W międzyczasie (6)


O funkcji ojcowskiej będę jeszcze pisał, chyba wkrótce. Okazuje się ona być kluczem do właściwego ułożenia spraw, ale i podporą dla etyki. Zatem proponuję poczekać.

Dziś jest konieczność odniesienia się i skomentowania dyskusji na temat otwarty decyzją A.Jolie. To także mozliwość zajęcia się tym, co w mało szczęśliwy sposób zaczęto opisywać jako wyjątkowość, podczs gdy w psychoanalizie chodzi w tym miejscu o pojedynczość. Że dotykamy tu zagadnienia narcyzmu to rzecz pewna. Pojedynczość i sublimację spotkał ten sam los, to narcystyczne mniam-mniam – ktoś wyjątkowy i ktoś wzniosły to ostoja etyki metafizycznej i/lub teologicznej. Taka etyka nie może obyć się bez istnienia wzorców, celu dążeń etycznych. A.Jolie jest wyjątkowa, albowiem jest pierwsza; jest szansa, że inni pójdą za nią. Ku czemu? Ku Lepszemu, Czystemu, Piękniejszemu, w końcu ku Bogu i Niebu.

Czytelniku drogi mój, czy jesteś niezastąpiony? Czy można Ciebie zmienić na lepszy model? A może na czystszy uczuciowo, piękniejszy piersiowo? Kto z Was przytaknie, że jest niezastąpiony, a kto z Was będzie bredził korporacyjnie, postkorporacyjnie, czy zwyczajnie kierowany filuternym narcyzmem, że nie ma ludzi niezastąpionych? Jeśli nie ma ludzi niezastapionych, to każdego można zastąpić „lepszym”. To w tym punkcie etyka „odwieczna” pokazuje swe prawdziwe oblicze, oblicze sadyczne, staje się markizem de Sade. Musi pani zrzucić 15kg, rzucić natychmiast palenie, pójść na spotkania grupy DDA, karmić piersią, chodzić do szkoły rodzenia. Lecz po co? By zaspokoić narcyzm Boga-Zdrowia, Boga-Bezstresu, Boga-Szczupłości, Boga-Dobrze-mi-ze-sobą.

Wolna wola to pojęcie podejrzane dla psychoanalityków. Przecież 86% zdecydowało o kierunku „wolnej” woli. Czy ten wybór oczynił panią Jolie wyjątkową? Raptem kilka miesięcy temu pisałem o „skandalu” prof. Mikołejko. Wybór pani Agaty Mróz, by urodzić dziecko, a potem umrzeć, został opisany jako samolubny, infantylny, ogólnie nieludzki. Dlaczego wybór życia kosztem śmierci – życie dla dziecka, śmierć dla matki- jest głupi i degradujący człowieka, a wybór zdrowia kosztem piersi wyjątkowy i wzniosły?

Osobisty wybór pani Jolie jest jej sprawą. Lecz podobnie będzie z wyborem kogoś, kto na wieść o szansie śmierci obliczanej na 86% wybierze śmierć, pozostawiając piękno piersi. Podobnie będzie, gdy ktoś, kto ma szansę śmierci obliczaną na 2%, wybierze amputację swych piersi – co nam do tego jak kalkuluje swój wybór jakiś ktoś? Jest wiele hipokryzji lub ignorancji w kimś, kto nie bierze pod uwagę takich wyborów; zazwyczaj są to wierni Boga-Racjonalności. Pierwszym z takich wiernych, który przychodzi mi do głowy to sam Kant. Nie mieściło mu się w głowie, by człowiek nie opierał się w swych wyborach na strachu; sądził ten etyczny idealista, że człowiek postawiony przed wyborem skorzystania z każdej kobiety poza żoną, lecz pod warunkiem dekapitacji (to stała zachęta do pozostawiania w kodeksach karnych kary śmierci) po skonsumowaniu tego wyboru, zawsze wybierze życie. Gdyby było inaczej, to dany ktoś jest nieracjonalny, więc wyśle się go do…wiecie czego; pan Faucault pokazał oblicze Sade’a w historii szpitali psychiatrycznych.

Siłą rzeczy wybór A.Jolie „uwziośla” jednych, a degraduje drugich. Nagle staje się ona wzorcem (bez mała świętą Amazonek), podczas gdy ta jakaś, która znając szansę na śmierć (te 86%) wybierze eutanazję (lub nawet samobójstwo) wyląduje wśród poważnie chorych, a w Polsce zrobi się wiele, by zamknąć ją w azylu psychiatrycznym. Albo naprawdę wierzy się w racjonalność wyborów ludzkich, albo ufa się tylko Bogu-Racjonalności, który ma na Ziemi swych emisariuszy, którzy wiedzą co jest, a co nie jest racjonalne, lub na ile % jest racjonalne.

Tylko w tym kontekście pokazuje swą wagę to coś, co zwiemy w analizie pojedynczością podmiotu, jego egzystencji (jest ta pojedynczość ekstymna), lub to, co nazywa się byciem „samym jednym; sam, zupełnie sam; sam, którym zawsze byłem”. To też opis końca analizy – samość podmiotu; każda samość jest inna, tak jak inny jest każdy podmiot. Dlatego nie istnieje coś takiego jak absolutny koniec analizy, jej finalność – dla każdego analizanta koniec jest inny.

Mam nadzieję, że dostrzeżecie teraz czym jest funkcja ojcowska, czym imię Ojca. To instancja zapewniająca modus vivendi między podmiotem ludzkim a społecznością jako taką, między pojedynczością a powszechnością. To prowadzi nas do wniosku, że nie ma tylko jednego imienia Ojca. Istnieją imiona Ojca; inne jest imię Ojca w matriarchacie, inne w patriarchacie, za naszego życia dokonują się narodziny „nowego” imienia Ojca. To Statystka wraz z pozorowaną wiarą w suwerenność ludzkich wyborów. Ja Ci powiem o ryzyku językiem liczb, a Ty dokonasz wyboru czego chcesz, pod warunkiem wszelako, że nie dokonasz wyboru zbyt suwerennego.

Jeszcze niedawno kazano wierzyć, że „tata wszystko potrafi i jest mądry”, lecz dziś każe się wierzyć, że „masz suwerenny wybór”. Etyka nadal pozostaje sadyczna, tylko twarz Markiza zmienia się w twarz Wielkiego Brata.

Czasami, w przypływie wykpienia wiary w suwerenność wyboru, proponuję odpowiadać osobom poszukującym pracy na pytanie selekcjonerów: „ile chciałbyś zarabiać w naszej firmie?” tak: „a co mi tam, 100tys.”. Nikt nie okazał się być suwerenny, a przecież była to prawdziwa odpowiedź na takie pytanie selekcjonera. Chcesz zarabiać bardzo dużo, to czemu się tego nie domagasz? Można odpowiedzieć w bardziej zamaskowany sposób, np. „tyle ile firma gotowa jest mi dać x 3″. Też się nikt nie zdecydował. Wszyscy bali się Wielkiego Brata.

KP



Rodzina, ach rodzina (9) – pragnienie i prawo to ta sama rzecz


Przekonuję się, ile to już lat, że sprawy najważniejsze są najtrudniejsze do przyjęcia. Psychoanaliza bez trzech rejestrów straciłaby rację bytu, a bez rozdzielenia Wyobrażeniowości od Symboliczności byłaby tylko kolejną z psychoterapii. Czym jest współczesna psychoterapia? Dostarczaniem wszystkim bez różnicy dobrostanu (ach to well-being) na ich miarę. W sumie jest zbiorowym urojeniem, najnowszą wersją religii, która odeszła od zbawienia wiecznego na rzecz zbawienia doczesnego. Przesada? Skądże znowu, casus A.Jolie amputującej swe piersi w imię 86% szansy na zachorowanie pokazuje, czym karmi się Wyobrażeniowość – jaki procent potrzebny jest jako ryzyko zachorowania, by Andżelina zaryzykowała odejście ze świata ze swymi pięknymi piersiami? 74, 62, 50%? A przecież istniała dla niej aż 14-procentowa szansa na trwanie z nimi po grób. Życie jest rosyjską ruletką, a statystyka medyczna kulą w rewolwerze. Wkrótce nieszczęśnicy przerażeni podobną szansą na zachorowanie na raka ręki będą ją sobie amputować; a co zrobią panowie postraszeni wysokiem ryzykiem zachorowania na raka prącia?

Komentarze do ostatniego wpisu wpisują się całkowicie w tyranię Wyobrażeniowości. Powrócę do przykładowego filmu i słów dziewczynki: „tata umiałby obsadzić choinkę [załadować na samochód]”. Czy sensowne jest formułowanie opinii, że ojcowie są od obsadzania choinek? Na Boga samego, spytajmy najpierw do czego potrzebni są ojcowie – no, do czego? Przykład komentarzy doskonale wyjaśnia istotę skotomy, punktowej ślepoty, zignorowania czegoś, ale nie byle czego. Funkcja pozoru, pośrednika między Symbolicznym i Realnym. Po co jest ojciec? To proste, by obsadzał choinki, wbijał gwoździe, przynosił węgiel do domu, patatajtował z dzieckiem na plecach. Mnóstwo rzeczy ma do robienia, zwłaszcza te, o które walczy dziko GW proponując coraz więcej i więcej szajsu, od podcierania pupć po walkę z kolkami (niech zobaczą jak to smakuje, proponuje w GW, nie dostrzegając chochlika nieświadomości, pani Renata Grochal). Dlaczego szajs? Bo wszystko to o czym jazgocze w swych agitkach GW robiłem dawno temu – czy dlatego, że byłem ojcem? Słyszę więc, że ojca czyni podcieranie pupć i wystawianie się na strugi siknięć (przedmiot finalny komedii o współczesnych ojcach), ba!, to ich nobilituje.

