„Rodzina, ach rodzina” (2) – Edyp i anty-Edyp


Jakże łatwo przychodzi wszytkim mówić o rodzinie; mówią w kółko, zatem ględzą. Mam nadzieję, że ja tak czynił nie będę.

Rodzina to pojęcie z kategorii uniwersalnych, to znaczy, że zdarzające się tu i ówdzie odstępstwa od reguły tylko wzmacniają wartość samej reguły. Przyjmijmy przeto, że rodzina trwa i trwa i nie wydaje się, by coś miało temu trwaniu zagrozić. Na przekór zawsze i wszędzie zdarzajacych się pomysłów i prób eliminacji tej struktury, jej trwałość jest zastanawiająca, wprost prosząca się o konkluzję, że dopóki trwa człowiek, rodzina też trwać będzie ergo, ma postać piramidy, której czas się nie ima. Może być patologiczna, może być tradycyjna, może być nietypowa, może być toksyczna, może być fantazmatyczna, a jest. Jest, ponieważ osadzona jest w Symboliczności. Nie w rzeczywistości, nie w materialności, faktycznoci istnienia, ale w czymś, co tę faktyczność przekracza, daleko przekracza. Zajrzyjmy do Biblii, np. Rz; 5, 1-32. Rodowód od Adama do Noego – wymyślony, powiecie; to przejdźmy do rodowodu regresywnego Krzysztofa Pawlaka – mamy oto: Krzysztof, syn Mariana, syna Jana, syna Antoniego, syna Adama, syna Kazimierza, syna Adama, syna Grzegorza, syna Krzysztofa. Sięgnęliśmy XVII wieku. Ówczesny Krzysztof był synem N.N., syna N.N., syna N.N. itd., do owego Adama z Biblii, o którym można więcej powiedzieć, niż o szeregu anonimowych bytów N.N., ich status jest tylko symboliczny – syna, syna, syna itd. Z Adamem co innego, albo był stworzeniem boskim, albo był małpą, która się stała hominidem. Rzecz gustu.

Zaproponuję tu dzisiaj pewną spekulację, coś w rodzaju już dawno zapomnianego myślenia (gdy wstukuję w wyszukiwarkę słowo „spekulacja”, znajduję z miejsca multum odniesień do  szalbierstwa, jak np. spekulacja giełdowa), które nie ma nic wspólnego z dywagacjami, których współcześnie zatrzęsienie. Punkt wyjścia będzie ewolucyjny, by nie powiedzieć genetyczny – należy trzymać się faktów; przecież kiedyś Adam musiał istnieć, jak istniała Lucy, mitochondrialna pramatka.

Jedna z najstarszych tez psychoanalitycznych głosi, że człowiek rodzi się przedwcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Freud opisuje to jako Hilflosigkeit, co Lacan w 30 lat później opisuje jako „byt pokawałkowany”. Freudowska swojska „bezradność” przybiera postać bytu, u którego pewne obszary istnienia wykraczają daleko poza jakiekolwiek standardy (np. funkcje poznawcze i artykulacja na poziomie języka), inne obszary trzymają standard (np. funkcje kory wzrokowej i obszar związany z widzeniem), a jeszcze inne upupiają go w sposób nie mający precedensu (np. funkcje motoryczne i emocjonalne – to dlatego Freud opisuje niemowlę jako byt narcystyczny i autoerotyczny, czyli musi kiedyś wyjść poza siebie, rozpoznać Innego w jego bycie [Que vuoi? – czego ode mnie chcesz, czego chcesz – dla dociekliwych, zajrzyjcie do sceny ucieczki św.Piotra z Rzymu lub jego znanych skądinąd zaparć się] i zacząć pragnąć, lub jak wolicie kochać – inaczej mówiąc, żargonem upopowionym dziś do śmieszności, dojrzeć, stać się dorosłym). Jakie ma racje bytu człowiek, który rodzi się z byciem tak pokawałkowanym? Zwierzęta prawie od razu stają na nogi, rozciągają skrzydła; wystarczy sezon lęgowy, jedno czy drugie liźnięcie jęzorem (patrz źrebię) i zwierzęce niemowlę staje się dzieckiem. U człowieka stanie na własnych nogach ma znaczenie czysto metaforyczne i często odnosi się tylko do żądań do niego kierowanych („wydoroślej!”, „zrób coś ze swoim życiem”, „weź się w garść” itp.). Bywa, że ludzki byt nigdy nie stanie na własnych nogach, pozostając Piotrusiem Panem, czy Baletnicą z rozprutym rąbkiem spódnicy.

Zbierając do jednego koszyczka jagódki rozsypywane przez ewolucjonistów, wyjdźmy od odkrycia niedawnego – decydująca o staniu się człowiekiem mutacja miała miejsce 6,2mln. lat temu. Skutkowała ona szybkim wzrostem wielkości mózgu i pojemności czaszki. Wzrastała kora i czaszka, co wszelako uniemożliwiało opóźnianie porodu do czasu, gdy drogi rodne miały odpowiednią średnicę, by bez komplikacji poród się odbył. A z kolei wzrost średnicy tych dróg nie był możliwy, bo rozrost szerokości miednicy uniemożliwiałby trwanie w pozycji wyprostowanej, co zostało nabyte wcześniej (zauważcie jak wielkie kłopoty z chodzeniem mają bardzo szeroko rozłożyste w biodrach kobiety). Pomimo tego ograniczenia mutacja kluczowa nie okazała się latentna. Ewolucja wybrała drogę kompromisową. Była nią przedwczesność narodzin – jest to koszt bycia istotą myślącą, a w dalszej kolejności istotą kreatywną, zdolną do sublimowania (rzecz łatwa do zaobserwowania u ludzi motorycznie niesprawnych).

Odpowiedzią bytu ludzkiego na bezradność będącą skutkiem „pokawałkowania” była wzmożona presja na stworzenie sytuacji, w której przeciągająca się zależność dziecka od opiekunów (są 3-latkowie potrafiący czytać i liczyć, a niezręcznie posługujacy się szczeblami u drabiny; ci „myśliciele” znają się 10 lat później na strukturze atomu, ale nijak sobie nie radzą w dryblingu na boisku i regularnie wystawiani są na bramce, co potem pozwala wyżywać się na nich jako ofermach) umożliwiałaby propagację zdolności poznawczych. Pojawia się tu tajemnica nadzwyczajnego uprzywilejowania tej mutacji, która „sprawność umysłową” stawia ponad innymi sprawnościami, wymuszając na ludziach miłość bliźniego, troskę o „braci mniejszych”.

Tyle toria ewolucji. Teraz już będzie inaczej. Czyżby jedna mutacja stała za pojawieniem się rodziny jako środowiska wychowawczego dla obciążonych bagażem deficytów rozwojowych dzieci?

By zmierzyć się z tym tematem sięgniemy do malarstwa sakralnego, co już uczyniłem wpis wcześniej, danych etologicznych, zwłaszcza strukturze i funkcjonowaniu grup rodzinnych u zwierząt, oraz odkryciom psychoanalitycznym, czyli genezie i istocie ludzkiej seksualności. Wszystko po to, by wprowadzić, ciągle czyni się to na nowo, zagadnienie edypalności, struktury trójkowej (w zasadzie czwórkowej, czwarty element jest w tle, za kulisami, a nie na scenie), uniwersalności odpowiedzialnej za kształt rodziny ludzkiej. Kompleks, a więc strukturalny splot, a nie patologiczne rozmemłanie, Edypa jest podwaliną ludzkich rodzin i kultury. W żadnym wypadku edypalność, a raczej edypowość, edypotypowość, nie jest skutkiem. Jest powodem.

Neurotyk jest Edypem. Psychotyk Anty-Edypem. Cóż, nie ma ucieczki od Edypa. Wyeliminujcie Edypa, a wyeliminujecie rodzinę. Zniknie Ojciec, zniknie Matka. W rodowód wkradnie się zakłócenie, błąd, a jak mawiał Talleyrand: to gorzej niż grzech(w oryginale zbrodnia), to błąd.

Adam (lub inne imię), syn Adama i brat Adama, syn N.N. i wnuk N.N. Dla żony Adama ich syn jest synem syna, czyli równocześnie wnukiem, a ona sama jest równocześnie matką podwójną, ojca swego syna i syna, którego jest matką i babką.

Zagadka, iście Sfinksa. Jak ma zwracać się do matki jej syn z syna? Mamo, czy Babciu? Jak ma się zwracać syn do ojca? Tato, a może Bracie? I jak ma istnieć syn z syna, który ma trzy babcie (matkę, matkę matki i matkę ojca, który będąc równocześnie bratem też ma trzy babcie)?

Struktura ludzkiej rodziny jest raczej prosta. Każdy z nas ma, bądź miał, jednego ojca i jedną matkę, dwie babcie, cztery prababcie, osiem praprababć. A wszystko dzięki tytułowemu kompleksowi.

KP

P.S. Przedstawiony rodowód autora jest prawdziwy. Zmienił się od czasów, gdy wstępnie prezentował go na stronie internetowej. Niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że praojcem moim jest też Krzysztof. Ale poniważ wiem, że on też miał ojca, to nie jestem psychotykiem. Ten ojciec Krzysztofa to oczywiście N.N., ale ojciec. Genealogia to nic innego niż poszukiwanie ojca N.N., a Krzysztof I jest jednocześnie pierwszym potwierdzonym w źródłach Pawlakiem z moich Pawlaków. Szanse na odnalezienie jego ojca i podtrzymanie pragnienia oceniam na znikome. Tylko z powodu blokady dostępu do źródeł.



„Rodzina, ach rodzina” (1) – „Back to the family”


W dyskusji komentatorów znajduję ciut-satysfakcję dla siebie. Ma się rozumieć, że i dla psychoanalizy. Czy psychoanaliza ma rację twierdząc, że związek seksualny nie istnieje? Trudno wątpić czytając komentarze mych, tu składam im swe uszanowania, czytelników. Piszą o tym samym o czym mówią zwykli ludzie w mych gabinetach – mych, albowiem mam ich dwa. Stosunek? A i owszem, miło było, wspaniale, fenomenalnie, pospiesznie, nijako – ale było; ma się uzasadnioną nadzieję na ciąg dalszy. Dla zdrowia, higieny, odpędzenia smutków, doładowania akumalatorów, nabycia prestiżu, opłacenia studiów, upewnienia się, doświadczenia rozkoszy. Który z istniejących pod ręką środków zapewnia realizację tylu funkcji naraz? W bezliku dołów w jakie można popaść, stosunek seksualny jawi się jako remedium, na dodatek nie zaburzające porządku naturalnego, a będące w zgodzie z ruchem ekologicznym. Lecz związek seksualny to co innego – wszystkich ludzi dobrej woli łączy przekonanie, że ich dwoje, para kochanków, plus łóżko, nigdy nie będzie Jednym. Napisałem z dużej litery, by podkreślić, że miejsce takiego Jednego tkwi od zarania w ludzkim oglądzie świata, i tego na zewnątrz i tego w nich.

