego męża i uciekła z gachem, lecz i surowa nauczycielka. Ojciec w psychoanalizie jest funkcją; to znaczący, a nie żadne powiązane z nim znaczone. Cieszę się, że Tomas skorygował opinię Spokojnego tyczącą obecności ojca u neurotyków – chodzi tu o ojca wypartego, a wszystkie trzy formy „ojca” to formy jego istnienia. Te trzy formy opisują klasyczne organizacje kliniczne i jak dotąd nie ma potrzeby wprowadzania czwarte,j czy dalszych form klinik. Z punktu widzenia kliniki ludzie są psychotykami (ojciec wykluczony), perwertami (ojciec zaprzeczony, a może lepiej zignorowany), neurotykami (ojciec wyparty, zdenegowany). Typ borderline, tak namiętnie broniony przez psychoterapeutów, dotyczy osób mających wszystkie trzy postacie „ojców”; są wśród nich neurotycy, perwerci i psychotycy.

Spokojny postuluje istnienie czwartej kliniki, w której osoba w niej przebywająca obywa się kompletnie bez ojca (czyżby Spokojny miał na myśli „ojca olanego”?) czyli, jak pisze, ani ojciec obecny, ani nie obecny. Pomijając fakt, że ojciec wyparty, zaprzeczony, wykluczony, czy olany, mógł się takim stać tylko dlatego, że wcześniej jak najbardziej istniał, to nawet ten ani obecny ani nieobecny, nie określa przecież statusu ojca jako niebytu. Widzimy to w tym, że nawet jeśli ktoś taki jak „borderline” nie życzy sobie jego istnienia w ogóle, to dlaczego tak usilnie stara się sprawić, by terapeuta podzielał jego życzenie? Żaden człowiek nie jest na tyle głupi, by twierdzić, że jakikolwiek ojciec nie istnieje. Równie skutecznie można by twierdzić, że rzeczywistość jest ani obecna ani nie obecna. Kto w to wierzy? Wystarczy powiedzieć: „jaki piękny ten kasztan”, by tym znaczącym wykreować rzeczywistość i by ją potwierdzić tym samym znaczącym w ustach kogoś innego: „rzeczywiście, niezwykły kasztan” – wystarczy do tego kolektywizacja znaczącego ( to coś, co nie do końca udaje się psychotykom). Wystarczy powiedzieć: „ojciec dla mnie nie istnieje”, by powołać go akurat do istnienia pod tą szczególną postacią – ojca nie-istniejącego. Dla psychoanalityka nie jest ważny sens tej wypowiedzi, tylko tryb samej wypowiedzi, jej dosłowna logika. Nie chciałbym bardziej komplikować wywodu, ale stwierdzić muszę w tym miejscu, że każde wykluczenie, zaprzeczenie, wyparcie, czy olanie dotyczy Imienia Ojca, czyli w gruncie rzeczy znaczącego „ojciec”. Jak można sądzić, a tak by należało, że ojciec ani obecny, ani nie obecny, nigdy się nie przyśni, choćby w postaci „śnił mi się ojciec kolegi”? Lub jak taki ojciec Spokojnego mógłby wywoływać zgrzyt u ateisty, gdy słyszy banalną inwokację: „Ojcze Święty”? A jeszcze niedawno temu, jak mógłby wywoływać satyryczny efekt, gdy słyszało się: „Stalin, nasz ojciec”?

Pytania te otwierają nam przestrzeń do powiedzenia kilku przynajmniej słów na temat matriarchatu (o czym w innym wpisie), nie jako znaczone (np. że rządy w nim sprawują kobiety lub Wielka Matka), ale w swym statusie jako znaczący – „jak matriarchat mógłby obyć się w swym istnieniu bez znaczącego „ojciec”.

Jeśli chcemy wyjść poza śmieciarnię w tym zgiełku obracającym się wokół „borderline”, to musimy przyjąć do wiadomości, że nie ma ludzi nie mówiących o ojcu; owszem, mogą nie chcieć mówić, mogą na jego temat milczeć, mogą nie życzyć sobie, byśmy my o nim nie mówili, ale nie mogą sprawić, by o nim nie śnić.