Proszę Was tylko, nie prawcie mi duserów, żem ktoś wyjątkowy. Wyrwijcie się z „crying games”. Wszystko to, do czego agituje od miesięcy przywoływany tu organ, może robić ktokolwiek inny. Dziecko przewijane przez mamę, tatę, babcię, dziadka, sąsiada, kochanka, przyjaciółkę, kogo tylko chcecie, nie jest obdarowywane przez ten tłum ludzików odmiennymi jakościami. Ani nie czyni to ojca lepszym niż jest, ani brak tych czynności nie czyni go gorszym niż jest. Ci, którzy tak twierdzą, tkwią w zbiorowym omamieniu przykrywającym enigmę, jaką jest ojciec w systemie rodzinnym.

„Znani psychologowie i psycholożki”, w tym roku urokliwa pani Ohme, mądrzą się prawiąc naukowe trele-morele. Mówią na przykład: dzeci potrzebują ojca! Czy tak jak papu? Jak papieru toaletowego? Jakim niby obiektem potrzeby jest tata, jaką potrzebę dziecka tataś zaspakaja, na dodatek tylko tatuś? Z gadania psychologów-celebrytów korzyść mają tylko oni (pisałem już o tym w przypadku psycholog reklamującej margarynę dla dzieci). Pokuszę się tu o pewien radykalizm, by uchwycić paradoks – dziecko nie ma potrzeby ojca, dziecko nie potrzebuje go, dziecko go pragnie!

Powracamy do kwestii z filmu: „tata zrobiłby to lepiej [obsadzenie choinki]”. Jak sądzicie, czy gdyby mama tego dziecka poprosiła uczynnego sąsiada o obsadzenie choinki, to zniknąłby powód mówienia przez dziecko, że „tata zrobiłby to lepiej”? W wypowiedzi dziecka chodzi o tatę, a nie choinkę i jej losy; po prostu, tata ma być i już; on nie jest tu ani dobry, ani zły, on ma być; on jest przywoływany – tylko po co? Co wnosi jego obecność?

Przypomnijcie sobie jak zaczyna się pewna historia w Elsynorze. Nagle ktoś zostaje przebudzony pojawieniem się ojca. On pojawia się tylko po to, by jego syn pojął jakie jest synowskie pragnienie, nieodróżnialne zresztą od ojcowskiego. Zabić! Reszta jest opracowywaniem, tylko mieleniem w umyśle śmiertelnej powagi tego „zabić”.

Pragnienie jest prawem. To z tym równaniem syn się bije.

A dziecko z filmu? Przywołując tatę w słowach, poświadcza jego pragnienie. I dlatego ma do taty prawo. Pamiętajmy, mieć prawo do czegoś nie oznacza konieczności realizacji pragnienia – konieczność tkwi tylko w  artykulacji, mówieniu go – pragnienie by ojciec był, znajduje swój wyraz w znaczącym choinka. To dlatego droga pragnienia jest drogą metonimii, przemieszczania się od znaczącego do znaczącego.

Nie zgadzając się z Dostojewskim i jego „jeśli Boga nie ma, wszystko wolno”, Lacan mówi odwrotnie: „jeśli Boga nie ma, wszystkiego nie wolno”, lub jak upraszczając formę napisał komentator „wszystko staje się zakazane”. W ten sposób podkreśla inną funkcję ojca – przekładając to na teren rodzin wygląda to tak: jeśli ojca nie ma, to jest tylko: „nie wchodź na drzewo”, „nie dotykaj tej piłki”, „nie biegaj po kościele” itd.itp.; w korzystnych okolicznościach pojawia się ojciec, niestety nie ten od pragnienia; jest przywoływany znaną formułą rodzinną: „no zrób coś”. Ale to tylko ojciec wyobrażeniowy, ten, który coś zrobi, czyli obsadzi choinkę.

I tyle byłoby na dzisiaj.

KP



W międzyczasie (5)


Nie jest to środek tygodnia, ale od czasu do czasu, jak obiecywałem, piszę na tematy „obok” – zawsze coś się uzbiera z miesiąca czy trzech. Tym razem idzie o filmy klasy B, których przykładami posługuję się dla ilustrowania różnych psychoanalitycznych tez. Jest tyle dzieł wybitnych filmowych, których analiza byłaby wskazana, a tu człeku zajmujesz się filmową miałkością, hollywoodską produkcją masową, z niewielką wartością, albo żadną. Dlaczego?

Ponieważ większą część filmów oglądam w TV, to dobór filmów wskazuje na poziom tych kanałów telewizyjnych, lecz…zważcie, że obce mi w tym blogu kolejne warianty Szklanych Pułapek, Facetów w czerni i Misji niemożliwych do przeprowadzenia. Nie odnoszę się ani do łamaczy kości, ani avatarów i terminatorów, nie przyglądam się analitycznie serialom, choćby skadinąd inetresującego Elementary i Kościom – nie znajduję w nich niczego godnego uwagi, by wspomnieć o nich na blogu. Lecz co znajduję interesującego w klasie B filmowej?

Aby pokazać Wam co, włączyłem dziś TV w okolicach godziny 14. Na chwilę, dla znalezienia przykładu. Było to akurat na PolsatFilm. Film bajecznie prosty i bajecznie głupi – oto 40-latka po rozwodzie jedzie na Hawaje, sama, by „odżyć”. Tam, jak to na Hawajach, cudownie zbudowany ratownik i instruktor surfingu, o circa 15 lat młodszy od wciąż ponętnej Heather Locklear (zawsze byłem pod urokiem imion niepolskich, ach jak to brzmi: Wrzosie mój drogi. Wiele lat temu wymiękłem poznając dziewczynę o imieniu Tymianek –  to były czasy!), zaczyna robić to, co robi od zawsze w fantazmatach kobiet – odmładza je. Powiecie pewnie, ale shit, ale popłuczyny, ale zgrana płyta. I co z tego?

Po pierwsze, wszyscy z wielkim trudem przyznajemy się do własnych fantazmatów (nie mam tu na myśli własnego, osobistego fantazmatu). One są takie banalne! Ale która z pań nie śni o czymś odmładzającym? Który z panów nie śni o własnym haremie, stadku używanych ciał? Która to niewiasta nie śni o Richardzie Gere, hipertancerzu, co to i nieco starawą żonę wprawi w rozkwit, i swą nauczycielkę tańca obudzi do młodości, choć przybrała ona postać apetycznej Jennifer Lopez, której rozkwitowi nic nie zagrażało – a jednak? Spójrzcie jak na koniec jest ubrana – już wiemy, że istnieje soczystsza soczystość; w tańcu jak to w tańcu: facet mi przewodnikiem i dyrygentem; nawet feministki polskie w takiej sytuacji wymiękają.

Kochani moi czytelnicy, fantazmaty czynią nas banalnymi – no, chyba że je przekroczymy, co wszelako zależy od szczęścia, jego łutu. Nie banalnymi jesteśmy tylko w rejonach literatury „wyższej”. Porywające są w niej postaci Makbetha, który bez swego kobiecego powodu niczego sam by nie zrobił, Pani Bovary, która nawet i bez presji kołtuństwa oddałaby się panom oficerom (nasza panienka Walewska tylko w mitologii polskiej uległa presji matki i ciotek, a w ogóle cysarz to ma klawe życie), bohaterki Jane Austen, które na drodze do suwerenności kobiecej i tak większość czasu tracą na znalezienie sposobu usidlenia ówczesnego surfera, przez uczynienie siebie obiektem jego pragnienia strawnym dla niej samej. Filmy europejskie wciąż tkwią w niewoli literatury, swej dumy i swych uprzedzeń w stosunku do zwyczajności, przeciętności Amerykanów.

Po drugie, cenię filmy klasy B (w czym jestem Zizkowcem) nie ze względu na ich urodę  i efekt inspirujący, ale ze względu na ich przywiązanie do nie-całych-prawd. Bergman robił filmy tylko o prawdach, bez żadnych „nie”; lecz kto z nas słyszał kiedykolwiek debaty na ten temat między ludźmi, między nim a nią? Sceny z życia małżeńskiego nigdy w takiej postaci nie miały miejsca i raczej mieć nie będą. Ludzie się rozwodzą, a dopiero „po” skarżą się, że nie mieli okazji do debat sypialniano-kuchennych. Filmy klasy B pokazują tyle ile trzeba – życie nie odbiega klasą od filmu; życie ma klasę B i dlatego co niektórzy z ludzi nie przyjmują tego do wiadomości.

I w końcu, no co z tą Locklear? To przyjrzyjmy się. Pierwsza scena – rozwiedziona matka z dwojgiem dzieci robi zakupy świąteczne, w tym dużą choinkę. Może 5-letnia córeczka mówi: trzeba zadzwonić po tatę, bo bez niego nie uda się nam załadować choinki na dach samochodu. Na to może 10-letni syn strofuje siostrę, oczywiście na boku: nie przypominaj mamie o tacie, nie jest to dla niej miłe. Pani Heather zaś stwierdza: mamie uda się zapakować choinkę.

Teraz scena druga: dom, a w nim obsadzanie choinki w stojaku i kolejne interakcje. Siostra: tata by umiał włożyć choinkę do stojaka. Brat: nie mów tego przy mamie, ja mamie pomogę. No i mama: ten stojak ma z 10 lat i jeszcze nam posłuży; córka: ale kupił go tata; syn: choinkę potrzymam, a zaciski trzeba dociskać, o tak. W końcu choinka stanęła i stała może godzinę-dwie; w końcu wywaliła się. Choinkę i tak obsadził ex-mąż, „tata-przyjechał” bo miał zabrać swe dzieci na ferie.

Tym są zwyczajne urywki życia, nie-całe-prawdy o życiu, nie-całe, ale zasadnicze. Jest córeczka tatusia (z powodu braku ojca nie cieszy ją rozwód rodziców), synek mamusi (z braku ojca jest bardzo zadowolony i zajmuje natychmiast jego miejsce) i mama, reaktywacja panny na wydaniu, niby wszystko sama, ale nic sama zrobić nie umie (nawet na Hawaje wysyła ją przyjaciółka). Znacie to? Niby schemat, ale sceny powyższe to przeuroczy dowód na istnienie kompleksu Edypa i na to, że rodzina, w jakimkolwiek kształcie by nie była, nie może obyć się bez ojca jako funkcji.