Lacanowskie odniesienie do łóżka wypełnionego po brzegi jest wyrazem konieczności takiego Jednego; konieczności nieustannie poddawanej w wątpliwość. Czy to będzie sam Akwinita przepędzający cudpannę podstawioną mu przez ojca, który chciał tylko by syn stał się „normalny” (niedouczeni teologowie przedstawiają to wydarzenie jako mityczne, jako wymysł – czyżby sądzili, bo wierzyć mogą, że czcigodny Doktor Kościoła nie miał snów erotycznych?), czy też będzie to żona innego czcigodnego teologa i dziennikarza, pana Tomasza Terlikowskiego, która wyznaje w wywiadzie z dzisiejszego numeru WO, że ilekroć jakiś on się jej podoba, jakaś mięta zaczyna smakować, to natychmiast doprowadza do zerwania kontaktów z kimś takim. Wszystko to odbywa się w imię tego Jednego, którego konieczność jest nieodzowna. Prawie wszyscy powołują się na Logos, nawet najbardziej zapiekli bezwyznaniowcy i ateiści wierzą w suwerenność ludzkiego Rozumu i istnienie reguł niezmiennych rządzących jego Logiką. Unaoczniają to tylko nieliczni spośród ludzi, którzy zadają prawdziwie fenomenalne pytania. Przytoczę dwa skierowane do mnie, a więc od tych, z których żyję, i którym wykradam (mogę to osłabić tylko mając ich pozwolenie na ich prezentację) je, bo sam nigdy na nie bym nie wpadł. Najpierw: „czy można istnieć nie zajmując żadnego punktu widzenia?”; ale uwaga skierowana do zbyt machinalnie myślących homo sapiens – odpowiedź: „ależ ja tak zyję!” jest wypowiedziana akurat z miejsca jakiegoś punktu widzenia. Drugie pytanie jest jeszcze solidniejsze: „czy Bóg ma kutasa?”. Spróbujmy przyjąć odpowiedź potwierdzającą, a zrozumiemy, że dotyczy ona tylko ewentualności; stąd Bóg i kutas to para niedobrana, model związku seksualnego, który nie istnieje. Dlatego to Jedno, czy będzie tym Bóg, Rozum, Logika, w końcu Rodzina, może tym czymś być tylko za cenę kastracji. Pewnych pytań po prostu się nie zadaje, lub zakazuje się zadawać. Jeżeli odpowiesz na drugie z pytań przecząco, to na kolejne pytanie (nazywają go dziecięcym): „ale dlaczego nie ma?” jesteś zmuszony odpowiedzieć: „bo nie ma i już!”. Tak oto dociera się do granicy mozliwej prawdy. Jest nią znaczący czysty – „jestem, który jestem”. Czy jest coś poza Jednym? Oczywiście, że tak. To Realne, coś, co nie nadaje się w żaden sposób do wypowiedzenia, a nawet do pomyślenia. Do dotknięcia jest tylko za pomocą hipotez. Jeśli wypowiada się, to konstytuuje to świat paranoi. A więc, katastrofa smoleńska spowodowana przez zamach może być tylko hipotezą, lecz jeśli jest mówiona jako prawda, staje się paranoją – zamach zostaje powołany do życia z niczego; dokładnie w taki sam sposób w jakim Bóg stworzył świat, za pomocą słów. Słowa tworzą świat istniejący niejako obok świata dowodów, stanowiąc przy okazji granicę oddzielającą rzeczywistość od realności. Ta realność zostaje określona albo jako Nicość (jak w Biblii), albo jako Chaos (jak dla pogańskich Greków). Zwolennicy tragedii smoleńskiej nie zadają pytań, tylko formułują prawdy składające się na Jedną Prawdę. Nie pytają, jak jest możliwe, że zetknięcie się skrzydła z brzozą obraca samolot górą do dołu, tylko stwierdzają, że jest to niemożliwe.

Podobnie jest z rodziną, o której będę przez jakiś czas pisał. Czy jest ona ewentualnością, czy może koniecznością? Zacznijmy od pytania prostego jak cep: „czy masz rodzinę?”. Jedni odpowiedzą, że tak, drudzy, że nie. Wszelako ci drudzy się mylą. Udowadnia to proste wtrącenie Freuda, opisane przez jednego z jego pacjentów w pamiętniku. Zaczął on pierwsze spotkanie analityczne od wtrętu: „sporo o tobie wiem, jesteś z ojca i matki, babć i dziadków…”. Dziś możemy dodać do tego „chodziłeś do szkoły podstawowej, byłeś szczepiony, zostałeś ochrzczony, identyfikowany jesteś numer Pesel itp.”. Owszem nie wszyscy są ochrzczeni, nawet w kraju skrajnie chrześcijańskim; brak chrztu jest miejscem ewentualności. Aliści „jesteś z ojca i matki, babć i dziadków” jest koniecznością, albowiem konieczne było byś był, aby osoby tak nazwane miały stosunek seksualny, łączyło ich „łóżko”. A zatem łóżko wypełnione po brzegi dwojgiem ich jest warunkiem koniecznym twego bycia, choć ty sam jesteś jedynie ewentualnością tego ich copula. Reszta jest mamieniem ciebie; to co określone jest mianem copula zostało wyparte (o tym się nie mówi), lub zostało zakazane do mówienia, chociażby przez czysty manewr demagogiczny, z mocą równą Bogu powtarzany z encyklikach i katechezach, że tych dwoje śpi ze sobą, byś Ty, dziecię boże, mógł być, a nawet miał być. Element copula, a kysz, a kysz, nie istnieje; lecz skoro już istnieje ( wystarczy dorosnąć na tyle, by ciebie, dziecię boże, wygnano ze wspólnego łóżka do twego tuż za ścianą), nadamy temu rangę grzechu lub sprowadzimy do prostej formuły metaforycznej „robienia dzieci” – „co ty na to, abyśmy dziś robili dzieci?”. Koniecznie dzieci, nie ma to jak robienie tego w nieskończoność. Nikt tylko nie wie, dlaczego robi się to wtedy, gdy dziecko jest za ścianą, a nie we wspólnym łożu, dlaczego robienie dobra ma nie być sprawą publiczną.

Tych dwoje, nazywanych mamą i tatą plus łóżko, jest konieczne dla twego istnienia, choć ty sam jesteś ewentualnością, co najwyżej wierzący, że pojawiłeś się na świecie jako byt konieczny. Twoja wiara jest wszelako nieustannie podkopywana; masz ledwo dwa latka, a już tych dwoje nie pozwala raz na jakiś czas spędzić z nimi nocy („mamo, boję się, mogę dziś spać z wami? Oj, jesteś już dużym dzieckiem, duże dziecko nie boi się spać samo”).

Zważcie, że sztuka sakralna nigdy nie obrazuje wspólnoty cielesnej Maryi i Józefa; nie znam przedstawień jego obejmującą ją, ani jej siedzących na kolanach jego, choćby z bobaskiem razem. Jeżeli on już się pojawia to z boku, na marginesie, z nieodłącznym wtedy atrybutem fallicznym (piła, siekiera, drąg, hebel – przy czym on nigdy jej nie rżnie, nie rąbie, nie nabija na pal, ani nie hebluje). Jouissance istnieje tylko w postaci onanistycznej, czyli jest to jouissance idioty (osobnika o najniższym poziomie rozwoju umysłowego – to dla tych, którzy nie są uczeni historii psychologii i psychiatrii).

Rodzina jest konieczna tylko jako struktura. Każdy z nas miał/ma matkę i ojca, aliści nie każdy z nas będzie ojcem czy matką. Rodzina to coś, co nas poprzedza, a nie to co jest naszym celem. Wszyscy jesteśmy owocem ciągu matek i ojców (to zgrabna definicja genealogii) i stąd bierze się przywiązanie do jej heteroseksualnego sedna, lecz już nie kanonicznego – dziecko obcego mężczyzny może być brane po ojcowsku przez męża. Wszystko bierze się z faktu wprowadzanego przez „łóżko”. Rodzina powstaje przez łóżko, a nie przez dziecko. Pani i pan lubią robić dzieci ,choć nie lubią ich mieć. Młodzi bzykają się z duszą na ramieniu, starzy w okolicach 50-tki też; ci po 70-tce też lubią robić dzieci, mając duszę na ramieniu nadal, tyle że nie w postaci dzieci, ale zawału lub udaru.

Wszyscy mieliśmy matki i ojców, więc o losy rodziny się nie martwię. Jest to widać konieczność, a przez to koniecznością będzie – wystarczy mieć matkę i ojca, by mieć rodzinę. Czy rodzina jest wieczna? To ciekawa kwestia. Czy dziecko poczęte sztucznie przez obce sobie jajo i plemnik, wszczpione do sztucznej macicy geja, który postanowił urodzić je cesarskim cięciem swemu partnerowi (rzecz nie taka znów obca u zwyczajnych małżeństw), będzie miało rodzinę? Oczywiście! Poczęcie odbyło się trybem heteroseksualnym, a matką jest osoba, która była w ciąży i urodziła dziecko. Czy konieczne jest by była kobietą? Co wy na to, gdy odpowiem, że to rozstrzygnie język. Kobieta, która nie urodziła dziecka jest tylko kobietą; bycie matką jest tylko ewentualnością; w języku słowo matka odbija tylko tę ewentualność, o żadnej staruszce dziewicy i staruszce bezdzietnej nie mówi  się per „matka”. Czy mężczyzna ze sztuczną macicą, który urodzi dziecko, będzie nazywany matką? Nie wiem, ale doświadczenie analityczne podpowiada mi, że będzie to inne słowo, które jeszcze nie istnieje. Czy w takim razie takie dziecko będzie miało matkę? Tak, bo Remus i Romulus, a także wilczę dziecię w XVIII wieku w Niemczech i bohater Księgi Dżungli, byli z ojca i matki, i „łoża”, które ich połączyło, nawet jeśli tylko w jednym jedynym heteroseksualnym uścisku.

Zatem o rodzinę jestem spokojny, ale o dzieci znacznie mniej. Dzieci zawsze mają swoje „przechlapane”.