KP

P.S. Tytułowy cytat pochodzi z pism św. Efrema Syryjczyka. To możliwa inspiracja Lacana przy tworzeniu konceptu „Imię Ojca”, poza oczywiście „W imię Ojca itd.” oraz tego, że uczył się w katolickim liceum.



Opus vitae


Najważniejsza chwila życia, przekroczenie progu, po którym pozostaje trwanie jedynie w dyskursie, przejście od słowa do litery, rozgrzała mój telefon do czerwoności. Setki kondolencji. Żeby tylko! Ktoś zamówił mszę w Rzymie, ktoś inny w Lizbonie, jeszcze inny w Wellington, „klasztory” buddyjskie też zainicjowały modły. Za kogo? Za kogoś nieznajomego, za dwie litery ułożone w ciąg m-a-m-a. Jeden byt przeistoczył się w inny. Za to wszystko, za telefony, msze, pamięć, dziękuję wszystkim – znanym i nieznanym.

Lecz ja jestem dla żyjących, umarłych zostawiam w spokoju, ufając, że jest w dobrych rękach. Przechodzę przeto do tego, czym żyją żyjący.

Trudno pojąć, ale zdaje się, że żyją kwestią nazywaną „typem borderline”. Przynajmniej można tak sądzić zaglądając do ostatniego numeru WO, w którym Grzegorz Sroczyński rozmawia z psychoterapeutką Danutą Golec o osobach typu „borderline”. Do WO zaglądam często, bo to pismo, które stara się zajmować życiem, a nie pajacowaniem polityków. A że przy okazji urządza od czasu do czasu seanse nachalnej propagandy feministycznej i chce uchodzić za nowoczesne – wybaczam redakcji to skrzywienie. O typie borderline można jeszcze niekiedy poczytać w „Charakterach”, czyli „Ch”. Pismo to jednak powiela wszystkie wady psychologii akademickiej i staje się z każdym numerem coraz bardziej branżowe – wiedzy dużo, prawdy coraz mniej.

Po czym poznać nowoczesność? Po wszechobecności typów borderline, które zastępują typ neurotyczny, stwierdza pani psychoterapeutka od startu. Neurotycy to przeżytek. Dziś planetę małp zaludniają „borderliny”, ludzie, którzy w zgodzie z zaproponowaną charakterystyką, są zakorzenieni w rzeczywistości i wykorzenieni z realcji z ludźmi (interpersonalnych czy intrapersonalnych pani Danuta o tym milczy). Krótko mówiąc, zaburzenie tkwi w „relacji z obiektem” każe stwierdzać terapeutyczny żargon, nie zatrzymując się nawet przez chwilę nad kwestią milczącego zrównania obiektu z osobą, podmiotu z obiektem. Może akurat to charakteryzuje nowoczesność? W każdym razie rzeczona nowoczesność uwydatnia zagadnienie podmiotowości – podmiot ludzki znika z pola widzenia przesłonięty przez przedmiot, wspomniany obiekt obecny w relacji, skonstruowanej jako „relacja z nim, z obiektem”. Inne możliwe relacje są pominięte, na przykład relacja (po)przez obiekt się dokonująca.

Różnicę tę łatwo uchwycić, gdy przyjrzymy się bliżej rzekomemu żartowi wspomnianemu przez terapeutkę: „Jak diagnozujemy pacjenta borderline? Jeśli po jego wyjściu mamy ochotę wbić zęby w futrynę”. Co zostało powiedziane w tym żarcie psychoterapeuty? Że pozostał on po wizycie z obiektem, a nie z podmiotem pacjenta. Kwestią jest czy z własnym obiektem (baza dla przeciwprzeniesienia), czy z obiektem pacjenta, który jak „Alien” Ridleya Scotta, robi w terapeucie krecią robotę. Oczywiście, nie bez znaczenia jest to, że obiekt ten ma postać oralną. Problemem tego żartu nie jest kwestia diagnozy (sądzenie, że to pomaga w diagnozie jest terapeutycznym wygodnictwem, oporem psychoterapeuty, chowaniem się za podwójnym parawanem, który nie przepuszcza prawdy, że pomimo fustracji terapeuty, pacjent mógł być neurotykiem, a nie borderlinem), tylko to, co z tym zrobi psychoterapeuta.