Dlatego ilustruję tezy analityczne filmami klasy B. I nic mi po tym, że nie mają one klasy filmowej. Mają to, czego szukam dla Was, by o psychoanalizie mówić i robić to inaczej niż czynią to podręczniki.

KP

P.S. Do lipca czeka mnie zatrzęsienie czynności, więc wybaczcie możliwe zachwiania w regularności wpisów. Lecz nie pobłażajcie mi, tak jak ja nie pobłażam sobie.

Pisaniu towarzyszyła muzyka zespołu Calexico – bynajmniej nie klasy B muzyka.

 



Rodzina, ach rodzina (8) – albo Edyp, albo…


Gorąco się robi zważywszy na namiętność pań komentatorek, gdy rzecz kręci się wokół jouissance. Tak było gdy Freud zaproponował istnienie jouissance pochwowego i tak jest gdy Lacan proponuje istnienie jouissance kobiecego. Oba tuzy myśli „zaproponowali”,w sensie stworzenia konceptu, bez którego nie dałoby się nadgryźć paradoksu, jaki tworzą współistniejąc ze sobą dwie płcie, paradoksu biorącego się stąd, że człowiek jest istotą mówiącą (parle-etre i par-lettre – istnieje mówiąc i istnieje dzięki literze). Nie dziwi Was, że piszę do Was, a Wy to czytacie? Jasne, czytacie ze względu na znaczenie, o którym przypuszczacie, że jest zawarte w tym co piszę, ale…

Mam przed sobą Finnegana Tren i co widzę? Joyce też pisze, tylko czy pisze jakiekolwiek coś? Tymczasem zakładamy, że jakieś coś jest tam, gdzie jest napisane. Oto oglądam film; w nim ofiara gwałtu, na jej brzuchu napisane słowo „whore” i nic więcej. Wszyscy wiedzą, że oznacza, to „dziwka”. Wszyscy, nie dziwi Was to? Jakieś Jedno decyduje o tym, że „dziwka” to nie motyl, i że gdy czytacie to słowo, to nie mylicie jednego z drugim, nie myślicie o motylu, za to skupiacie się na dziwce – ja na przykład na tym, że to słowo było warunkiem aktu je poprzedzającego. Ono i tylko ono. To ono unosi organ męski czyniąc go gotowym do dalszego czynu; napisane łukiem na podbrzuszu zaprasza jak neon do wejścia do „house” i mamy burdel, whore-house. To słowo zmusza Was do myślenia, nie dziwi Was to? Nie wy się zmuszacie, alo ono was. Pewien ktoś, musząc zrobić to lub inne to, musiał powtórzyć trzykrotnie słowo „trzy”, a potem czynił to – „trzy” było jak wytrych (cóż, dewiza tego ktosia brzmiała jak zaklęcie: „trzymaj się X, trzymaj i nie puść się”). Jedno sprawia, że ten ktoś i Wy rozumiecie co jest przez to mówione, na dodatek rozumiecie to doskonale. Tylko co umożliwa samo rozumienie, połączenie, złącze znaczącego ze znaczonym, słowa z jego znaczeniem? Może się zdziwicie, ale jest tak dzięki libido, libido, które tylko męskie jest. Męskie, a zatem nie kobiece. Gdy założymy istnienie dwóch libido, wtedy albo „whore” nie istniałoby dla którejś z płci, albo znaczyłoby „motyl”. Tymczasem „whore” trafia w równym stopniu do dwóch płci – różnica tkwi gdzie indziej, na poziomie znaczonego. Gdy dla mnie było ono wytrychem umożliwiającym synowi kurwy (whoreson) stanie się mężczyzną, to dla innych było wyrazem poniżania kobiet, wyrazem lęków i wrogości w stosunku do nich. Whore to whore, whore to nie butterfly, choć butterfly może być przepustnicą – dziwka bliższa jest wojnie (whore/war), a motyl maślanej musze (butterfly/butter fly).

I znów łączę wpis o rodzinie, ósmy już, z refleksją na temat Jedno. W kilka godzin po filmie z napisem „whore” oglądałem inny film (niestety zagubiłem jego tytuł, więc może ktoś odgadnie go po przedstawionej przeze mnie treści). Para wieloletnich przyjaciół, on i ona, znająca się od szkoły podstawowej, uznają, że nie czują do siebie pociągu, za to uwielbiają siebie niemożebnie. Mają swoje prywatne życie seksualne, o którym rozprawiają ze sobą otwarcie, lecz nie łączy ich wspólnie. Lecz pojawia się kwestia wcale nie banalna. Skoro uwielbiamy siebie, zachowując się jak kochający się ludzie z wyłączeniem pociągu, to dlaczego nie mielibyśmy mieć razem dziecka? Dlaczego para tylko przyjaciół nie miałaby mieć dziecka, dlaczego może je mieć, ma je mieć tylko para kochanków? Ten paradoks rozwiązują po macedońsku – dorabiają się dziecka. Poza tym mieszkają oddzielnie, wymieniając się opieką na dzieckiem; gdy jedno jest ojcem/matką, drugie jest z kochankiem/kochanką.

Oto klarowny przykład dwóch libido, entuzjastycznej idei feministycznej głoszącej, że każde zwierzę z pazurami się masturbuje. Oto cudwony fantazmat współczesności, miazmat umysłów wolnych na tyle, by nie rezygnować z seksu, właściwie chodzi tylko o uszczuplenie jego, o „rzadziej”. A dlaciego mam mieć rzadziej? Oddajmy co rodzinne bogu rodziny, a co seksualne bogu seksualności.

Taki model rodziny można sobie wyobrazić… i nie tylko wyobrazić. Chcącemu nie dzieje się krzywda, czyż nie tak? Pewnego razu ojciec wraca z synkiem do domu jego matki i słyszy: „tato, spij z nami!”. Co zrobić teraz, by chcącemu nie stała się krzywda? Powiecie, że przecież mogą wszyscy ze sobą zamieszkać, stworzyć związek partnerski o charakterze rodzinnym. Ho, ho, niech umysły przesiąknięte enlightment odpowiedzą na pytanie: tato/mamo, dlaczego z nami nie śpisz? Jak żyć nie sprawiając nikomu z trójki krzywdy – toż to ideał etyki libertariańskiej, ideał uwolnienia jednostki z przymusów dyskursu na rzecz wolności ludzkich chceń.

Pytanie dziecka pokazuje niedwuznacznie, że status dziecka w rodzinie, to status symptomu rodziny, tudzież symptomu pary rodzicielskiej. Lepiej dziecka nie mieć, bo ono uwiera, bo łączy niechcących siebie i dzieli chcących siebie. Chcących, bo jeszcze nie zasnęło, niechcących, bo także nie śpi. Kastracja, funkcja ojcowska uszczupla jouissance, znosi jego nagłość, imperatywność, na rzecz odwlekania, na zaś nabywającego waloru czegoś pragnionego, pożądanego, waloru, że będzie, a nie że jest.

Film się kończy zamieszkaniem rodziny ze sobą, zgodnie z życzeniem synka. To on wyłonił naturę symptomu tej pary przyjaciół, wszelako nie kochanków – jeśli możecie być przyjaciółmi w rodzinie, to dlaczego nie możecie być przyjaciółmi w łóżku? Jeśli po przyjacielsku możecie począć dziecko, to dlaczego po przyjacielsku nie śpicie ze sobą? To oczywiste, krzykną współcześni naiwniacy, konsumenci viagry i jednocześnie nieprzyjaciele psychoanalizy: „nie odczuwamy do siebie pociągu!”. Ha, i powiecie to dziecku? Powiecie, że zostało ono poczęte bez pociągu, bez satysfakcji? Bohater na końcu pojmuje koszt swego ojcostwa – ostatnia scena filmu zaskoczyła mnie swoją prawdą. Wyrzucony z domu przez przyjaciółkę zawraca, wchodzi do domu, mówi do niej to, do czego nie sposób jest się nie przyznać: „przecież ciebie kocham”. Tyle tylko, że ona o tym doskonale wie, także jak i to, że ona też go kocha. Bohater zmuszony jest powiedzieć coś więcej, coś co przekreśla go jako przyjaciela, a ustanawia jako namiętnego kochanka. „I wanna fuck you!”, chcę cię zerżnąć, słyszysz, chcę cię zerżnąć, a Ty? A ona, zaszokowana i skonfudowana, przejęta owym „whore” z kilka akapitów wcześniej, przytakuje, parafuje swoją zgodę na jego fantazmat mówiąc: „F,f,f,fu,fu…fuck me, please”.

Co z tego wynika? Czy dojdzie do fucking? Jak najbardziej. Hormony zostaną podporządkowane znaczącemu; tym jest libido, to znaczące popędu, których jedynym celem jest zaangażowanie ciała, to okupanci ciała realizujące/y swe cele na wiele sposobów (np. przez somatyzacje i choroby psychosomatyczne). Ich domeną jest ciało nie uczucia, dlatego nie mylmy ich ze znaczącymi pragnienia.

Szanowni moi Czytelnicy, żaden mężczyzna nie ma dostępu do kobiety innego niż przez swój fantazmat, i żadna kobieta nie ma dostępu do mężczyzny innego niż przez obiekt męskiego fantazmatu. W przyjaźni tak bardzo szanuje się podmiot, że rżnie się wszystko, tylko nie tą, bez której nie można żyć. Gdy Freud stwierdza, że na końcu analizy winno być „Kochaj”, ma na myśli znaczące popędu wyrywające się z ram fantazmatu, którego przeznaczeniem jest istnienie w nieświadomości. Gdy tak się stanie, to dalej „możesz robić co chcesz”.

I jeszcze jedno, ten megajebaka, św. Augustyn (zajrzyjcie do jego Wyznań, a się przekonacie) wiedział co mówi.