KP

P.S. Tytułowe „Back to the family” to tytuł utworu zespołu Jethro Tull.



Między „musi być” a „może będzie” (2) – „wiem”


Nadszedł czas, by kontynuować to, co zostało zaczęte kilka tygodni temu.

Stronę przygodności, ewentualności, w polu związków międzypłciowych już poruszałem. Miłość, jako to co może być, a nie to co musi być, siłą rzeczy, logiką tych spraw, jest obszarem cudów; gdy mówimy „miłość jest cudowna” podkreślamy ten jej wymiar – gdyby miłość leżała w polu konieczności, konieczność była jej istotą, co najwyżej mówilibyśmy, że „miłość jest przyjemna, fajna, jest cool”. Byłaby punktem żywieniowym, kebabiarnią tuż za rogiem. Dlaczego jemy? By znieść ciężar nieprzyjemności głodu, „zabić głód” ulgą, przyjemnością, rozdętymi ścianami żołądkowego mniam-mniam. Tym jest konieczność. To to, co nie powstrzymuje przed zapisywaniem się czegoś – no dobrze, ale czego?

Wyobraźcie sobie, że jesteście na uroczym, przeuroczym spotkaniu z ukochaną osobą. Boże, o rany, jak wam jest dobrze ze sobą! Jednego pragniecie – niech się to nie kończy! Zapominacie o czasie, jest tylko zapomnienie, cudowne zapomnienie. Nie ma czasu, nie ma tego co jest, albowiem przeszło w zapomnienie, stało się „było” – co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Jest błogie cudowne „nie wiem”. Lecz oto, z innego świata wdziera się w was skurcz mięśni, który znacie od dawna jako „oho, jestem głodny”. Specjalnie pomijam kwestię bólu, oczywistości nad oczywistościami (jesteście ze sobą, a tu zaczyna boleć ząb). Byłoby to prostackie. Wolę zwykły głód. Co będzie dalej? Będzie konieczne, coraz bardziej konieczne coś, co nie powstrzymuje „tego czegoś” przed nie zapisywaniem się dalej. Tak wam jest dobrze ze sobą, ale „ta cholera” dalej uwiera, gorzej, coraz bardziej uwiera. Jeszcze bardziej staracie się zwalczyć to waszym byciem ze sobą, namiętnym przywieraniem do swych ciał, tak bardzo obłapiającym, że zdaje się nie tworzyć miejsca dla igły między wami (to dygresja do jednego z komentarzy). Czasami z igłą udaje się wam poradzić. Pędzicie na koniec świata, w ostępy leśne, gdzie hotelowi boye są anonimo-neutralnym towarzystwem, pilnującym łoża wypełnionego po brzegi wami. Wyłączacie komórki, laptopów już się wcześniej przezornie pozbyliście. Hurra, teraz my! Lecz igły nie śpią. Nosicie je w brzuchach. Zaczynają swą krecią robotę. Nie ma zapomnienia, staje się tylko pomnienie, coraz bardziej zapisuje się w was (w tobie i drugim tobie), że „muszę zjeść”, „ja muszę zjeść”, tak jak „muszę siusiu!” . Nie ma zmiłuj, imperatorem staje się konieczność. Pozostaje ratować to, co można uratować, to niewiele, co do uratowania pozostało. Mówicie: „zgłodniałem, może coś zjemy?”. Jasne, że zjemy, z namiętnego razem przejdziemy do miłego razem. Oszukaliśmy konieczność? Nie, raczej skorumpowaliśmy miłość. Powstał „związek seksualny”, który wszelako nie istnieje, ponieważ jest efektem korupcji – twój interes został opłacony interesem partnera; stał się on counter-partnerem (Bóg raczy wiedzieć od jak dawna szukam polskiego odpowiednika dla tego lacanowskiego konceptu). „My” wykreowane w w tym wyobrażeniowym odruchu zastępuje „Ja i Ty”, „Ja i [twoje]Ja”  sprzed chwili, przesłaniając skutecznie istnienie tylko jednego Ja głodnego satysfakcji, głodnego pełności żołądka, głodującego z powodu jouissance.

Związek seksualny może „istnieć” tylko za cenę umiarkowania, za cenę letniości. Tylko takie „związki” znamy, poczynając od naszych rodziców, o ile jesteśmy przeciętnie zdrowymi neurotykami. Ich związki, o ile przetrwały, osiągnęły to  za cenę letniości. Jak mutanty ludzkie pytamy się siebie i pytamy –  czy oni się kochali? I jak automaty odpowiadamy z nadzieją obecną w niepamięci: może kiedyś? Lecz kiedy było to kiedyś nie wiemy; chcemy, bardzo chcemy, by ich „kiedyś” było. Czemu tego chcemy? Ano dlatego, że nieznośne jest być owocem czegoś letniego; nieznośne jest być czymś, co powstało, co prawda z miłości, ale z przerwą na lunch. Neurotycy to byty mamiące się koniecznością – czy byłem/łam dla nich (jego i jej) koniecznością, czy ewentualnością? Czy jestem dla niej i dla niego jak pokarm, któremu się nigdy nie odmawia, jak kał, któremu się nie odmawia opuszczenia jamy brzucha, jak spojrzenie, któremu się nie odmawia oglądania, jak głos, któremu się nie odmawia słuchania? (To w tej dialektyce psychoanaliza odnajduje cztery obiekty konstytutywne dla podmiotu ludzkiego, by był on czymś dla kogoś, nieodzownym czymś – pierś, gówno, spojrzenie i głos, czyli kwartet znany jako obiekty małe a).

„Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni, i ani gorący, i ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust”. To Apokalipsa Janowa ((3, 15-16); niestety zafaszowana w tłumaczeniu, letnia, mająca za nic wskazanie tuż wyżej. W oryginale brzmi to: „chcę cię wyrzygać z mych ust”. Liczą się związki tylko gorące, albo tylko zimne. Letnie won! Precz z umiarkowaniem! To znaczy wszelako, że związkowi seksualnemu mówi się precz!

Związkowi seksualnemu pisane jest nie-istnienie z racji wplątania się weń rozkoszy – na Boga samego, dlaczego robieniu dzieci towarzyszy, musi towarzyszyć, nie możliwe jest, by miała nie towarzyszyć rozkosz? Ta konieczność rozkoszy jego i jej, nie ich (bo takowej nie ma), w konsekwencji wyrzyguje z rodzin (Kronosowym aktem dotyczącym Zeusa) neurotyków, byty poczęte w letniości, pożądające dalej gorącości i przerażone ewentualnością zimności.

KP

P.S. O współczesnych konsekwencjach, zwłaszcza w odniesieniu do wątpliwości w stosunku do statusu rodziny jako struktury, będzie pewnie dalej. Zadajmy sobie bowiem pytanie: czy rodzina istnieje? Obróćmy to teraz w tezę, nie Lacana, ale być może lacanowską – Rodzina nie istnieje! Paradoks? Lecz jeśli tak, to jest to prawda! Psychoanaliza jest sprawą wielkiej wagi dlatego, że w gruncie rzeczy jest wiedzą o prawdzie, nie prawdą, ale wiedzą o niej.



W międzyczasie (3)


Dziś jeszcze aneks do komentarzy i pewna wypowiedź pani Agaty Bielik-Robson. Zaczynamy od myśli wywołanych przez wasze komentarze.

Nie wiedziałem, że pan profesor był maltretowany przez mamę, ale wiem, że uczy o psychoanalizie ludzi młodych; wiem, bom widział to naocznie na TVPKultura. Oczywiście, byłbym w dylemacie wiedząc wcześniej o jego wyznaniu, ale skoro już ono jest, to stało się własnością publiczną. Dlatego legitymizuje sąd, że profesor „wychłostał’ panią Agatę Mróz tak, jak sam był chłostany. Chodzi o słowo „niemądry” w odniesieniu do heroizmu. To ono zdradza wiarę w boga filozofii, w gruncie rzeczy tożsamego z bogiem teologii – formę Bytu Najwyższego (np. Mądrość, Logika itp.), w stosunku do którego układają się byty pośledniejsze, charakteryzujące się różnym stopniem „niemądrości”. Filozofowie, jako miłujący w najwyższym możliwym dla śmiertelników sposób mądrość, niekiedy przypominają papieży, z którymi często rywalizują. Zważmy, że każdy Byt Najwyższy posługuje się jako nieodłącznym atrybutem batogiem. Oto widzimy u Ewangelistów następującą scenę: niedługo przed wkroczeniem Jezusa z uczniami do Jerozolimy, jakaś anonimowa niewiasta klęka przed schodzonymi stopami Najwyższego i oblewa je perfumami itd. Czy postąpiła ona mądrze? Skądże znowu, gdyby zamiast wylania perfum, zamiast spieniężenia ich na rzecz grupy uczniów, albo jako zakat na rzecz ubogich, to tak, ale marnotrawstwo, naoczny zbytek? I cóż odpowiedział Mistrz ujęty wdziękiem aktu tej kobiety? „Będzie jej odpuszczone, bo naprawdę umiłowała”. Niemądre, a wywyższone. Wiedza, panie Profesorze, to nie wszystko. Kobieta nie jest po stronie wiedzy, jest po stronie nie-wiedzy; lub, by to zobrazować inaczej, kobieta wie o miłości więcej, niż ktokolwiek z mężczyzn, czy bogów samych. Akt pani Agaty bulwersuje profesorów, ponieważ, jak stwierdzają: „nie potrafiła sobie wyobrazić”, podczas gdy to oni nie potrafią sobie wyobrazić; tym czasem to oni aż tyle nie wiedzą o miłości – skutkiem czego pozostaje im ją poniżać, nazywając ją czymś „niemądrym”.  To poniżenie ma szczególny charakter. Miłości do Ojczyzny, Mądrości – tak, po stokroć tak. Miłości jako takiej, miłości nie do czegoś, tylko miłości realizowanej aktem, symbolizowanej przez akt – nie, nigdy. Nie jest przypadkiem, że przybiera to postać w gruncie rzeczy antyfeminizmu (co łatwe do odszyfrowania w wywiadzie z profesorem Mikołejko), przebranego w szaty tegoż, czyli antyantyfeminizmu.