Nie powinniśmy dać się zmylić. Koncept „typ borderline” tyczy czegoś innego niż „neurotyk”; wbrew słowom pani Danuty, ich istota jest inna (podobnie jak „histeryk/czka” i „dysocjatyk”). Pokażę to na przykładzie dwóch zachowań.

Filmowy przykład dotyczy sytuacji, w której mający godziny życia przed sobą ojciec (siedział 15 lat w więzieniu, a poza tym alkoholik), prosi o poinformowanie o tej sytuacji swego jedynego syna. Poinformowany o tej sytuacji syn i spytany, czy przyjedzie spotkać ojca, odpowiada, że potrzebuje się zastanowić i zadzwoni w ciągu godziny. Po czym nie dzwoni, a ojciec samotnie umiera.

Przykład z życia dotyczy osoby, która dostaje informację, że jej matka (której przez ponad 50 lat nie znała, bo została porzucona przez nią tuż po urodzeniu) jest nieuleczalnie chora. Co robi ta osoba, skądinąd mówiąca, że „tej osoby nie znam i nic do niej nigdy nie czułam”? Pomimo tego, że usłyszała od swej rodzicielki „ja niczego nie żałuję”, zaczęła się „matką” opiekować i czyni tak do dzisiaj.

Zadajmy przeto pytanie: które z zachowań jest nowoczesne? Które z nich trzyma bardziej związki z rzeczywistością (to słowo, które terapeuci od relacji z obiektem, uznają za oś podziału między psychotykami, a resztą, a także borderline a neurotykiem)? Jaka rzeczywistość decyduje o tym, że osoba z drugiego przykładu robi to co robi? Czy jej zachowanie jest adekwatne, a jeśli tak to do czego adekwatne? Osoba z pierwszego przykładu zachowuje się zupełnie adekwatnie, jest w zgodzie z własnymi uczuciami; druga z nich robi coś wbrew swym uczuciom. Tymczasem druga jest niewątpliwym neurotykiem, a pierwsza?

Kategoria „borderline” jest czymś w rodzaju złudzenia. Nie widać powodu, dla którego odmowa zawiązywania relacji, w przeciwieństwie do nawiązania relacji „niechcianej”, miała coś istotowo różnego, co odgradzałoby „borderline” od neurotyka. Wydaje się, że nowoczesność poniża prenowoczesność kategorią neurotyczności sądząc, że jest się idiotą, gdy robi się coś wbrew czemuś innemu. Człowiekiem nowoczesnym jest „borderline”; idzie on za swoimi emocjami, za nic mając relacje z czymś innym, nawet jeśli tym czymś innym jest sam psychoterapeuta.

Dziś azymutem kierującym nowoczesnością jest adekwatność. To na tym tle „borderline” jawi się jako typ nieadekwatny – względem czego? Względem terapeuty; jego interesuje  terapeuta, o ile jest obiektem, a nie dlatego, że jest osobą. Tymczasem terapeuta chciałby być tym, z kim można się liczyć.

Reasumując, problem stawiany przez „borderline” znika, gdy ma on do czynienia z córkosynem, kto „zatroszczy się” o niego wbrew temu, co córkosyn czuje i co gryzie.

KP

P.S. Nie zdarzyło mi się gryźć futryn, zwłaszcza po spotkaniu z pacjentem. Radziłbym gryzienie futryn w trakcie spotkania – pacjentom nie dzieje się wtedy krzywda.

I zdradzę się ze swoim przekonaniem – „borderline”  nie jest kategorią kliniczną. To kategoria z kręgu terapeutyki tylko.