KP

P.S. Niestety, nie jestem w stanie podać danych umożliwiajacych szybką identyfikację filmu, o który chodzi. Film amerykański, ale bez znanej obsady. Może jednak ktoś go oglądał.

Do jouissance kobiecego będę powracał, bo dorobia się do niego szczególną ideologię. I jeszcze, interpretacji koncepcji Lacana jest tyle, ilu mędrców współczesnych. Praktyk analizy ma tę przewagę, że konfrontuje je z praktyką życia ludzkiego. Myśliciele opierają się tylko na inercji mózgu, czyli uprzedzeniach i ideologiach.

„Od kiedy wiem, że to nie tylko dla anioła, a dotknąć Cię oznacza znów, coś więcej niż podglądać w niebie Pana Boga; tu jestem w niebie”. Tak może pisać tylko mężczyzna – dlaczego?



Rodzina, ach rodzina (7) – raz, i raz, znowu raz; raz za razem


Obiecałem kontynuować coś, co zawarte zostało w stwierdzeniu Freuda, że istnieje tylko jedno libido i jest ono męskie. W tej jednej tezie zawarte są dwa stwierdzenia: a) istnieje tylko jedno libido (dla wyrażenia idei, tak ochoczo współcześnie traktowanej jako uprzedzenie mistrza, że libido jest męskie, nie trzeba było poprzedzać tego dobitniejszym: istnieje tylko jedno libido, jedno i tylko jedno) i b) jest ono męskie. Nie naciągam przeto toku rozumowania podkreślając, że pkt. a jest nadrzędny w stosunku do pkt. b. Teza ta jest jeszcze bardziej zaskakująca dziś, niż była kiedyś. O czym bowiem można dziś powiedzieć z absolutną mocą, że istnieje coś tylko jedne, nie mające i nie mogące mieć nigdy swego dubleta, swego counterpart, (na)przeciwpartnera? Buddyzm, ten narcyzujący powiew optymizmu stwierdza, że istnieje wiele żyć, a przez to wiele śmierci; fizyka nowoczesna zajmuje się rodzinami cząstek, każda z nich (ostatnio nawet w pełni suwerenne dotychczas neutrino zyskało swojego counterpart) ma swego (na)przeciw. W czasach zwanych pogańskimi, każdy pryszcz miał swego (na)przeciw odpowiednika – ile istnień, tyle dubletonów. Chrześcijaństwo nigdy do końca nie zerwało z pogaństwem – każdy człowiek ma swego odpowiednika, dubletona w postaci anioła stróża (taki wyraz nieufności wobec istoty ludzkiej). Sokrates miał swego dajmoniona, psychotycy mają swoje głosy. Czy oby zatem to Jedno (nawet gdy libido) nie jest ukłonem w kierunku metafizyki i mistyki, dla których to zadaniem jest odnalezienie, czy na drodze dociekań myślowych, czy też kontemplacji/medytacji Jedno/Jednego?

Jacek, komentator, podchwytuje ten temat i odnajduje w tym flirt z Platonem, pewien rodzaj dwuznacznej relacji mającej miejsce między analizą a idealizmem. Czy wszelako każde odniesienie do Jedno jest równoznaczne z odniesieniem do Jedno poprzedzającego każdy inny byt? Psychoanaliza jest antyplatońska, co jednak nie przeszkadza mówić jej o Jedno – mit platoński o kobiecie i mężczyźnie poszukujących siebie (w nim to on i ona są w stosunku do siebie (na)przeciwpartnerami) wychodzi jednak od wcześniej postulowanej Jedno(ści), Całości. Ten temat jest wszechobecny. W hipnozie każą Ci powracać do jakiegoś momentu przeszłości, w primal scream do momentu odrywania się od Jedno-Macicy, w fantazmacie powrotu do łona trwa w niektórych analitycznych i postanalitycznych kierunkach; do różnej maści kościołów zapraszani jesteśmy tylko wtedy, gdy nabieramy statusu dziecka, lub nawet dziecięcia (co odróżnia wyznania pełną gębą od wyznań sekciarskich).

Wszelako Freud nie jest platonikiem. Kobieta i mężczyzna nie szukają siebie by zjednoczyć się z Jedno. Czynią to nie dlatego, że są zagubionymi elementami jakiejś całości uprzedniej, a będąc zagubionymi zaczynają tęsknić za Mamą, Tatą, Bozią i znajdując (na)przeciwpartnera robią to dalej, tyle że razem (tu miłość ich jest jedynie okruchem miłości jaką można mieć nigdy nie opuszczając dworu Jednego). Zważcie z jakim przerażeniem, podszytym nienawiścią, miarodajne czynniki mówią o księżach, którzy opuścili dwór, mając jednocześnie śmiałość obwieszczać, że to ze względu na miłość do kobiety. Tak dzieje się w życiu. Istnieje Jedno w miłości; to przeraża wyższe sługi Boga, naszych biskupów. To Jedno ma u nich swe imię – to Szatan. Pogubieni, bo Szatan też kiedyś był jednym z tym Jedno, tylko był upadł. Lubię liche filmy made in Hollywood – mam tu na myśli np. Miasto Aniołów. Oto Anioł pokochał kobietę i stał się Szatanem. Postanowił, bo kochał, opuścić dwór Najwyższego.

Czy teraz Jacku staje się jaśniejsze dlaczego libido robi za Jedno, Jedno rozsadzające dwór i wskazujące na jego wyobrażeniową konstrukcję, na jego fantazmatyczny charakter? Czarny pokochał Białą, Aborygenka Eskimosa, pani adwokat mordercę wielokrotnego, nauczycielka swego niepełnoletniego ucznia. Jaka wspólna płaszczyzna powiązała ich ze sobą? A bezwyznaniowiec z katoliczką, Żyd z Arabką? Czy to podobieństwo losu (tak jest w przypadku mitu Platona)? Podobieństwo historii, pochodzenia, języka, obyczajów? Brat marszałka Piłsudskiego pokochał Ajniankę i stworzył linię japońskich Piłsudskich – czyżby wspólnie postanowili szukać Jedno, on ze swym Bogiem, a ona ze swymi bogami? Co tak różnych ludzi skłania ku sobie? Co pociągnęło pielęgniarką w kierunku S.Hawkinga, i jego w kierunku niej? Przecież ani dzieci mieć nie mogą (o święta Impotentio!), ani też zwyczajnie pociupciania nie doświadczą? W obliczu tego wszystkiego cała teoria ewolucji jest na nic (jej Jedno głosi, że wszystko w życiu jest po to, by przetrwał gatunek, tudzież życie). Miłość to jeden wielki cyrk, a w nim cała menażeria małp co ludźmi są – w nim mały z dużym, połamany z prostym, głupkowaty ze światłym, zły ze świętym.

Chcecie dotknąć owo Jedno, to spróbujcie odpowiedzieć (mniej sobie, a bardziej publicznie) na pytanie: Dlaczego akurat Ją/Jego kochasz?; z jakiego powodu ta miłość jest miłością?; co w Nim/Niej zdecydowało o miłości, że to miłość? Odpowiadajcie ile chcecie, ja i tak zaraz potem spytam: co w Niej/Nim jest takiego, co nie byłoby w nikim innym? Bo jest uczciwy? Ależ nie on jeden. Bo ma piękny biust? Nie ona jedna, ba!, są takie, które mają jeszcze piękniejszy. Mówcie co chcecie, żadna odpowiedź nie opuści obszaru analogii; jest wielu uczciwych i wiele z pięknymi biustami, ale to Ją/Jego pokochałeś/łaś. Co zatem w Nim/Niej kochasz, czego nie małby nikt inny?

Jest tym to Jedno w Nim/Niej.

Każda miłość zdarza się tylko raz. Nie jeden raz, ale raz za razem, lecz zawsze raz.

Jedno w analizie ma różne kształty. Jedno libido, jedno rysu jednostkowo-razowego, znaczący czysty, jedno w miłości, które opisałem akapit wcześniej. Jedno, które można nazwać razem (z całą dwuznacznością tego słowa, dwuznacznością możliwą do uchwycenia tylko w języku polskim). Żyje się raz, umiera się raz, kocha się raz, a nawet pieprzy się raz; tylko wtedy, gdy za każdym razem będzie ten raz.

KP

P.S. Tak oto, niezauważenie, rozpoczął się kolejny cykl. Dziś jest to pomost; dlatego jest to siódmy odcinek cyklu o rodzinie (rodzinę spaja Jedno zwane funkcją ojcowską, kastracyjną) i pierwszy zarazem cyklu nowego, jeszcze bez tytułu. Będę więc teraz pisał dwa cykle + ewentualne aktualia. Obym się nie pogubił.

Pani Renacie odpowiem tyle, że protasis, epitasis i catastasis zostały użyte świadomie w nawiązaniu do tragedii antycznej. Odnosi nas to do podmiotu ludzkiego i jego losów. Może przyjdzie kiedyś powrócić do tego tematu, bo ściśle jest to droga psychoanalizy, którą skrótowo można opisać tak: 1) lapsus (protasis), „jeśli przyjmiemy, że tak jest”, 2) „to”, (epitasis), tu synkopa, cięcie, suspense, koniec sesji analitycznej, 3) „to jakie teraz są myśli” (catastasis), tu, katastrofa dla podmiotu, coś z podmiotowego koszmaru, spotkanie ze swoim „najgorszym”.