Człowiek żyje w świecie, przeto w swych relacjach z rzeczywistością musi dysponować czymś, co czyniło będzie ją człowiekowi poddaną (już w Genesis tak zostaje ta relacja nazwaną). Pamiętam pod jakim wrażeniem byłem przeczytawszy, jak pewien polski żołnierz żegnał się z życiem, gdy jego okręt (chodzi o niszczyciel ORP Garland) został poważnie zbombardowany. Własną krwią napisał na ścianie przy swej koi „Polsko, jak słodko dla ciebie umierać”. Na chwilę przed śmiercią, jej rzeczywistość wyposażył w słodycz – jak odratowani ze śmierci klinicznej, czujący błogość i nieodparte pragnienie uczynienia kroku ku. Rzeczywistość dosięgamy dzięki aparatowi jouissance, w którym fantazmat jest istotną składową. Nie jest to miraż, rodzaj fantasmagorii; zgoda, nie ma tej słodyczy, raczej jest to obecność wirtualna, a dokładnie przedmiot tej słodyczy. Pierś przywoływana słodyczą jest obiektem, oralnym bez dwóch zdań, to obecność uczepiona realności, obywająca się bez zmysłów; to nie-słodka słodycz, coś zarejestrowanego w mózgu, ale poza kubkami smakowymi ust. A dla Freuda całowanie własnych ust. Może kiedyś wezmę pod lupę zagadnienie obiektu; dlatego „może”, że wątpliwe jest, by był to fascynujący temat na blog. Jest on kontrowersyjny, zbyt radykalny nawet w obrębie uniwersytetów.

Coś niedobrego dzieje się z tak nieprzeciętną osobą jak Agata Bielik-Robson – zaczyna rozczarowywać. Ostatnio w felietonie pod tytułem: Sprawy prywatne i publiczne (WO z 2.III.br). Chodzi o ten fragment, który czyni z uczuć czujnik pozwalający decydować i jak głosować, i jak ma wyglądać demokracja. Polemizując z posłem Głogowskim na temat czym ma być demokracja i co jest, a co nie jest prywatą, pisze np. „demokracja..udziela jednostkom głosu…by te mogły wypowiedzieć we własnym interesie albo zgodnie z własnym odczuciem, które również dyktuje osobiste doświadczenie”, dalej jest, że wystarczy przejąć się osobiście losem przyjaciół homoerotycznej orientacji, wiedzieć, że cierpią, by..itd.itp.

Wybaczcie, ale czasami muszę być sarkastyczny, tym bardziej, im bardziej dotyczy on [sarkazm] osób ze świecznika. Więc do dzieła: rozumiem zatem, że gdyby objawiła się partia i katolicka i zamordystyczna, a jednocześnie liberalna w kwestii ustawy o związkach partnerskich (oto w tym felietonie chodzi), to zgodnie z deklaracją pani Agaty „nigdy więcej nie zagłosuję na PO”, zagłosuje na taką partię, jaką wymyśliłem przed chwilą. To prosta konsekwencja tej deklaracji; wynika z niej, że sprawa związków partnerskich jest kwestią państwową, ale nawet ponadpaństwową – powiedz mi co myślisz o związkach partnerskich, a powiem ci kim jesteś. Miłość bliźniego (nie było to nigdy kwestią państwową) zostaje zastąpiona miłością do osób cierpiących o orientacji homoerotycznej. Na innych cierpiących czujnik uczuciowy pani Agaty nie jest nastawiony. Weźmy sławetnych Moherów – czy pani, i znów filozof, przejmuje się cierpieniem tej mniejszości, o wiele większej od homoerotycznej? A może uważa ich cierpienie i ich los za coś fałszywego (pewno znacie głosicieli fałszywej świadomości)? Homoerotycy tak, Mohery nie; cierpienie pierwszych jest większe od cierpienia drugich – tak każą uczucia pani Agaty, jak najbardziej osobiste, czyli prywatne, tym bardziej, że dotyczące przyjaciół.

Tak właśnie jest z uczuciami, które dotykana moimi przytykami pani, ustanawia za probierz prawdy. To uderzająca sentymentalność, nakazująca narzucać własny sentyment innym, którzy też mają swoje uczucia. Tylko jak zbudować większość parlamentarną bazując na uczuciach (gniew i resentyment, o wiele intensywniejsze od współczucia babushki, nie pozwalają PiS do dzisiaj jej zbudować). Zdaje się, że pani Agata (i znów ktoś obczytany w Lacanie) niewiele wie o naturze uczuć.

Co przede wszystkim należy o nich wiedzieć? Że okłamują. Z jednym, jedynym wyjątkiem – lęk, a lepiej trwoga, bojaźń, to nigdy nie okłamuje. Co to oznacza? Oto oglądam film, a w nim scenę taką. Ciężko poparzony w pożarze strażak umiera w szpitalu; siedzi przy jego łóżku kolega, przyjaciel, mniej poszkodowany; obaj się boją i obaj czują się winni. Co w tym nadzwyczajnego? Ja, oglądający, czuję narastające wzruszenie, czuję się poruszony, czuję łzy próbujące znaleźć ujście (tak ze mną było). I to tylko dzięki aktorom, ich umiejętnościom. Moje uczucia są prawdziwe, bardzo prawdziwe, a jednak coś fałszywego jest w grze. Aktorzy nie cierpią, okłamują sobą mnie, choć moje uczucia pozostają autentyczne. Lecz niemniej jednak jestem okłamywany – cierpienie, którego nie ma wywołuje we mnie wzruszenia różnorakie. Nawet nie trzeba wierzyć w jego istnienie, by odczuwać to czy owo. Histerycy nieświadomie to wiedzą i czynią z tego użytek, zapewniam skuteczny. Analitycy też robią z tego użytek, a nawet nazywają to histeryzacją dyskursu. Uczucia okłamują nas co do swego przedmiotu – cierpienie można okazać nie cierpiąc, a pani Agacie pozostaje wierzyć, że cierpiący cierpi z powodu obiektu, o którym „cierpiący” daje znać nie na poziomie uczuć, ale na poziomie słów („oj ja biedna; o los mój przeklęty”), czyli lamentacji.

Nie wiem, czy pani Agata chce do procedur demokratycznych wprowadzić histerię (i tak mamy jej w nadmiarze w przypadku PiS), ale zrobienie z demokracji sceny teatralnej, na której adwersarze licytują się na poziomy cierpień, wywoła tylko irytację i pobłażliwość obserwatorów, bo to bardzo kiepski teatr.

A tak poza tym, jestem starym konserwatywnym tetrykiem i uważam, że związki partnerskie mają być, lecz nie dlatego, że ktoś histeryzuje, a inny mu wtóruje, tylko dlatego, że wyraża się w tym niesprawiedliwość, czyli nierówność praw.

KP

P.S. Przywołanie histeryczności ma uzasadnienie także w tym, że mówi się coś przez kwantyfikator wielki „nigdy coś nie”, próbując sprytnie ukryć brak odpowiedzi na pytanie, na kogo będzie się głosowało. Odpowiedź: na nikogo, pogłębia tylko histeryczność przez teatralizację sprzeciwu – jeśli się nie będzie głosowało, to przejmowanie się losem cierpiących jest psu na budę.



W międzyczasie (2)


Na początek tego międzyczasu wezmę retoryczne pytania komentatorów. Bóg, mężczyzna, człowiek, a w sumie poza-płeć. Jeśli jest tylko takie Jedno, z którym scalenie się jest przeznaczeniem człowieka, to jest to możliwe tylko pod warunkiem anulowania różnicy między płciami – anulowania jej znaczenia, a nie jej znaku. Idea zmartwychwstania w ciałach nie dotyczy zniesienia znamion płciowości (człowiek nie zna cielesności poza znamionami płci); zniesione (związku z heglowskim aufhebung nie będę rozwijał) zostaje jej znaczenie. Dokładnie tak, jak dzieje się to w przypadku biseksualizmu – znamionom płci nie odpowiada przyporządkowanie jedno-jednoznaczne efektom orientacji seksualnej. To dlatego homoseksualizm, transeksualizm, transgenderyzm stał się sprawą polityczną. Swoje istnienie opiera się na znamionach płci, a nie na ich uporządkowaniu w sieci dyskursu. Polityczność tych zjawisk z tego się wywodzi – zakwestionowany, rozbity związek między znaczącym płci, a orientacją płciową, skutkuje donośnym domaganiem się włączenia w obowiązujący dyskurs kwestii znamion płci, pojmowanych jako czysty znaczący: „jestem mężczyzną/kobietą i już”; masz to uznać i nie zadawać głupich pytań (w tym interwencji:”przyjmuję do wiadomości pana/pani stwierdzenie, ale to mnie nie przekonuje”).

Lecz to tylko mimochód. Dziś skupię się na kwestii fantazmatu, jak się okazuje kluczowej dla recepcji psychoanalizy przez współczesność. Wezmę pod uwagę dwa filmy i opinie profesora Mikołejka, filozofa. W pewnym filmie francuskim (nie pomnę jego tytułu, bo oglądałem go bez uprzedniego planu) jest scena, w której zakochany po uszy mężczyzna dowiaduje się od swego przyjaciela, że spotkanie bohatera z jego ukochaną zostało przez niego co do szczegółów zaaranżowane. Ów przyjaciel skorzystał z wiedzy o śnie bohatera, by „ubrać” na randkę w ciemno przyjaciółkę swej sympatii. Problem w tym, że zakochany bohater spotyka się potem z ukochaną i zrywa z nią, ponieważ „to nie było przypadkowe spotkanie, a miłość zaaranżowana nie jest tym, co go interesuje”. Nie pytajcie dlaczego on to robi; odpowiedzi udzielą wam „specjaliści” od psychologii, nazywani osobami niekompetentnymi przez władze PTP, które z kolei udzielają tylko kompetentnych odpowiedzi i całkiem jawnie domagają się zapraszania do mediów tylko uznanych specjalistów (moja opinia? Żenada!). My spytamy, po co on to robi. Pytanie w takiej formie odcina kompetentnych psychologów od prestiżu budowanego na wiedzy, a akademików od chowania się za parawanem wiedzy naukowej. O co chodzi bohaterowi? Co jest ważniejsze od zakochania, ba, miłości nawet? To proste – zachowanie fantazmatu. Czym on jest? Na poziomie codziennego zachowania społecznego objawia się sztywnością przekonań, a raczej wiar, czasem, zwłaszcza przez pozytywistów zwanych uprzedzieniami lub magicznym myśleniem, co do tego, czego pragnie dany podmiot, co uważa za swą satysfakcję lub osobiste szczęście. W psychoterapii stanowi główne źródło obron, a w połączeniu z fantazmatami terapeutów przyczynia się do zaistnienia sytuacji, w której ślepy prowadzi paralityka (to w łagodnej wersji), lub do eskalowania przemocy, często zwanej dobrą wolą, w postaci: „mój fantazmat lepszy od twojego”. Scena z filmu doskonale pokazuje na czym opierają się relacje neurotyka z rzeczywistością – na narzucaniu fantazmatu rzeczywistości, na upartym dążeniu do podporządkowania rzeczywistości satysfakcji zaklętej w fantazmacie. To fantazmat odpowiada za generowanie przymusu powtarzania (ile razy bohater zerwie relację z ukochaną, gdy zorientuje się, że spotkanie nie było przypadkowe?).