„a będzie uzdrowiona dusza moja”


Aż dwa tygodnie dzieli ostatni wpis od dzisiejszego. Czas na wyjaśnienia przeto, krótko i zwięźle. Towarzyszyłem w ostatniej drodze mej mamie. Dokąd? Jeśli istnieje odpowiedź na to pytanie, to zna ją tylko ona, a dzięki niej i ja. Zadzwoniła do mnie stamtąd i powiedziała: „nie martw się; jestem u Janka z Mórd”. Ci, którzy liczyli, że potwierdzi swój pobyt u Boga mogą być zawiedzeni, chyba że jest nim Janek z Mórd. Nie znam go i nikt z rodziny i krewnych go nie zna, ani o nim nie słyszał. Wiem tylko, że jest tam, gdzie chce być, gdzie, być może,  zawsze chciała być.

Wyobraźmy sobie teraz, że zostało to powiedziane do kogoś, zanim znalazła się tam. Czy sądzicie, że może się to obyć bezkarnie?

Kończyłem ostatni wpis dowcipem – żona uciekła z kochankiem; „lecz kim on jest? Najlepszym przyjacielem”; „no ale kim?” To jasne przecież – nie znam go; wiem wszelako, że to najlepszy przyjaciel. Co tak dziwnie patrzysz? Nie wystarczy ci tej wiedzy? Przecież powiedziałem ci wszystko co wiem”. Zostało powiedziane wszystko, nic więcej do powiedzenia nie ma.

Ale…tak mało tego wszystkiego, tak bardzo mało. Wszystko, a ociupinka. Ot, i cała tajemnica oksymoronu. Wszystko nie może być znikome, wszystko może być tylko ogromniaste. Pytam cię zatem raz jeszcze: „gdzie jesteś?” „Jak to gdzie? U Janka z Mórd!”.” Do jasnej cho…!, nie denerwuj mnie; kto zacz ów Janek z Mórd?”

Drogi czytelniku tego bloga, profesjonalisto czy laiku, pojmij, że odpowiedzi na twą ciekawość (naturalnej czy chorobliwej) może udzielić ci tylko ten, kto wspomniał był o Janku z Mórd. Ty jesteś zaś zdany całkowicie na łaskę lub niełaskę mówiącego.

W takiej sytuacji jest właśnie psychoanalityk. On czeka na telefon; on pragnie tego telefonu (on nazywa to pragnieniem analitycznym, ale nie pragnieniem analityka). Tylko dlaczego miałby to być telefon do niego; co miałoby go wyróżniać z grona innych bliźnich, a zasługiwałoby na zdeponowanie u niego tajemnicy Janka z Mórd, tego o wiele za małego wszystko-powiedzianego?

Dlatego przeniesienie jest miłością, bo jest jakieś jedno w tym jednym zasługujące na uczynienie go powiernikiem dla tych zagadkowych Janków z Mórd. Przede wszystkim zagadkowych. Więc nie pytajcie „kim jest Janek z Mórd”, zostawcie to ciekawskim, terapeutom na dorobku, terapeutom procedur, których należy przestrzegać. „Nie pytajcie komu bije dzwon”. On „bije tobie”, nie Tobie słuchającemu, ale Tobie mówięcemu. „Janek z Mórd” bije dzwoniącemu, a nie odbierającemu telefon. Pytanie „kim jest Janek z Mórd” ma stać się pytaniem dla dzwoniącego, a nie dla odbierajęcego telefon. Przyniesione przez dzwoniącego ma stać się przeniesionym przez odbierającego na dzwoniącego właśnie. Lecz jak sprawić, by nie stało się to ciężarem nie do uniesienia dla dzwoniącego? By nie popaść w faryzeizm terapeutyczny, w to bezduszne przytłaczanie (‚ostatnio dużo piję” mówi dzwoniący; „jak często?” pyta się odbierający – po co się pyta? Do czego jest mu potrzebna wiedza o częstotliwości picia? Tylko do tego, by mniej ciężaru nosić na swych barkach; po to, by chronić swe barki przed przeciążeniem. Dlatego ze swobodą, by nie powiedzieć z dezynwolturą, Lacan stwierdza, że każdy opór jest oporem po stronie terapeuty/psychoanalityka).