Rodzina, ach rodzina (6) – „jest, jak jest; nie, bo nie”


Przedłużyła się nieco przerwa między wpisami – ktoś uporczywie manipulował serwerem i nie miałem dostępu do swego pulpitu. Gdyby trwało to godzinę, zapewne nie byłbym poirytowany, ale jak nim nie być, gdy znika na moich oczach zasada, chyba kolejna z zasad: albo manipulacje były zaplanowane, ale wtedy, gdzie podziało się poinformowanie o tym użytkowników z wyprzedzeniem?; albo powstały w sposób nagły, związane z okolicznościami zaistnienia, ale gdzie wtedy jest przeproszenie użytkowników za nawet niezawinione trudności? Słucham młodych ludzi, spotyka ich to samo, też są poirytowani i…w sumie nic się nie stało – przecież wystarczy skonstruować tak umowy, by Oni/Owi płacili „za takie coś”. Niby to fajne, tylko gdzie wtedy znajduje się podmiot? Zostaje zastąpiony umową prawną, nie jest nam do niczego potrzebny. Obśmiewane Walentynki? No to spójrzmy – ona dostaje od niego coś w związku z tym czymś; oczywiście bierze to, i nic – sama nie daje niczego. „Bo nie obchodzę Walentynek”; no dobrze, ale on obchodzi. „No i co z tego?”. Chyba można już pojąć infantylizm pozycji „ale dlaciego?”, o którym pisałem ostatnio. „Ale dlaciego mam się do niego w zamian uśmiechnąć? Dlaciego szybko wymyśleć jak tu upiec drożdżowca?”

Są tacy, co wpadają na ten blog, czytają coś i piszą do mnie szczerze: „Ty pojebusie jeden, o czym ty piszesz, nic się nie da wyrozumieć z tego itd. itp.” A to proste, piszę o funkcji ojcowskiej – funkcji, która ucina rozkosze dziecięctwa. Gdzieś przecież leży, musi leżeć koniec w nieskończonym ciągu infantylnego „dlaciego?” „Te, Józek, wynieś śmieci!” „Dlaczego ja?” i rozliczne tego warianty: „sama se wynieś”, „niech Bacha wyrzuci”, czy popularne, skandowane bez końca „zaraz”. I teraz zagadka: w jaki sposób dojdzie do wyrzucenia śmieci, gdy każdy podmiot uważa, że nie urodził się po to? To proste, mówią coraz bardziej dziecięce podmioty współczesnego świata – „zadzwonić należy do firmy śmieci wynoszącej!” Przecież nic się nie dzieje; gdy korek strzeli, zadzwonimy po elektryka, gdy przepali się żarówka także; zawsze znajdziemy kogoś, kto się zajmuje wymianą żarówek.

Pisałem już, że współczesny dom rodzinny staje się hotelem. Każdy ma swój pokój, swój komputer i każdy ma siebie. Wszystko inne jest śmieciem – przyrządzanie posiłków, „a dlaciego ja, a nie ty?”, ścielenie legowisk, „to moje, śpię jak chcę, a w ogóle to wyjdź z mojego pokoju!”, pękło kolanko pod spłuczką, „to nie moje kolanko, niech zadzwoni do hydraulika X,Y,Z, ja gram w Mortal Combat”.

Funkcja ojcowska jest też, i przede wszystkim, funkcją kastracyjną, lecz nie kastrującą. „A dlaciego ja?” spotyka się z „jest tak, bo ma tak być!”; „a dlaciego ma tak być?” z „koniec pytań, rozumiesz co jest mówione i żadnej dyskusji nie będzie!” Funkcja ojcowska otwiera przestrzeń dla kastracyjnej bojaźni; najpierw protasis („jeśli tego nie wykonasz…”), potem epitasis („to…” – właściwy moment trwogi kastracyjnej), a na końcu catastasis („nogi ci z d…y powyrywam”) – katastrofa pokastracyjna, armageddon podmiotowy, życie pozbawione jaj, czyli życie ogołocone z wszelkiej rozkoszy. Element epitasis jest kluczowy – owe „to” na 5 minut odrywa Felka od Mortal Combat; 5 minut wystarczające na wyrzucenie śmieci, aczkolwiek redukujące rozkosz (jouissance) o te same 5 minut.

Sporo wzmiankowałem o psychoanalitycznym Jednym. Jest Jedno w miłości – owe „współ” pani Renaty, komentatorki. Jest Jedno, na które składają się wszystkie części, a nie Jedno istniejące z góry. Rodziną zatem nie jest twór składający się z mamy, taty, syna, córki i kopciucha-córki. rodziną jest mama, tata, syn, pierwsza córka i druga córka-Kopciuszek. „Chorą” rodziną jest ta, w której Kopciuszek istnieje w niej jakby z łaski.

Bez odniesień do Jednego nie da się być w świecie ludzkim. Tylko nie rozśmieszajcie mnie, na nic umowy między ludźmi – w poniedziałek śmieci wyrzuca tata, we wtorek mama, w środę Felek, w czwartek Bacha, a w piątek Kopciuszek (sobota wymienna cyklicznie, niedziela dzień odpoczynku). Już następnego dnia po podpisaniu umowy Felek natychmiast musi wyskoczyć do kolegi, Bacha ma bóle przedmenstruacyjne, tata pilny projekt do przejrzenia, mama badanie mammograficzne. W konsekwencji śmieci będzie wyrzucał forever Kopciuszek. Kooperatywy nigdzie się sprawdziły, zaraz po powstaniu rozpadały się na klasy darmozjadów i roboli. Wszystko dlatego, że Jedno nie ma zastosowania do jouissance. Jest co prawda jouissance falliczne, „współ” dla kobiet i mężczyzn, ale jest też jouissance inne, kobiece, wskazujące, że kobieta nie mieści się cała w jouissance fallicznym i dlatego jest nie-cała (jest nie-cała, ale nie nie cała).

Jedno jest konieczne, by płcie przyciągało do siebie coś więcej, niż tylko złożenie nasionka, czy ulga w napięciu seksualnym. Freud postuluje jego istnienie w stwierdzeniu: „istnieje tylko libido męskie”, lub rozszerzając je: „kastracja ma tylko męską twarz”.

Już słyszę chór podmiotów ludzkich zaludniających coraz powszechniej nasz świat, chodzi o typ effeminate: „ale dlaciego męskie?”

Napiszę coś o tym następnym razem.

KP

P.S. Postaram się nadrobić stracony czas i zamieszczę kolejny wpis szybciej niż zwykle. I przemówię teraz funkcją kastracyjną – dla tych, co to się nie potrafią wyrozumieć powiem tyle: pozbawiłem was trochę rozkoszy wyrozumienia. Ten blog jest dla tych, co chcą zrozumieć skąd wzięło się protasis, epitasis i catastasis.



Rodzina, ach rodzina (5) – „a dlaciego?”


Śledzę uważnie dyskusję czytelników. Potwierdza ona ważność rodziny w sposób właściwy psychoanalizie – podwójność negacji konstytuuje pozytywność jej bytu. Ludzie jeżdżą po niej, złożeczą, wyżywają się, próbują w negacji sięgnąć dna (rzecz charakterystyczna dla rysu hellingerowskiego). Im bardziej tak się dzieje, tym bardziej rodzina staje się bohaterem. Bezkarność negowania buduje wzniosłość negowanej rzeczy. Paradoks? Tylko dla przeciwników paradoksów – bohaterem jest ten, kogo można bezkarnie osądzać!

Zaczniemy od stwierdzenia: nie istnieja taka rodzina, która nie podlegałaby funkcji fallicznej, tożsamej z ojcowską, o ile ta podlega negacji.

Dotychczas opisałem zarys rodziny. Wyszedłem od sprawy posiadania dzieci, gdzie rodzina jest niepotrzebna; a jak uczy współczesność, łatwiej o dzieci bez rodzin, niż w obrębie samych rodzin. By mieć dzieci wystarczy być byle lwem salonowym, bezpardonowo wykorzystującym seksualnie byle lwicę salonową. Bęc, i dziecko gotowe. Gdy dziecko wybęcone, lew z lwicą myśli o założeniu rodziny. Z kolei istnienie seksualności dziecięcej, z łatwością rozpoznawalnej już w okolicach 3-4r.ż. (co stanowi circa 5% zakładanej długości życia), na dodatek nie poddawanej żadnej presji biologicznej, skazuje dzieci na „nieszczęśliwe” dzieciństwo w związku z koniecznością represjonowania jej (to z kolei wskazuje na to, że bycie rodzicem też nie skutkuje „szczęśliwością”  dla mamy czy taty). Seksualność dzieci jest represjonowana i seksualność rodziców również. Lecz pomimo tych napięć, tego podminowania często zakłócającego przejawy czułości i troski („mamę boli głowa, pobaw się sam”, „jestem zajęty, przyjdę później” itp.), rodzinę charakteryzuje zazwyczaj stałość, raczej strukturalna niż uczuciowa. Zawdzięczamy to komplesowi Edypowemu. W nim każdy ma rolę do odegrania i funkcję do wypełnienia.