W filmie „Spread” (znanym u nas jako „Amerykańskie ciacho”, czemu amerykańskie?) połowa filmu to ekspozycja fantazmatu bohatera (chodzi o „każdą kobietę można mieć i jeszcze coś z tego mieć”). Bohater ochoczo i bezbłędnie czyni sobie rzeczywistość poddaną. Do chwili, i tego dotyczy druga połowa filmu, gdy spotka dziewczynę mającą swój wariant tego samego fantazmatu. Spotyka sobowtóra w postaci kobiecej i orientuje się, że jest zbyt cienki dla niej. Skutkiem tego fantazmat się pruje, bohater doświadcza kryzysu jouissance i…miłość jest remedium. Okazuje się, że lekiem na kryzys jouissance jest miłość, czyli pytanie o Nią zadane sobie przez bohatera.

To jednak tylko filmy i pisanie o nich, bądź co bądź materii fantazmatycznej, zdaje się być czynnością pomocniczą, wręcz nauką pomocniczą filmologii i teatrologii. Dlatego nie ma dziś uznanego krytyka, który by nie przyznawał się do znajomości Lacana. Dlatego dziś wszyscy traktują film Lacanem, a teatr jeśli nie Lacanem to Hellingerem.

Lecz za psychoanalizę biorą się też filozofowie, nawet profesorowie. Przyznał się do tego Zbigniew Mikołejko w swej rozmowie z Dorotą Kowalską na temat feminizmu w Polsce (GW 2-3.III.br). Naruszył on, chcąc nie chcąc, dobre imię pani Agaty Mróz, która wiedząc, że jest śmiertelnie chora zdecydowała się urodzić dziecko. To łatwe, osoba nieżyjąca nie może bronić swego dobrego imienia. Nie to jest też przedmiotem mojej kąśliwości. Niestety, znawca psychoanalizy (i uczący o niej) powinien nie tylko wiedzieć, lecz przede wszystkim rozumieć istotę zagadnienia. Tymczasem pisze: „I niby podjęła decyzję samodzielnie,.., ale w moim odczuciu żyła pod batem dyskursu ideologicznego; nie wyobrażała sobie bowiem – nie potrafiła sobie wyobrazić – innej możliwości.”. Zdradził się pan profesor ze swego fantazmatu, na który składa się poniżanie kobiety, przebranego za pobłażliwość. „Owszem, zachowała się heroicznie, ale są rodzaje niemądrego heroizmu.” Fajnie, czyż nie tak? „Takie to czasy córeczko, tata idzie na wojnę z sowiecką swołoczą, tata musi, córeczko.” Czyżby w przypadku mężczyzn był to mądry heroizm? Snuje swe myśli autorytet dla młodych następująco: „Wyrządziła krzywdę nie tylko sobie, zabierając swoje młode życie w nicość, zadała ranę również dziecku, które będzie chowane bez matki. To straszne kalectwo.” Wieje odwagą nie zadawania sobie pytań. Czy tata idący na wojnę by zginąć, nie krzywdzi swym przeniesieniem się w nicość dziecka, jak i siebie? Czy to co robi tata jest heroizmem, a co robi mama jest głupotą? W obu przypadkach jest się pod batem dyskursu ideologicznego, panie profesorze. Lecz widocznie mężczyźni zajmują się mądrymi heroizmami, a kobiety rodzeniem dzieci i dawaniem im życia, co jest niemądrym heroizmem. Chyba dlatego niemądrym heroizmem, że dla pani Agaty Mróz, wspaniałej siatkarki, rozpoznanie białaczki nie było wyrokiem śmierci, w przeciwieństwie do profesora, który „wie”, że musiała umrzeć. Pan Mikołejko ma się za niedowiarka. Jest wprost przeciwnie, pan profesor wie co należy zrobić gdy młoda kobieta się dowiaduje, że chora jest na białaczkę; dla niego nie ma wątpliwości, że na pytanie: „urodzić czy nie urodzić dziecko” jest tylko jedna słuszna odpowiedź.

Ja jestem zawodowym niedowiarkiem, to znaczy kimś, kto nie dowierza wiedzy pana profesora; kimś kto wie, że można zdecydować tak i można zdecydować siak; i każdy wybór jest godny, albowiem jest samodzielny, i to nie na niby. Wszystko dlatego, że nie ma odpowiedzi na pytanie: „umrę czy nie umrę chorując na białaczkę?”. A propos, z punktu widzenia śmierci, w ogóle nie powinno rodzić się dzieci, ponieważ każda śmierć kogokolwiek szkodzi też jakimś ich bliskim. W liczeniu na cud jest tyle samo godności co w jakiejkowiek innej decyzji podmiotu.

I na koniec – formowanie się fantazmatu jest jedyną samodzielną decyzją podmiotu, na dodatek pochodzącą od dziecka. Jest to odpowiedź umożliwiająca trwanie w życiu, na dodatek z pewną dozą satysfakcji. I to bez pomocy mądrości pana profesora i umiejętności psychoanalityka. Jest tak dlatego, że ta odpowiedź jest dokonana bez udziału jakiegokolwiek Innego. Problemy rodzą się gdy fantazmat przestaje działać; to wtedy przychodzi się na analizę, idzie do spowiedzi, czyta filozofów, mędrców, mnichów.

Jestem za wyborem pani Agaty

KP

P.S.

Niestety nie znam tytułu filmu francuskiego, ani też nie pamiętam, na którek stacji TV go oglądałem. Temat fantazmatu będę kontynuował; tym bardziej, że coraz bardziej rozczarowywuję się do tekstów i poglądów pani Bielik-Robson. Odniosę się do jej ostatniego felietonu, skoro uważa siebie w jakimś stopniu również za znawczynię myśli Lacana.

Zważcie też na pewien szczególny zbieg okoliczności, który nie jest zbiegiem okoliczności. Losy Ashtona Kutchera, aktora grającego główną role w „Amerykańskim ciachu”, splotły się w życiu, gdy skrzyżowały się drogi jego z Demi Moore, panią starszą o circa tyle lat, co filmowa kochanka grana przez Anne Heche. To dowód, że fantazmat nie jest tylko bajką. On prowadzi ludzi przez życie, nawet jeśli są parą.



W międzyczasie


Niełatwo zachować jest ciągłość wpisów, gdy aktywność czytelników jest olbrzymia. Sądziłem na początku tygodnia, że skomentuję wpisem niektóre wątki zasygnalizowane przez nich. Liczyłem na to, że uda mi się to zrobić w środę, lecz im więcej życia za sobą, tym więcej ścigania się z nim. Niemniej jednak chcę pozostać wierny swemu planowi, że wpisy wymagające ciągu dalszego będę czynił pod koniec tygodnia, a wszystkie wtrącenia się w dyskusję w środku tygodnia. Za wyjątkiem dzisiejszego – cóż, falstarty się zdarzają.

Ilość wątków, które wymagają komentarza psychoanalitycznego, jest pokaźna. Stąd musiałem je poddać selekcji; wybrać te, które najczęściej rozsadnikiem są nieporozumień.

Uwzględniając nawet etologiczno-ekologiczny punkt widzenia, nie można bez wątpliwości stwierdzić, że seks jest prostą, by nie powiedzieć banalną sprawą. Robić seks (make love) jest łatwo, ale dopiero wtedy, gdy „jego” znajdzie się w jej „niej”, a co seksuologowie uczenie nazywają immisją. Tak to postrzegają wszystkie zwierzęta świata. One ciupciają gdy czują nacisk, rodzaj parcia, z istoty swej cyklicznego, to znaczy mającego swój wyraźny początek i koniec – albowiem, jak nie dopisano w Biblii, jest czas rui i czas wytchnienia od niej. Zwierzę przez całe swe życie robi ciągle to samo – budzi się, żre, drzemie, podróżuje do wodopoju, robi sobie sjestę i idzie spać. Od czasu do czasu wkracza do gry dodatkowy cykl, zmuszający je do walki o zwierzęce „niej”, a samice do „przychylnego” wyrażenia „tak” wobec „jego”. Po czym „jego” wnika w „niej” i krócej czy dłużej wykonuje czynność, najlepiej obrazowaną przez pracę młota pneumatycznego. Seks jest dodatkiem w życiu zwierząt, podczas gdy w życiu człowieka jest sednem – to reszta jest do niego dodatkiem. Cykl seksualny u człowieka nie występuje – bo gdzie miałby być jego początek? Przypomnijcie sobie „wasze” akcje seksualne w przedszkolu lub w wieku przedszkolnym – odkąd pamiętacie był w waszym życiu seks. A punkt końcowy? A nie czujecie czegoś w rodzaju zdziwienia, a nawet zaniepokojenia, promulgacji odcienia odrazy, gdy dowiadujecie się na żywo, że własni staruszkowie-rodzice „robią to”, choć „jego” i „niej” zawodzi na całego? Człowiek jako jedyny przedstawiciel istot żyjących, jest istotą seksualną, to znaczy jego istotą jest seksualność – dlatego czego się nie tknie jest echem tej istoty. A pomimo tego staje wobec seksualności z zakłopotaniem, własnej i czyjejś. Dla niego seksualność przekroczyła granice biologii, co najlepiej podkreśla wściekły opór „biologicystów” przed uznaniem potęgi seksualaności dziecięcej. To dla niej ciupcianie jest dodatkiem, a nie istotą. Gdy istotą jest tylko ciupcianie, to nie ma miejsca ani na oziębłość, ani impotencję (rzeczy w świecie zwierząt nie znane). Człowiek jest istotą perwersyjną i dlatego ciupcianie nieustannie przegrywa. To do dziś jest szokiem, a psychoanalizie kilkadziesiąt lat zajęło pożegnanie się z ideologią prymatu genitalności, do czego miało zmierzać tak zwane wychowanie seksualne. Służyło ono do wzięcia perwersyjności w cugle; było czymś w rodzaju świeckiej religii.