Przeniesienie jest miłością. Po pierwsze, czyni cud mówienia o „Janku z Mórd”. Po drugie, czyni drugi cud, gdy sprawia, że nie-wiedza staje się przedmiotem miłości. Ta miłość zaczyna się banalnie, by nie powiedzieć dziwacznie – pierwsze co słyszy dzwoniący od odbierającego telefon to „proszę mówić”. „Ale co mam mówić?” „Wszystko [co przychodzi do głowy, co na języku się znajdzie – tak wygląda jedyna reguła analityczna]”. „Janek z Mórd” przyjdzie z czasem. Gdy przyjdzie, to stanie się punktem decydującym tej „miłości”. Albo skończy się ona, zanim na dobre zacznie, albo trwać będzie do końca (narazie tajemniczym końcem nie będę się zajmował).

Czy jednak taka miłość jest miłością autentyczną, miłością doświadczaną przez ludzi w życiu? Pod pewnymi względami ta miłość zwana przeniesieniem jest prawdziwsza od tej codziennej. Nie jest bardzo namiętna, lecz jest o wiele trwalsza. Dzieje się w duszy, ale dotyczy ciała, ta codzienna dzieje się w ciele, a dotyczy duszy.

KP

P.S.  Posłużyłem się snem, własnym snem, tylko dla ilustracji poruszanego zagadnienia. Przyśnił się on na kilka miesięcy przed śmiercią. Dzięki niemu mogłem przestać się martwić („nie martw się”). Pamiętajcie, że analitycy też śnią. Tym się tylko różnią od zwykłych śmiertelników, że umieją sny, także własne, czytać. To nieśmiertelna pozostałość przeniesienia własnego w swej analizie, analityczny fus, ekstrakt, bez którego analiza nie mogłaby smakować.



„Rzeknij choćby słowo”


Napisałem w ostatnim wpisie, że przeniesienie to nic tajemniczego, a tym bardziej magicznego. To efekt spotkania kogoś z kimś, pod warunkiem, że przynajmniej jeden z nich nie ma osobistego interesu wprowadzanego w relację. Spotkanie to odbywa się we wspólnej przestrzeni zwanej językiem. To podstawowy wyróżnik/odróżnik przeniesienia od innych form relacji międzyludzkich. Psychoterapeuci nieustannie to mylą mieszając pole języka z polem emocji. Ileż to ja razy nie słyszałem, że przeniesienie to pole przeżywanych emocji, uaktywnionych dawnych, zaskorupiałych w swej starożytności uczuć. Lecz co je uaktywnia?

Czy jest tak, jak wyraziła to bohaterka pewnego serialu: „chciałabym, żebyś wiedział, że kochałam ciebie od wtorku”? Czemu akurat wtorek? To dlatego liczy się tylko pole języka, bo co było zanim nastał wtorek i dlaczego ma on wiedzieć o tak krótko trwającej miłości? Istotą tego przykładu nie jest to, że bohaterka reaktywuje, czy tylko aktualizuje agresywne emocje (tak z reguły się słyszy to w ustach tzw. profesjonalistów; wściekłość, żal, rozgoryczenie, mściwość, odgrywanie się, poniżanie, bezlitosność, zapiekłość itp. uczucia nie są im znane; co najwyżej czytają o nich w literaturze pięknej; w gabinetach ich nie znają), sednem jest to, że tak przez terapeutów cenione pole emocji jest przyobleczone w słowa (co lacaniści wyrażają tak: „znaczący jest wstrzyknięty w znaczone”). „Nienawidzę ciebie” i „nie znoszę ciebie” to wyraz tego samego pola agresywnych emocji, lecz kto śmiałby twierdzić, że to te same uczucia?