Czym jest funkcja ojcowska? Zostawmy podręczniki uduchowionej psychologii na boku; weźmy w nawias opowieści „znających się na rzeczy”, co to prawią koszałki-opałki o reprezentowaniu wzorca (najczęściej męskości, ha-ha). Potraktujmy to jako kolejny stereotyp wyrosły na z góry założonej bazie podziału na płcie: kobieta=kobiecość, mężczyzna=męskość, z kolei kobieta=krągłe biodra, a mężczyzna=ktoś z brodą. Przyjrzyjmy się współczesnemu wzorcowi męskości (niestety, męstwa to on nie zna). Dla terapeutki, pisarki i psycholożki, Hanny Samson, jest nim niejaki pan Tomas Wetterberg, „Szwed działający na rzecz równości płci…mężczyzna świadomie przeciwstawiający się stereotypom płciowym”. Pani Hanna bierze pod lupę fragment wywiadu zaczerpnięty z internetowego wydania WO. Dziennikarka stwierdza pytajnie: „kobieta lubi czuć się przez mężczyznę chroniona” i dalej kontynuuje „przepraszam, ale nie ma nic bardziej żałosnego niż facet, który oczekuje od kobiety ochrony”. Na co Wetterberg odpowieda: „dlaczego?”. Ponieważ i pani Samson pyta tak samo, to uznaje w panu Tomasie wzorzec współczesnego mężczyzny. Z całą pewnością nie wszystkie kobiety chcą być przez mężczyzn chronione i nie dla każdej chroniony mężczyzna jest żałosny, tyle że nie o tym była to rozmowa. By to zobrazować zmienię nieco tekst stwierdzenia i włożę w usta pytającej to: „lubię czuć się przez mężczyznę chroniona…nie ma dla mnie nic bardziej żałosnego niż facet, który oczekuje ode mnie ochrony”. Co na to zrobiłby pan Wetterberg? Co oznacza zmiana tekstu wypowiedzi na podmiotową? Że stereotypy są pozorami, do których przywiązuje się podmiot z lęku przed byciem podmiotem-jednym i tylko jednym. Fascynujące jest, że rozmawiający ze sobą ona i on zajęli miejsca: ona reprezentuje funkcję ojcowską, a on zajmuje miejsce dziecka. Ona obdarza go wiedzą, co należy zrobić, by mieć miłość kobiety (chroń mnie, a będziesz mnie miał), a on na to: ale dlaciego mam dziewcynę chronić? Czego on nie wie? Tylko tego, że starsznie fajne jest mieć kobietę i jej miłość. Zróbmy krok dalej i włóżmy w usta dziecka (nie ważne, że Wetterberga): „ale dlaciego  mieć kobietę jest takie fajne?” Jaka obietnica kryje się za tym „mieć kobietę”? Przypuśćmy, że mamy odważnego, kto podniesie śmiało przyłbicę i rzeknie: „mieć kobietę to poczuć rozkosz”. Lecz mały Wetterberg jest nieustępliwy i swoje mówi: „ale dlaciego poczuć rozkosz [to takie ważne]?”. Funkcja ojcowska gdzieś tu znajduje swój kres – „a daj mi spokój z głupimi pytaniami, [dureń jesteś, że nie wiesz co to rozkosz – taki dureń to on nie jest, on swoją rozkosz zna, ale on pyta o inną rozkosz, o wartość dodatkową wynikającą z „mieć kobietę”]”. Stereotypy są niezbędne, by podmiot uchwycił się czegoś i by mógł powiedzieć coś na temat jouissance. To jouissance jest generatorem metafor, podczas gdy podmiot tylko kreatorem. Bez stereotypów żadnej kobiety mieć się nie będzie. Jedną uwodzi ochroniarz, a drugą (panią Samson) przesympatyczny oszust, co to walczy ze stereotypami, a zarazem, jak pisze pani Hanna „traktuje nas jak partnerki, wierzy w naszą siłę i gotowość współpracy” (ten to smoli cholewki, ależ kompelemnciarz z niego!), „a zarazem zapewnia dziennikarkę, że przepuściłby ją w drodze do szalupy” (niech pani Samson się zdecyduje, które ze stereotypów są ok, a które są wstrętne; zapewniam, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii będzie wynikało z istnienia jakiś stereotypów).

Rzeczywistość jest dosięgana poprzez pozory, a więc i stereotypy. Streotypy są pozorami wiedzy dokładnie w taki sam sposób, w jakim wiedza jest pozorem prawdy. Wiedza celuje w rzeczywistość, prawda w Realne (realność). Funkcja ojcowska, nie mylić z funkcją ojca, dostarcza pozorów (nazywana jest także funkcją falliczną z racji tej, że fallus nie istnieje inaczej niż jako pozór) i wiedzy jak się nimi posługiwać. Pozory i sposób ich spożytkowywania jest miarą tego, co potocznie nazywane jest dojrzałością lub dorosłością. „Mamo, co założyć na spotkanie z nim?”. Odpowiedź dostarcza stereotypu, bo inaczej być nie może; nawet gdy brzmi „załóż co chcesz” dostarcza stereotypu niezależności – nikt nie ubierze się jak chce (poza psychotykami), nie zaglądając uprzednio do periodyków z modą, czy szaf koleżanek. Nawet walka ze stereotypami dotyczącymi płci jest stereotypem (pozwala on na nazywanie się feministą) – posługując się nim, jak poucza przykład Wetterberga, można robić za feministę i jednocześnie wpuszczać do szalup panie przed panami, potwierdzając w ten sposób niejeden stereotyp płciowy.

Funkcja ojcowska daje podstawę dla funkcjonowania społecznego. Lecz co będzie, gdy jej podkopywanie skutkuje redukcją pozorów aż do ich praktycznego wyeliminowania? Podmiot będzie szukał zastępników dla nich, poza tą funkcją, poza Imieniem Ojca. Dlatego powstają nowe typy ludzkie (za przykład weźmy nerdów i gików). O ile neurotyzm jest pochodną istnienia rodziny ugruntowanej na funkcji ojcowskiej, o tyle nerdzi i gikowie są pochodną erozji tej funkcji, tak powszechnej współcześnie. Erozja tej funkcji prowadzi do przekształcania się rodziny jako gniazda, domu-gniazda, w kooperatywę, w dom-hotel. To skutkuje tym, co można nazwać chorobą współczesności. Neurotyczność wypierana jest przez „co mi zrobisz jak mnie złapiesz, no co?”.

KP

P.S. Dla dociekliwych – czy istnieje różnica między stwierdzeniem „nie ma takiej rodziny, która nie podlega funkcji ojcowskiej”, a „każda rodzina podlega funkcji ojcowskiej”? A jeśli tak, to na czym ona polega?



Rodzina, ach radzina (4) – „dam ci sera na pierogi”


Czy czytelnicy tego bloga tworzą już środowisko? Czy zatem są rodziną?

Jakiś czas temu jeden z czytelników zasugerował mi możliwość czegoś w rodzaju zlotu przy piwie, lub tym czy owym – „czytelnicy tego bloga, poznajmy się!”. Propozycja jak propozycja, lecz czy pasuje do mnie bycie hersztem takiej paczki? I czy w ogóle, by rodzina była, potrzebny jest herszt?

Ileż to piany ubijano przez lata w sprawie tej – czy Pawlak to już herszt, czy tylko Dymitr Samozwaniec, pożyteczny idiota na początku, groźny konkurent później? Dymitr-marionetka nie wiedzieć czemu ukazuje kiedyś rogi i…polityka się rodzi. Która rodzina lepsza?

W poprzednich wpisach tyczących rodziny zarysowałem jej kształt, który można traktować jako wzorzec, coś w rodzaju reprezentanta normy. Ta norma definiowana jest przez dwie funkcje. Centralną z nich jest konieczność tworzenia przytuliska, uczenie zwanego środowiskiem wychowawczym, dla dziatwy, której życzy sobie ewolucja. Dziatwa rodzi się i rodzi się („bęc, bęc, sypią się dzieci, tłusty różowy grad”), więc wycie wściekłe tradycjonalistów o możliwości wyginięcia rasy ludzkiej jest śmieszne, bo histeryczne – życie zawsze rozhisteryzowuje skostniałe byty ludzkie. Kłopot w tym, że wszyscy kiedykolwiek żyjący ludzie nigdy nie wyrośli z bycia dziećmi („We are the Children of the Universe” – to modyfikacja słynnego „you are the child of the Universe” z rzekomo tajemnej Dezyderaty). Ludzie są tylko dziećmi poprzedzających ich dzieci, poprzedzających dzieci, poprzedzających dzieci itd. ku nieskończoności początków człowieka. Nawet nieokreślony Adam był dzieckiem; tyle że „dorosłym”. Lecz co czyniło Adama „dorosłym”, ale dzieckiem?

I tu przechodzmy do drugiej właściwości określającej wzorzec rodziny. Jestem spadkobiercą geniuszu Freuda. Jego geniusz upatruję w dwóch odkryciach. Najpierw, choć nie w kolejności chronologicznej, popęd śmierci (nie kwestia, że umieramy, ale że odchodzimy, odchodzimy do jakiegoś „na-zawsze”, usuwamy się z sieci życia, by stać się tylko samym znaczącym, w każdym „nigdy”, w każdym „nie”; odchodzimy w nie-pamięć, by tam być). No i seksualność dziecięca, moim zdaniem odkrycie większej wagi. Chcemy czy nie chcemy, seksualność jest fundamentem, na którym próbuje zbudować się dorosłość. U braci naszych mniejszych dorosłość to tyle, co stanie się niewolnikiem kierunku ewolucji – dojrzałość to tyle, co zdolność do rozmnażania; całość tej atroficznej seksualności wyrasta z tej zdolności – od gawota zalotów, po menueta pozycji kopulacyjnych. Tańce te umierają wraz z końcem rui i zostają wskrzeszone, gdy tylko Demeter wyjdzie na spacer. U człowieka, cóż, są zwolennicy gawotów, tang, sals i solo popisów w stylu moonwalking. Ile by tańców nie było, wszyscy ich propagatorzy uznawani są za infantylnych i wszystkim im brakuje dorosłości – ergo, wszyscy partnerzy w tańcach wkrótce zaczynają się sobą nudzić; odchodzą od siebie i poszukują – kogo? Najlepiej znawców jive’a.

Wszystkie dzieci świata, niedojrzali, dojrzali i przejrzali, wyrastają z heteronormatywności. Na nic tu piski dekonstruktorów rzeczywistości takich jak pani dr. Elzbieta Janicka, która postci głównie literackie traktuje jak z krwi i kości, odkrywa swoją metodą ich, tylko możliwą, orientację homoseksualną (nwet nie zająkszy się, że stoi za tym teza psychoanalityczna, że każda przyjaźń ma podłoże homoerotyczne), by wyżyć się z zapałem na normie, którą to gorące głowy uznają za efekt „umowy międzyludzkiej”. Brylują w tym genderyści, dla których Ja i tylko Ja jest podporą dla wszystkich izmów. Ci Wielcy Dekonstruktorzy, stosując wybiórczo metodę analityczną, odkrywają jakąś inną rzeczywistość, w której Ja i Tylko Ja jest zarządcą, a nawet jest kreatorem. O dziwo, kwestionując jedną normę za drugą, budują kolejny kościół Człowieka Wyzwolonego, broniąc zażarcie i fanatycznie, z namiętnością zelotów, kolejnej Masady, świętości, której nie wolno bezkarnie kwestionować. Nie byłbym dzieckiem Freuda, gdybym miał zgadzać się na budowę kolejnej świątyni. Mam nadzieję powrócić do tego zagadnienia później (chyba warto, widząc paroksyzmy zelotów chcących udowadniać, że ich medytacje nie są zaprzaństwem wobec chrześciajaństwa – medytacja w formie czystej musi prowadzić do redukcji osobowego Logos ku nicości).