W obszarze miłości ludzie są platonikami. Nieustannie wierzą w istnienie „tej” lub „tego”, z którym stworzą jedność. Ta koncepcja, Platon jej autorem, zaludnia świat ludzkimi wagabundami, wałęsającymi się bez ładu i składu po ziemskim padole, w poszukiwaniu uzupełniającego „jego” lub „jej”. Lecz jak „go”, „ją”, rozpoznać? Czyżby podściółką dla tej koncepcji było promowanie promiskuityzmu, co współcześnie przybiera postać przestrogi: „nie bierz kota w worku”, najpierw wypróbujcie się w łóżku? W konsekwencji i tak rządzi dobranie się seksualne, czyli rozkosz górą. Platon w tej koncepcji przemawia jak zbereźnik, maestro alfonsów i rajfurów. Ludzie u niego, nie wiedząc nic o tym „jak i skąd” (to wariant platońskiej jaskini), mają się znaleźć, by się scalić. Tymczasem ludzie, w tym polu bez drogowskazów, kierują się wiedzą, którą mają od urodzenia (ale nie wrodzoną) – rozkoszne jest lepsze od nijakiego lub wstrętnego (chcecie innych przykładów, proszę bardzo: dłuższy od krótszego, grubszy od cienkiego, większy od małego, wyższy od niższego, krągły od szczapowatego, wypiętrzony od płaskiego itd.). Rozkosz jest wiedziana i stąd jest azymutem sterującym płciową peregrynacją po świecie – rzeczywiste jest tym, co sprawia rozkosz (opisałem w ten sposób istotę zasady przyjemności). Chrześcijaństwo jako oczywisty wróg seksualności dziecięcej porzuciło Platona, pozostając przy jego pomyśle – ludzie pałętają się po Ziemi w poszukiwaniu nie swojego „jednego”, czy „jednej”, tylko w poszukiwaniu absolutnego „jednego” dla wszystkich, z którym, ale bardziej prawdopodobne z którą, scalą się poza Ziemią i poza życiem. To Chrześcijan rozkosz absolutna, pozapłciowa, w zasadzie perwersja szczytowa. Rozkosz pozapłciowa to rozkosz biseksualna, to wyższość Chrześcijaństwa nad Islamem (ten proponuje rozkosz heteroseksualną; w raju islamu homoseksualiści nie mają dostępu do rozkoszy). Dlatego dla Lacana każda miłość jest hommoseksualna (dwuznaczność do uchwycenia tylko w języku francuskim -homme/homo to człowiek i mężczyzna), przekracza trwogę istniejącą na granicy między płciami, tak doskonale obecną w szaletach publicznych oznakowanych trójkątem podczas wizyt panów przy pisuarach (dostrzec/nie dostrzec;ukazać/nie ukazać). Platon, Islam, czy Chrześcijaństwo, to dla psychoanalizy kraina fantazmatu – scalenie w swym finale to śmierć podmiotu ludzkiego; wyzwolenie go od niedogodności życia przepołowionego przez płciowość (tym jest popęd śmierci, pragnienie śmierci jest pragnieniem wytchnienia od..). W życiu samym scalenie jest bajką – gdy kochasz, dostajesz po łbie równie często jak nie kochasz.

No, chyba że jesteś z nią/nim w łóżku wypełnionym przez was po brzegi, w łóżku nigdy nie opuszczanym. Czy ktoś z Was, których kocham, pięknych Pań i pięknych Panów, robi to teraz, wiecznym teraz?

KP

P.S. Możliwie szybko napiszę następny wpis poświęcony komentarzom moim do uwag czytelników. Nie zapominam przy tym o ciągu dalszym cyklu.

Skorzystałem z okazji wzbudzonej przez uwagi na temat scalania, by upublicznić tezy z mojego nigdy nie opublikowanego i nie ukończonego artykułu o religijości maryjnej, tak bardzo propagowanej w Polsce. Swego czasu (był to rok 1990) pomysł chwycił, ale zabrakło odwagi redaktorów. Nie ukończony tekst mam w szpargałach – tezy przedstawiłem.



Między „musi być” a „może będzie”(1) – „wierzę”


Ciekawa seria komentarzy; w roli głównej kobiety; to ich żywioł – ciało i jego kobiecość. Szkoda, że tak rzadko przemawiają, a jeśli już to z getta, w izolacji od tzw. męskiego punktu widzenia. Nie ma męskiego punktu widzenia na ciało. Męski punkt widzenia pojawia się tylko wtedy, gdy ciało jest za zasłoną, za tymi tiulami, falbanami, fatałaszkami, stanikami, cieniami, kreskami, ciapkami, kratami, plisami. Ta przebieralnia, w której prym wiodą panowie o nieco innej płciowości, homoseksualiści, których misją jest ukrycie ciała kobiet i zastąpienie go teksturą tekstyliów. Ciało kobiet jest tym, czego kompletnie nie rozumieją – gdy zdarzy się im być w łóżku z kobietą (większość stara się tego spróbować), to „coś” niczego nie symbolizuje, okazuje się być raczej mięsem, a i to nieco nieświeżym. Męski punkt widzenia leży tam gdzie ich organ. Mężczyzna jest na zawsze, dożywotnio, zaślubiony penisowi. Jest mu wierny po grób. To organ symbolizuje mu i dla niego. Ciało to zbiór organów i tyle. A w ogóle najlepiej, by istniało w postaci aluzji, w postaci światłocienia. Efekt tego co się stanie gdy zniknie światłocień, gdy nie ma już miejsca na aluzję, zobaczycie na obrazie Gervexa „Rolla” (polecam!). To samo widać w przypadku komentarzy – gdy kobiety przestają podporządkowywać ciało aluzji i przebraniu, mężczyźni milkną i odwracają wzrok.

To była tylko dygresja – do ciała symbolizującego niebawem powrócę.

Kontynuujmy rozwikływanie zagadki nie istniejącego związku seksualnego (wszystkie inne rodzaje związków istnieją: braterskie, koleżeńskie, przyjacielskie, rodzinne, rodowe itd.). Powracamy do naszego pubu i singielki, nawet jeśli tymczasowej. Właśnie podeszła do stolika singla, czyli jego samego, przysiadła się i rzekła oto: „chcę byś mnie przeleciał; proszę przeleć mnie jeszcze dzisiaj!”. Czy jest to możliwe? Pewno jest. Lecz zazwyczaj mamy tylko do czynienia z nieco odsłoniętym dekoltem, czy nieskrywanym przesadnie założeniem nogi na nogę, gdy akurat za garderobę służy sukienka, tudzież spódnica. Oto jesteśmy w kinie, centrum aluzji, miejscu gdzie wszystko można artykułować, ale nie trzeba niczego powiedzieć. Sprawy są wszelako bardziej skomplikowane. Można też mówić aluzjami – oto: „kochajmy się dziś, proszę!”, czy też odważniejsze: „kochaj się dziś ze mną!”. W pierwszym przypadku zniknął podmiot, czyniąc miejsce dla iluzorycznego podmiotu mnogiego (wiara, że w miłości nie ma Ja i Ty – precyzyjnie Ja i Ja – a jest jakieś My). W drugim „kochaj się” jest aluzją do czegoś innego, co zostaje przesłonięte przez wprowadzenie do gry „miłości” – robienie „tego” bez odniesienia się do miłości jest jakieś takie „tfu”, nie na miejscu. „Przeleć mnie jeszcze dzisiaj” ,zaś, wprost odnosi do podmiotu, tu kobiety, który wie, że ciało potrzebuje rozkoszy, a satysfakcja podmiotowa (jouissance) może pojawić się tylko od strony ciała, nie od strony Innego, partnera. (Dla mężczyzny, co sygnalizowałem na wstępie, jouissance płynie od strony organu, zazwyczaj jedynego i to stąd jego „proszę” przybiera uniwersalną formę: „proszę, zrób mi laskę”; w żadnym wypadku nie „przeleć mnie”).

Chyba bardziej zrozumiałe staje się, dlaczego neurotyk ile sił walczy o to, by nie musieć ciała czynić przedmiotem domagań. Analiza trwa tak długo, bo neurotyk jest misjonarzem miłości, a nie misjonarzem ciała. Wierzy ile się da i ile można, że jouissance ciała nie jest tym, w co musi wkręcić partnera, Innego. Dla siebie jest on w kinie, w którym ogląda różne warianty swej satysfakcji, zawsze spełnione, niczego nie musząc pozostawiać przypadkowi, jakim jest zawsze odniesienie do partnera, Innego. „Proszę, przeleć mnie dzisiaj!” – jest ryzykiem, bo nie wiemy jak angażuje Innego. Może przez jego „tak”, a może przez jego „nie”, kto wie? By domagać się jouissance ciała, pozostaje wierzyć w „tak” Innego. To dlatego jouissance ciała ma do czynienia z czymś z mistyki, ma twarz kobiety, jest zapomnianym obliczem Boga; jest „wierzę, że”. Zaś męskie jouissance, jouissance falliczne, ma tylko oblicze erekcji, czegoś, co nie ma żadnego związku z wiarą. Ona „musi być”, a niech spróbuje tylko nie być, nie zaistnieć! Seksualność kobieca (uwaga!, nie kobiet) doczepiona jest do ewentualności, a przez to do miłości (by chcieć „proszę przeleć mnie” muszę wierzyć, że spotkam „tak” Innego). Seksualność męska (uwaga!, nie mężczyzn) podporządkowana jest na śmierć i zycie konieczności, a przez to niezawodności, solidności. Męskość jest tym, co nigdy nie powinna nawalać.

Będę kontynuował

KP

P.S. Rolla to tytuł obrazu Gervexa. Oto teraz problem – to o czym piszę jest trudne, bardzo trudne. Czy mimo to kontynuować? Wykrzykniki w nawiasach to znak imperatywu, zawsze obecnego w domaganiu.



Wypowiedzieć wszystko, powiedzieć nic -cz.II Niemoc


Naprawdę rozumiem komentatorkę i jej prośbę – czy możliwe jest przezwyciężenie fundamentalnej niezgodności między miłością, a rozkoszowaniem się? Czy oznacza to, że mam rozjaśniać istotę tej niezgodności? Spróbujmy.

Miłość jest przede wszystkim narcystyczna, to znaczy, że kochając, kochamy siebie. A pomimo tego kochamy kogoś. Mamy w tym interes. Zawieszamy się na tym kimś, by ten ktoś wyprodukował swą miłość, którą będzie kochał. Kogo? Mnie, oczywiście. Nie sąsiadkę, czy sąsiada. Załóżmy przez chwilę, że to się udaje, że rozkochujemy kogoś i ten ktoś kocha nas. Wszelako, czy jesteśmy spełnieni, czy jesteśmy u celu?