„Kochałam ciebie od wtorku, chcę byś to wiedział”. Lecz co wiedział? Że kochała, czy przez pozostałe 15 lat wspólnego przebywania ze sobą był jej obojętny? Czy to wyraz chęci ostatecznego zranienia jego, czy odwrotnie, odkrycia czegoś pozytywnego, choć trwającego krótko? Co tu jest przenoszone – miłość, czy przerażająca obojętność z trupim chłodem w tle?

Warunkiem przeniesienia jest istnienie złącza, synapsy umożliwiajacej transport słowa (znaczącego) od jednego kogoś do drugiego kogoś, z nadzieją, że złącze działa i słowo zostanie przyjęte (usłyszane). Bez słów jest się skazanym na łaskę, bądź nie łaskę kogoś drugiego, jego mityczne zdolności empatyczne. Nie istnieje u nikogo taka empatia, która wyczułaby wagę wtorku (jak najbardziej konkretnego wtorku). Analityk jest skazany na łaskę lub niełaskę słów analizanta. Bez nich terapia zaczyna przypominać zabawę maluchów w piaskownicy – sypiący piach w oczy kolegi zaczyna płakać, że to kolega sypnął piach w jego oczy; po czym dochodzi do ogólnej kłótni matek-dozorantek w kwestii pierwszeństwa sypania w oczy piaskiem.

Słowo mówi się, by było usłyszane – przez uszy słyszące, a nie ewangeliczne uszy („mają uszy, ale nie słyszą”). Nie zapominajmy, że uszy nie służą do słuchania, tylko do orientowania się w przestrzeni. Nie są nastawione na podmiot, tylko na przetrwanie ich nosiciela. Dlatego funkcja słuchania może być tylko supozycją, warunkową wiarą. „Proszę Pana..” rzucone w kierunku kogoś jest wyrazem nadziei, że ten ktoś nie przyśpieszy kroku oddalającego go ode mnie, tylko zatrzyma go w miejscu, umożliwiając mi zbliżenie się do niego. Tego pana „Tak…?” zatrzymuje go dla mnie. Tym jest znaczący przeniesienia. Gdy pan przyśpiesza kroku, to oznacza to, że został owładnięty sensem pytajnej inwokacji („on zaczepia mnie”, no to w nogi). Macie oto przeciwprzeniesienie, jeszcze bardziej uświęcone pojęcie.

Warunkowa wiara zarządza przeniesieniem. Zaczepka nie znika tylko dlatego, że się zatrzymałem. Zatrzymałem się, pomimo istnienia takiej ewentualności, że wyjdę na tym źle. To dlatego Freud sformułował regułę mówienia wszystkiego, nawet tego, że przyszedłem do pana, by pana nienawidzieć.

W tych dziwnych, olewajacych podmiot ludzki czasach, przeciwprzeniesienie zostało zdemonizowane. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Przeciwprzeniesienie karmi się sensem, jest krwiopijcą rozumienia, wszechrozumienia, za wszelką cenę rozumienia. Przeciwprzeniesienie odchodzi do lamusa wraz z funkcją słowa; powraca, gdy chce się rozumieć.

Gdy „proszę Pana?..” powoduje ‚Tak?…” zatrzymania się, mamy argument za tym, że przeniesienie jest miłością. To miłość „niemożliwa” ,w przeciwieństwie  do miłości namiętnej, macierzyńskiej, braterskiej itd. Zilustruję to Wam żydowskim dowcipem, przeczytanym przeze mnie w którejś z gazet.

„Ach Mosze, straszną rzecz zrobiła mi żona!”; „Jaką?”; „Odeszła ode mnie z moim najlepszym przyjacielem!”; „A kto to taki?”; „A bo ja wiem, nie znam go”.

KP

P.S. Czym jest ta miłość? Napiszę następnym razem, zwłaszcza że ciągle słyszy się, że miłość terapeuty do pacjenta to zachowanie nieprofesjonalne.