Nie dajmy porwać się urokom nowoczesności – każde dziecko jest rezultatem heteronormatywności, a nie heteroseksualności. Jeśli homoseksualista ma dzieci rodzone, to nie dzięki heteroseksualizmowi. Każde dziecko jest owocem zapłodnienia kobiety przez mężczyznę, lub jaja przez plemnik. I nie ma tu znaczenia, czy ona pachniała, czy cuchnęła jemu, czy ją kochał czy olewał, czy był przytomny czy urżnięty jak świnia, a nawet pozostający w śpiączce (zajrzyjcie raz jeszcze, to dla światłych, lub pierwszy raz, to dla chcących światła, do Garpa). Heteronormatywność nie ma sensu, nie opisuje żadnych znaczeń. To coś gołego, golusieńkiego, jak to fakt.

Normtywność hetero czyni z elementu homo wybryk. Nie natury (skoro i hetero i homo spotyka się w naturze, to oba są równie naturalne – to leży o podstaw wykluczenia homoseksualizmu z listy chorób, nie zmieniając jednak niczego w jego statusie jako symptomu; podobnie rzecz się ma z np. zespołem Downa – jako wybryk  pozostaje rzeczą naturalną, stanem nie chorobowym, ale chorującym z powodu tego czy owego symptomu), a bardziej logiki skazanej na niejednorodność rzeczywistości, w której żyjemy. To wybryk, zmarszczka na gładzi, boskości, którą chcielibyśmy oddychać, żywić się i kochać.

Jest coś, co tylko uważni dostrzegają. Ci od wybryków chcą uczestniczyć we wspólnocie heteronormatywności, dla nich też Jedno ma charakter hetero i ciążą ku niemu. Pomimo protestów i oskarżeń o homofobię, gdy im przypomnieć o życzeniach pisz wymaluj hetero (wierności aż do śmierci, opieki i wspomagania, obrączek i przysięgi, dzieci w końcu), heteronormatywność ich przyciąga. Zdają sobie sprawę, że małżeństwo to jeszcze nie rodzina, że przez dzieci dajemy sobie szansę na bycie „dorosłymi”; to te byty małe awansują nas na stanowisko „dorosłego”.

„Tato, pójdziesz ze mną na mecz?”, „Mamo, mogę nie pójść dziś do szkoły?” Te pytania, te pragnienia wywołują nas do odpowiedzi.

Inną sprawą jest, czy i jak odpowiadamy.

KP

P.S. Dziecinny wierszyk, mi znany, ale czy już nie zapomniany? Jeśli odnajdujecie w nim coś rozkosznego, to wiecie dlaczego hetero służy za wzorzec – „ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi”.

 

 



Rodzina, ach rodzina (3) – „fallus, fallus, pokaż rogi,…”


Cóż żeś narobił Edypie dając się ponieść namiętności bez granic? Niewiedza twa rozgrzeszeniem nie jest, bo instynkt tobą zawładnął, czy tylko zwykła chęć władzy, żadnej różnicy to nie czyni. Nie mogłeś, ot tak po prostu, wziąć tej, co ci się pod rękę nawinie?; przecie nie każda twoją ma być, bo co synom zostawisz jako dziedzictwo? Tę jedną trzeba było byś zostawił nietkniętą; wszelako chucie tobą rządziły, a nie ty chuciami, czynić z ciebie flipperową kulkę. O Bogowie! Czemu milczeliście, czemu nie zesłaliście na Edypa trwogi? Czy za nic Edypa macie, za nic dzieci jego? A może was przy tym nie było, gdy wnosił on matkę swą jako żonę do małżeńskiej alkowy? Gdzie byliście, jeśli byliście?

Bawiąc się konwencją antyczną, chcąc przy okazji pokazać sedno szczególnego statusu człowieka w królestwie zwierząt, zmierzam dziś do sformułowania pytania, źródła irytacji dla psychosocjobiologów, wyznawców bogów ewolucji i terapeutów behawioralnych – czy nie uderza was, czytelnicy, że to co specyficzne u człowieka w rzeczywistości płciowej zawiera się w tym, że pomiędzy mężczyzną a kobietą nie znajdziedzie niczego takiego, co można by określić mianem związku opartego na instynkcie? Oto czytam wyznanie bywalczyni salonów i udepczacza czerwonych dywanów (imię i nazwisko nic tu nie znaczy, bo za tożsamość wystarcza samo słowo „bywalczyni”): „Jestem taka szczęśliwa! Od kilku godzin mam już cudownego męża. Kocham go nad życie! Jesteśmy bardzo szczęśliwi i zakochani w sobie. Dlatego postanowiliśmy wziąć ślub.” Ciekawi mnie, co będzie mówić ta bywalczyni za pół roku, przypuszczam aliści, że o tym, że nie wyszło. W życiu człowieka związku nie da się ufundować na chuci. Co prawda gigant Freud zakładał, że kiedyś ludzie w związkach między płciami kładli nacisk na instynkt, ale zdaje się tworzył w ten sposób kolejny mit o szczęściu, stanie, w którym na instynkt nie jest nałożony zbiór restrykcji. Czy kiedykolwiek tak było? Jeśli, to tylko wtedy gdy był mieszkańcem świata zwierząt. U człowieka jest cokolwiek inaczej. Zważmy – zdecydowana większość mężczyn nie jest gotowa zadowalać każdą kobietę, zdecydowana większość kobiet nie jest gotowa chodzić do łóżka z każdym mężczyzną. Podkreślmy słowo „gotowy/gotowa”, nie bierzmy tego jako „zdolny/zdolna”; zdolni to są, tylko gotowi nie są. Natomiast gotowość, jak się zdaje, jest regułą u zwierząt. Łanie czy żubrzyce spokojnie czekają na wynik samczych zapasów; zwycięzca bierze wszystkie je w stadzie, a każda z nich równie spokojnie czeka w kolejce na kopulację; żadna nie podskoczy i nie ofuknie. Wśród samiczych grup nie uświadczy się także cheerleaderek, panienek, które są gotowe sparzyć się z kawalerem X (tego dopingują co sił uwodząc swymi wdziękami podanymi w smakowitych zestawach), i nie gotowe zrobić tego z kawalerem Y (wydaje się on im być mało interesujący). U pewnych kolibrów dojdzie do kopulacji tylko z tym z nich, którego czerwień podgardla przekroczy określoną długość fali odbieraną oczami kolibrzycy. Dlatego też przybierze ona pozycję oznaczającą gotowość do kopulacji w sytuacji kolibra-atrapy, którego namalowane podgardle będzie miało określoną długość fali.

Dlaczego o tym piszę? By zarysować to coś, co zwie się naciskiem na obiekt, a co ekskluzywnie cechuje człowieka, w przeciwieństwie do tego, co nazywane jest naciskiem na instynkt (co z wdziękiem językowym słyszy się jako „ugania się za spódniczkami”, tudzież „z niej jest latawica”). Lecz nawet i wtedy język nie opuszcza domeny obiektu – amator spódniczek okazuje się być nie amatorem tychże, gdy tylko spódniczkę wdzieje jego połowica lub przyodziany w nią zostanie manekin. Wszystko wskazuje na to, że człowiek jest nim tylko wtedy, gdy na instynkt zostanie nałożona restrykcja wyłaniająca obiekt, z którym zdolna do relacji seksualnej osoba jest gotowa to zrobić. Czy ta restrykcja, wszechobecna, dostrzegalna atoli dla tych tylko co widzą, jest związana organicznie z instynktem, jak postuluje to Freud, czy też ma charakter dialektyczny, jak postuluje to Lacan (wersja lacanowska psychoanalizy jest skrajnie psychologiczna, pozostawiajaca we wrodzoności tylko niezbędne minimum) pozostaje otwarta na debatę (sam w tym punkcie jestem lacanistą).

Restrykcja jest wszechobecna, czyli uniwersalna. Wspominałem o malarstwie sakralnym, w którym ojciec Jezuska jest daleki od bycia mężczyzną i nigdy nie jest przedstawiany jako ten, który reprezentuje znamiona choćby tego, że jest mężem Maryi – postać z heblem jest domniemanym Józefem, hebel określający postać odnosi go do Józefa nie na planie ikonograficznym, tylko na planie tekstu obecnego poza obrazem. Gdzieś napisane jest, że Józef był cieślą, więc hebel w rękach faceta na drugim planie musi przedstawiać właśnie jego, a nie sąsiada złotą rączkę. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby postać Józefa i postać Maryi nosiła obrączkę; lecz tego nigdzie nie znajdziecie – seksualny wymiar ich relacji został ocenzurowany. Podawałem przykład Rolli Gervexa, gdzie restrykcję widzimy w twarzach kobiety i mężczyzny patrzących w przeciwnych kierunkach, gdy nagość kobiety wprost, bezwstydnie, zaprasza do skorzystania z niej. Veermerowskie portrety kobiet czynią je niedostępnymi dotykowi, nie pada na nie żadna zmaza, instynkt zostaje zatrzymany w połowie drogi ku jej kibici, pocałunek w połowie drogi do jej warg, zachłanność widzenia w połowie drogi do jej oczu. Dziewczyna z perłą zostaje ustanowiona jako obiekt do kontemplacji; to tam lokuje się całość rozkoszy, nie potrzeba niczego więcej, dziewczyna z perłą staje się perłą, której wartość jest tym większa, im rzadziej się jej dotyka, im rzadziej ma się ją w rękach. Jej cielesność jest na tyle daleko, że jest ona chroniona przed jakimkolwiek poniżeniem w miłości.