Załóżmy teraz, że rozkochano nas i kochamy tego rozkochiwacza – czy osiągnęliśmy stan wymarzony? W to wierzą neurotycy; wierzą, że „kochaj” jest warunkiem do „i rób co chcesz”, nawet „pieprz”. A tu klops! Miłość, choćby najpiękniejsza, największa, najczulsza, najmocniejsza (zajrzyjcie, gorąco namawiam, do mowy o miłości św.Pawła), to aliści nie wpada na jouissance, na rozkosz. Weźmy przypadki impotencji u mężczyzn i oziębłości (nieważne czy rzeczywistej czy rzekomej) u kobiet. Kto zna przypadki, że pomimo tego miłość przetrwała, a daj boże, że i umocniła się? Św.Paweł nie okłamuje nas co do zasady, ale okłamuje co do istoty. Nigdzie nie poważył się na przypisanie miłości właściwości, którą nazwę „miłość zawsze dogadza”, chcąc powiedzieć, że miłość zawsze sprawia rozkosz. Co to, to nie, św.Paweł nie chce nas okłamać. Nie chce karmić nas mrzonkami. Lecz, skoro miłość tego nie może, nie może zrealizować tak uniwersalnego oczekiwania (panowie lubią pytać „czy miałaś orgazm”, panie „czy było ci dobrze), to po co mówić o niej jako o naj? Łatwo dostrzeżemy, że Paweł z Tarsu zaszczepia w ten sposób być może najbardziej przemocowy fantazmat, który z łatwością pochłaniamy w sobie. Jego logika mówi tylko tyle, że miłość podoba się Bogu, lub temu kogo się kocha, ale sama z siebie nie sprawia kochanemu rozkoszy. Miłość się kończy, gdy musi mierzyć się i mierzyć z impotencją lub oziębłością.

Czemu tak się dzieje? To nie trudne zagadnienie. Jakakolwiek by miłość nie była i jakimkolwiek znakiem nie była reprezentowana, obrączką, wspólnym kontem, rozliczaniem się z podatku, dziećmi, a nawet samym sakramentem, nie gwarantuje wiedzy na temat jouissance osoby kochanej, wiedzy na temat: „co sprawia ci rozkosz, na czym zasadza się twoja rozkosz”. Rozkosz jest zawsze prywatna, to wiedza najosobistsza z osobistej; tak osobista, że nawet sam zainteresowany może jej nie znać. Ta wiedza nie jest w intymności; ona jest w ekstymności (vide fantazje masturbacyjne czy „zboczone sny”); tak daleko bywa ekstymna, że ludzie potrafią posługiwać się podręcznikami gry wstępnej w łóżku i dziwią się, że to jednak nie to. Oczywiście, ludzie potrafią mieć wiedzę, wszelako bardziej o seksie niż rozkoszy. Niektórzy mają jej nawet bardzo dużo, próbują ją uczynić sobie poddaną, eksperymentują i planują. Osiągają tyle, że rozkoszują siebie, lub nawet siebie sobą. Stają się erotomanami, seksoholikami, hedonistami. Dalej jest już tylko apatia, uczenie nazywana też anhedonią.

Kocha się po to, by „rozkoszować się z”, ale i, i to jest zdecydowanie ważniejsze, rozkoszować się kimś, a dokładnie, ciałem „jego” czy „jej”. Rozkoszować się ciałem Innego, ale i pozwolić rozkoszować się ciałem – pod warunkiem wszelako, że ciało jest ciałem Innego, które symbolizuje Innego, a nie jest należące do niego/niej.

Myślę, że dotarłem do granicy przyswajalności dokonywanej z marszu. Zatem zatrzymam się w tym miejscu, by pozwolić czytelnikom na przetrawienie tych wyjątkowo trudnych spraw, zostawiając ciąg dalszy następnemu weekendowi.

Pozostaje odpowiedzieć komentatorce. „Rozkoszowanie się z” w miłości jest ewentualnością, ewentualnością, którą pożądamy i której się boimy. Bardzo ale to bardzo chcemy, by istniało koniecznie. Ponieważ jednak mówimy teraz o sytuacji „łóżka wypełnionego po brzegi, że szpilki nawet w nim nie umieścisz”, łóżka zajmowanego tylko przez dwoje ich, tylko i tylko ich, to stąd pojawia się wymóg domagania, bowiem z definicji kieruje się ono do kogoś. Pragnienie osiągamy tylko domagając się go. Nie ma co liczyć na Ducha Świętego, Yang czy Ying, feromony, wirusy miłości, czy psychoterapię.

„Kochaj mnie, kochaj”, i rób z tym ciałem co chcesz. Co Wy na to?

KP

P.S. W ostatnim zdaniu nie ma pomyłki, brzmi ono: „z tym ciałem”, a nie z mym ciałem. Może ktoś się domyśli dlaczego.



Okruchy odpowiedzi – mały przerywnik


Pisząc blog żyję dzięki komentarzom. To jasne, że nie do wszystkich mogę się ustosunkować. Niekiedy prowadzę korespondencję kanałem prywatnym, o ile poruszony temat jest partykularny, osobisty lub bardzo szczgółowy; tym bardziej, gdy jest ściśle fachowy. Aktualne trzy komentarze każą na chwilę przerwać nowy cykl, by zająć się zagadnieniami w nich poruszanymi. Mam nadzieję, że uda mi się zgrabnie przejść dzisiaj do przerwanego cyklu – pozwala na to komentarz Wojtasa.

Zacznę od Takiej Tam – żadna to „taka tam”, wiele kobiet myśli, rzadko aliści o tym wiadomo. Dlaczego? Może dlatego, że kobiety bardzo, ale to bardzo, przywiązane są do skromności. Czy uogólniam? Oczywiście tak, kwestia jednak tylko w tym, czy uogólniam w sposób uprawniony, a nie że w ogóle uogólniam. „Wszyscy mężczyźni to szuje”, to uogólnienie rzec jasna (zastosowanie kwantyfikatora ogólnego przekonuje nas bez problemu) – czy uprawnione? Nie, ale ja się z nim zgadzam w całej pełni. Ja bym tak nie twierdził, lecz tylko dlatego, że jestem mężczyzną i nawet jeśli wszyscy pozostali faceci byliby szujami (a tego wykluczyć nie sposób), to ja nie wpisuję się w tę kategorię. Ja, ex definitione, jestem wyjątkowy przez fakt odrobiny narcyzmu zasianego we mnie przez Innego realnego – mojego care-giver. Rzeczone uogólnienie jest efektem fantazmatu, a nie precyzyjnej oceny rzeczywistości. Z kolei mój sąd „feministki są za cenzurą podniecenia seksualnego” co najwyżej można potraktować jako definiens w stosunku do definiendum. Kobieta chcąca zakazać przedstawiania kobiet jako źródła podniecenia seksualnego jest feministką, nawet jeśli ona sama się do feminizmu nie przyznaje. Dlaczego? Bo sednem jest probierz odsączający rzeczywiste od subiektywnego. Uogólnie jest uprawomocnione tylko wtedy, gdy w sądzie nie uczestniczy Ja. Psychoanalityk na przykład wie, że powiedział coś z prawdy właśnie dlatego, że zaprotestowało jakieś Ja. Temat ten zaprowadziłby nas wszelako do zagadnienia, co oznacza wyjść poza ramy fantazmatu, poza przebrania narzucone przez identyfikacje.

Teraz Joshe. Najpierw kwestia podmiotu. Pana podmiot i mój podmiot to podmioty neurotyczne. Ja jestem neurotykiem i zapewne Pan jest naurotykiem. Nie ma czegoś takiego jak normalny podmiot. Konkretny byt nie jest bytem podmiotu – zreifikowany podmiot to zło czynione człowiekowi. Weźmy reklamę, oto paralek o nazwie Sedatif. To cudo odstresowuje, mówią. Być może tak jest, ale reklama krzyczy, że wszyscy kupują Sedatif, jak VW-Golfa nowej generacji: „zostały już tylko 602 sztuki, nie czekaj, biegnij i kup”. Kto wtedy biegnie, zapytajmy. To nie podmiot lub, jak wolicie, podmiot zreifikowany. Oszustwo dyskursu kapitalistycznego na tym polega – liczy się nie nabywca tylko nabywcy, masa kupujących, a nie kupujący. Jakie ma to odniesienie do przykładów przez Pana podanych? Bezpośrednie! Zachwalanym towarem jest tzw. dobro dziecka (nasz Sedatif, czy VW), o którym mówi się, że jeśli będziesz karmiła na życzenie, pochodzisz do szkoły rodzenia, weźmiesz urlop tato, pampersa zmienisz, ponosisz na rączkach, przy porodzie będzisz, to „kupujesz” dobro pod postacią wspaniałego dziecka (każda reklama jest obietnicą). Gdzie szukamy podmiotu? Zadajmy kilka pytań. Czy w świecie znanym Panu tata dziecięcia może bez komplikacji odmówić wzięcia tacierzyńskiego, nie udania się do szkoły rodzenia, nie bycia przy porodzie? Czy mama może wziąć przerwę na karmienie, ale które odbywa w domu, a nie w pracy, powiedzieć wszem i wobec, że idzie przewinąć maluszka, bo tatuś jego nie robi tego, krzyknąć w szkole na podrostka, że „jeśli się nie uspokoisz, to wytargam cię za uszy” bez oskarżenia o patologię? Kwestia rodziny wymaga poważnego namysłu, a nie reklamiarskiej hucpy. Czy tak trudno zauważyć, że jednym ze skutków negatywnych opisywanego wzorca jest infantylizacja rodzin. Czym bowiem jest sprowadzanie ojców do pozycji tatusiów, a matek to wilczyc wykarmiających biedne małe (za to nie byle jakie, czyli Remus i Romulus)? Czy niemożliwe jest zauważenie, że w ramach troski o rodzinę wykradziono jej funkcję wytyczania granic, akcentowania różnicy między dobrym i złym, pięknym i brzydkim, poprawnym i niepoprawnym. Kto przechwycił tę funkcję? To widać! A co osiągnięto dzięki temu? Przeżywalność niemowląt, wzrost współczynnika inteligencji, fenomenalną sprawność manualną i…jeśli proponowane warunki są tak zachwycające, to skąd ten wysyp różnych form psychoz, parapsychoz (autyzm, Asperger, ADHD), otyłości dziecięcej i szeregu innych dziwactw, o które to patologie oskarżani są akurat rodzice? Psychoanalitycy widzą w tym właśnie odpowiedzi podmiotowe, bytów bynajmniej nie zreifikowanych. Miejsce podmiotu mieści się w pytaniu: co na to dziecko? Co na to dziecko, że ma się nim opiekować tata; może wolałby, by to mama się nim opiekowała? Wolałby, by to mama, czy tata stosowała zasypkę? Jakkolwiek dziwne wydają się te pytania, to opisują one sytuację, w której maleńki byt zostaje zreifikowany, nie pyta się go, ani nie oczekuje się od niego odpowiedzi; wie się za niego, a nawet wie się za rodziców; bo czy maleńkie byciątko w ogóle czegoś chce? A byty rodzicielskie w ogóle czegoś chcą? Życie rodziny nie pozostawia się przypadkowi, zwykłej bogini Fortunie. Lub profesjonalnie: sęk w tym, że nie wiadomo (albo wiadomo aż za dobrze) gdzie jest jouissance i kogo to jouisance. Podmiot nie przejawia się pozytywnie, przez pozytywną odpowiedź. Podmiot swój status bytu buduje przez negatyw, granie na nosie, robienie w konia. Nie jest on oportunistą, jest suwerenem. Zaświadcza o tym cały system opieki – wszystkie dzieci mają mieć to samo i być takie same; dziecko jako suweren kierowane jest do psychiatry lub, co częściej, rodzice kierowani są do niego. Przyznaję rację, system przez pana opisany służy rodzinie i dziecku, lecz zapewnia jedynie dostęp do potrzeb i ich zaspokojenie. Pragnienia ma za nic, a nie tylko chlebem (sutkiem, ciepłem, bezpieczeństwem itp.) dziecko (człowiek) żyje.

Na zakończenie Wojtas, który dotknął sedna. Relacja odbywa się w domyśle, przede wszystkim w domyśle. Mówienia o jouissance prawie się nie spotyka. Oto byt człowieczy! Jest on rozdarty między miłością a jouissance. Od setek lat z przewagą tej pierwszej; przede wszystkim miłość! A co z jouissance? No, ono może poczekać; najpierw pokochaj, a potem jouissance masz w darze; gdy kochasz rozkosz masz zapewnioną. No i czeka neurotyk na rozkosz, na zwykłe zadowolenie, udane pożycie seksualne; czeka i czeka karmiąc się fantazmatem. Zazwyczaj przestaje kochać rozczarowany czekaniem. Miłość zawodzi na tym polu, ale inaczej być nie może. Rozkosz to pole własne człowieka, nie pole partnera. Neurotyk jest w biedzie, bo nie wie tego, co jest jego rozkoszą, na czym ona, jego i dla niego, polega. A gdy wie, to też nie jest zadowolony, bo jak tę wiedzę przełożyć na pole Innego, pole partnera? Jak rozkosz powiązać z miłością?

Ciąg dalszy przed Wami.

KP



„Wypowiedziałem wszystko, powiedziałem nic”; cz.I.opresja


Szkoda, że tylko jedna osoba pokusiła się o zauczestniczenie w eksperymencie mentalnym. Dobre i to, więc wyrażam podziękowania Wojtasowi za nie pozostawienie  mej propozycji bez echa. Czemu ona służyła? Zbliżeniu maksymalnemu psychoanalizy do życia, opuszczeniu poziomu  skrajnej abstrakcji, który niechętni Lacanowi profesjonaliści i niefachowcy określają zazwyczaj mianem skłonności do intelektualizowania. A gdzie przeżywanie, krzyczą wtedy, sprowadzając istnienie samo, egzystencję, do wymiarów drgań duszy, zwanych aktualnie uczuciami. Pozostawmy ten miazmat, owoc niechęci mającej miejsce przed poznaniem, czyli uprzedzenie, i przejdźmy do rzeczy.

Gratuluję Wojtasowi znajomości kobiet i mężczyzn, a także wyczucia kwintesencji neurotyzmu, nawet jeśli się z tym on sam nie zgadza. Śmiem twierdzić, że 9 na 10 kobiet, jak i 9-ciu na 10-ciu mężczyzn, powiedziałoby coś zbliżonego do Wojtasowych propozycji. Neurotycy tacy są, jak opisuje swą propozycją autor komentarza. Prześledźmy ją w miarę drobiazgowo.

„Wiesz, brakuje mi drugiej osoby i seksu” – brawo! Wszystko zaczyna się tak, jak rozmowa dobrych znajomych. Do kogo adresuje się ona? Do a-płciowej postaci. Jej interlokutorem może być zarówno przyjaciółka, jak i mama, babcia, dziadzio kochany, tudzież udający największego znawcę drżeń i wzruszeń kobiecych stanów, rozedrgany codziennością i wypełniający ją swymi ochami i achami przylepdusza – homoseksualista. (Jak dotąd nie pisałem nic o tych przedstawicielach ludzkiej populacji, a przecież im też należy się miejsce na tym blogu. Jaki jest do nich klucz? Kobieta jest ich koszmarem – lecz o tym kiedy indziej).

Coż więc mamy? Przysiadła się do stolika Ona i zaczęła mówić do Innego (on, jak i podmiot, nie ma płci). Całkiem niedawno odsłoniła swój dekolt, ale…to przecież jasne…to się nie liczy. Zaczyna mocno, obwieszcza urbi et orbi, że ma dwa braki. Pierwszy to brak drugiej osoby, koniecznie osoby, choć mówione to jest do wrzącego od środka nie osoby tylko mężczyzny, który beznadziejnie stara się zwalczyć pokusę wgapiania się w głąb dekoltu. Drugi to brak seksu. Akurat! Kto chce niech wierzy. Neurotykowi seksu nie brakuje, ma go na codzień  w rozmaitych kształtach – gapienie się w dekolt jest tylko drobnym tego przykładem. Ona/On żyje nieustannie w opresji seksualnej. Ciężar seksu jest możliwy tylko wtedy, gdy go nie brakuje, gdy istnieje odwiecznie, a jego obecność przez to staje się fatum, przekleństwem neurotyka. Opresja ta przybieta dwie formy, każda związana z satysfakcją. Albo jest jej za dużo, albo za mało. Nie seksu, tylko satysfakcji.

To linia demarkacyjna oddzielająca naurotyka obsesyjnego od histerycznego. Ten pierwszy całym sobą stara się w życiu odnależć wytchnienie od opresji nadmiaru ekscytacji seksualnej. Z radością bieży do pracy, by fachowo podyskutować o kolejnej strategii marketingowej, a po tym pleć pleciugo przez kilka godzin, ciągnie go do squasha, gdzie, właściwie, co chce wypocić z siebie pod pozorem walki ze złym cholesterolem? I dlaczego, skoro jak głoszą inni marketingowcy, ci od zdrowia, redukuje to zły cholesterol, to dostają ci miłośnicy zdrowia i formy prawie zawału na widok swobodnie i z rozochoceniem dyndających piersi pań machających rakietą, czy biegnących naprzeciw dżogerek? Obsesja to środek do znajdywania wytchnienia od opresji ze strony ekscytacji. Najkomiczniejszymi przedstawicielami tej kategorii są jednak feministki, czyli kobiety z obsesją opresji seksualnej. Zakaz podniecania to ich marzenie. Większość mężczyzn przyjmie to z otwartymi rękami.

Wspomnijmy teraz o przedstawicielach zwanych strojnisiami i wykwintnisiami. Gdziekolwiek nie wyruszają, targają ze sobą cały ekwipaż dodatków, i które doznają załamania nerwowego na myśl, że zapomniały zabrać ze sobą seledynowej apaszki z delikatnym haftem uroczych, ledwo połyskujących ważek, która idealnie posawałaby do „tej torebki z wydzierganym na niej turkusowym kłączem tataraku”. To opresja ze strony za małego poziomu ekscytacji, ciągle za mało satysfakcji. Stroi się taka, by mieć więcej satysfakcji. Nasza bohaterka odsłoniła dekolt, bo liczy na więcej satysfakcji, a nie na seks.

I komentuję dalej: „pomyślałam, że może chcesz tego samego”. Aha! Ona chce, by on chciał. Lecz czego? To jasne, by dostarczyć jej satysfakcji, bo ma ona jej za mało. Ba! Tylko czemu nie przybierze to kształtu: „wiesz, mam ochotę na noc z tobą, potrzebuję poczuć twego w sobie”. Przecież to oczywiste, że aby doznać satysfakcji, nie potrzebny jest do tego warunek, by i on chciał, by ona miała satysfakcję – tego, by poczuć „twego” w sobie nie uzależniam od twego pargnienia, byś i ty tego chciał. To, czy on pragnie, należy tylko do niego. Jeśli pragnie, to tworzy to przemiłą dekorację sceniczną dla nocy tych dwojga, ale nie stanowi warunku koniecznego dla satysfakcji z tej nocy.

Podmiot ludzki w swym jądrze jest pęknięty jak uskok św. Andrzeja. Neurotyk większość swego neurotycznego istnienia poświęca na odnalezienie złotego środka, który sprawia, że jouissance staje się nierozdzielnie stopione z miłością. Ten, który mnie kocha równocześnie jest tym, który jest gigantem seksualnym, będącym źródłem satysfakcji z ciała płynącej.

Pomysł Wojtasa pokazuje to doskonale. Brakuje mi drugiej osoby oznacza kochaj mnie, brakuje mi seksu zaś, dogadzaj mi. Każdy neurotyk, każdy swojak i krajan, sąsiad i bliźni wie, chociaż wiedzę tę wypiera, że miłość nie przekłada się w sposób naturalny (np.ulubiony fantazmat ginekologów/położników – urodzi pani dziecko, pokocha go i w łóżku będzie cacy), tudzież symboliczny(ulubiony fantazmat polskiego kleru – weźmiecie ślub i łóżko stanie się przez to cacy), na seksualne jouissance, ale też, co ważniejsze, na jouissance ciała.

Problem w tym, że jouissance ciała jest sprawą wyłączną podmiotu, sprawą mą, czy sprawą twą. W żadnym razie nie jest to sprawą Innego, jego, jej. Z miłością odwrotnie. To sprawa Innego, a dokładnie podmiotu Innego lub podmiotu w Innym. Jouissansujemy siebie, rozkoszujemy siebie, ale kochamy Innego. Tak bardzo kochamy, że stajemy się zakładnikami miłości – „Kocham Ciebie, nawet jeśli tego nie chcesz””.

KP

P.S. Temat będę kontynuował. Tytuł tematu zawdzięczam pacjentowi. Pozwolił on na posłużenie się nim. Tylko  w ten sposób można unikać pułapki kradzieży. To z niej bierze się mądrość analityczna.