No dobrze, ale co to ma wspólnego z rodziną? Wiele, oj wiele. Gdy jest rodzina to mąż obejmuje kibić żony po kryjomu, jakby ukradkiem, pan pani i pani panu wykradają chwile dla siebie z harmonagramu zajęć i osobistych terminarzy. To dziecko wyślą na podwórze (niech zaczerpnie świeżego powietrza), podrostkowi dadzą na kino (niech napełnia go erudycja), maluszkowi śpiewają kołysanki i czytają bajeczki z nadzieją, że zaśnie zanim im samym będzie chciało się spać. Starają się jak mogą i wszystko na próżno – a to ledwie wyjdzie na podwórze, a już wraca, bo buty za ciasne, zanim kupi bilety zawróci, bo zapomniał słuchawek na drogę, ledwo zaśnie, to dźwięk klamki zamykającej drzwi wybudza bachora – „poczytaj mi jeszcze, mamo”. Ok, ale czy muszą to robić w domu? To niech spróbują gdzieś indziej. Już to widzimy – gdy wychodzą są nagabywani gdzie idą i po co idą, a czy muszą dzisiaj iść, a kiedy wrócą. Nie ma zlituj. A jakby tego za mało zostawiają dorośli ślady po swym instynkcie, dziwne, ale wszędzie w domu. Te ślady tak sympatycznie, tak wzruszająco pięknie, Warron w swej encyklopedii obdarzył mianem curpicula res, czyli „małe wstydliwe”. W szyfladce przy łożu tabletki antykoncepcyjne mamy, a w szafce po drugiej stronie paczka prezerwatyw, nie wspomniawszy o małym wibratorku w torebce mamy-damy, dla niepoznaki nazywanego aparatem do masażu twarzy, filmiku porno umieszczonego tak wysoko na szafie, że nie sposób przypuścić, by dzieciak tam zajrzał. Innych przykładów nie wymienię, sami macie ich pod dostatkiem ze swego życia. Jeśli seksualne jouissance jest konieczne, a tak jest, to te fusy i męty, świadectwa rozkoszy też są konieczne i na nic wysiłki pilnowania się by ich nie było. Od czego są czynności pomyłkowe, chwilowe zaćmienia umysłu i inne twory nieświadomości?

Obok tworzenia przyjaznego środowiska wychowaczego, tych kanapek do szkół, parzonych ziółek, czytanych bajek, pomocy przy odrabianiu lekcji, wypraw do piaskownicy, gonienia za rowerkiem o trzech kółkach, nagradzaniem za piątki i awanturowania się za dwóje, tych dwoje zwanych dorosłymi chce się ze sobą rozkoszować. Niestety nie są pawianami i nie ciupciają się na widoku, równocześnie karmiąc młode (chodźcie do ZOO i wnikliwie się przyglądajcie, doradzę) – gdy nacisk jest na instynkt tak to wygląda. U człowieka jest inaczej, tam mamy nacisk na obiekt, tylko jej kibić chcę obejmować, jej wargi całować, w jej oczy patrzeć. Inne oczy, wargi i kibicie są tu na nic – gotowy jestem tylko na jej oczy, wargi i kibić; łóżko czeka na wypełnienie nami po brzegi i nikim więcej. I to jest dla małych bytów zwanych dziećmi traumatyczne – łóżko wypełnione po brzegi nimi dwojgiem, mamą i tatą, tylko nimi. Na nic płacz – słyszysz „wyjdź stąd”, na nic przyciskanie poduszki do głowy – odgłosy tych dwojga robiących „to coś” nie chcą dać spokoju. Czy zastanawialiście się, dlaczego dzieci w tej sytuacji nie walą w ścianę i krzyczą „przestańcie” lub minimalne „chcę spać”? Odpowiedź tkwi w tym, dlaczego dziecko oglądające horror najpierw zaciska powieki, potem dyskretnie unosi, by przynajmniej trochę widzieć, ale nigdy nie wyłączy telewizora. To coś ponad wszystko przyciąga uwagę.

To fallus wychynął z niebytu.

Tak bardzo, jak człowiek pozostaje nieprzystosowany do rzeczywistości przez swoje pokawałkowanie, dysproporcje sfer, które zamiast się zmniejszać się zwiększają, wymuszając na rodzinie stałą gotowość do pomocy, tak indywidualne dążenie do rozkoszy dwojga starszych w rodzinie działałoby rozsadzająco na rodzinę. Lecz jest kompleks Edypa, który trzyma pękniętą rodzinę w jako tako używalnej formie. Dzięki starszym dziecko dowiaduje się o fallusie i dlatego to jemu, a nie rodzicom chce się bardziej podporządkować. To fallus jest funkcją normalizującą.

A neurotyzm? A neurotyzm jest pochodną istnienia rodziny.

KP

P.S. Mam nadzieję, że czekacie na dalej.



W międzyczasie (4)


Jak obiecywałem, tak czynię – w środku tygodnia nawiązuję do komentarzy. Wynika to z konieczności uściśleń oraz, przynajmniej jako tako, chronienia doktryny psychoanalitycznej. Co prawda J.A. Miller nie może oprzeć się profetyzmowi, którego zarzewie wypływa siłą rzeczy z koncepcji interpretacji psychoanalitycznej (w-pół-powiedziane, czyli operuj dwuznacznikiem), to jednak nie chroni go przed pytaniami i nie czyni go, to akurat dobrze, prorokiem. Wszyscy oczekujemy na proroka, na przyjście Nowego, będąc co raz mniej zadowolonymi ze świata. Gdy ten się już pojawi, mam nadzieję, że będzie wiedział, czym jest ta nadzieja – nadzieję na co ma J.A.Miller? Gdy Talibowie wysadzili w powietrze megaposągi Buddy w Afganistanie, dali nadzieję na coś? Poza bez-nadzieją niczego nie dostrzegam.

Uniwersalność kompleksu Edypa nie wywodzi się z wrodzoności, czy bytu odwiecznego. Kompleks ten pojawił się w jakimś czasie i od razu był uniwersalny. Ma podstawę w dialektyce, a nie w genetyce – lecz o tym będzie we wpisach na temat rodziny. W matriarchacie ojciec mógł mieć dziecko z córką, lecz o ile wiem, matka dziecka z synem mieć nie mogła. W psychoanalizie tylko ten wariant kazirodztwa jest przeklęty i ztabuizowany. W Biblii, w historii Lota i jego córek, też dozwolony w szczególnych warunkach. Gdyby córki Lota miały braci świat też zostałby uratowany za cenę kazirodztwa. Nieświadomość autorów Biblii nie pozwala im na przyjęcie wariantu, w którym na Ziemi pozostaje matka i synowie, co także ratowałoby świat z ludźmi. Lecz ten wariant jest absolutnie zabroniony – niepokalaność matek, ich nietykalność jest sednem każdego sacrum; sednem zapomnianym. Przez pojęcie wniebowzięcia Bóg chroni Marię przed skalaniem przez innego mężczyznę (po śmierci Józefa Maria była wdową). Fantazmatyczna panika przed zbyt bliskim spotkaniem z matką dotyczy matki, w której zwycięża kobieta. Modliszka jest przerażająca tylko ze względu na powiązanie konieczne dekapitacji samca z kopulacją. To seks z matką przeraża, a nie powolność, przysadzistość, rozłożystość majestatyczna kwok. Wszechkarmienie jest niebezpieczne tylko dlatego, że może sprawiać niespodziewaną, nieznaną wcześniej rozkosz, może okazać się wartościowe na poziomie seksualnym – w seksie godnym swej nazwy po prostu traci się głowę.

Pani Robson na parę uszczypliwości zasługiwała ze względu na opuszczenie przez nią terenu jej znanego. Pomijając oczywistość typu: „nigdy nie mów nigdy” zgrzeszyła przywołaniem wymiaru miłosierdzia i współczucia. Dlaczego? Albowiem pomyliła rejestry. Skonfrontowałem to odwołując się do sprawiedliwości, z którą miłosierdzie nie ma nic wspólnego. Obrazuje to problemat Judasza, z którym do dziś nie dają sobie rady teologowie, duchowieństwo i gros wierzących. Czy wyjątkowy zdrajca zasługuje na miłosierdzie, ergo znajdzie się w niebie? Tak, właśnie dlatego, że dotyczy wyjątku, samo będąc wyjątkiem. Nakaz miłości bliźniego dlatego jest tak nieznośny,  by nie powiedzieć nieludzki, ze nakazuje się w nim kochać bliźnich tak, jak gdyby była to reguła uniwersalna. Tu tkwi aporia. Jeśli pani Robson współczuje parom gejowskim, lub gejom jako takim, to powinna czynić tak samo w stosunku do wszystkich innych skarżących się – cierpiących jest mnóstwo, a każdemu jest miło być obiektem miłosierdzia. Jeśli zatem poseł Głogowski zarzucał pani Agacie prywatę, to nie był daleki od prawdy. Akt miłosierdzia pozostaje bowiem w gestii podmiotu i tylko podmiotu; prawo może złagodzić, pomniejszyć, zawiesić, ale nie zmazać znaku podmiotu. Współczuć gejom można tylko z pozycji podmiotowej i stąd ma to związek z prywatą – współczuć można tylko sobą.

Sprawiedliwość można realizować wszelako tylko jako regułę uniwersalną. Psychoanaliza wskazuje, że prawo nie dotyczy podmiotów, tylko jouissance. Sprawiedliwe jest tylko to, co czyni ludzi równych względem jouissance, co umożliwia równy dostęp do jouissance. Przyjrzyjmy się dwóm społecznym postawom, często mylonym z patologią. Antyklerykalizm – wyraża zawiść w stosunku do tych, którzy mają szerszy dostęp do juissance niż zwyczajny człowiek; np. kler objęty nakazem celibatu uzyskuje przywilej nieograniczonego niczym dostępu do kobiet, bezkarności w tym zakresie. Jeśli duchowny stanie się ojcem dziecka nie jest zmuszany do wzięcia odpowiedzialności za ten fakt, np. nie płaci alimentów, nie widzi dziecka, nie zabiera na wakacje itp. Zajście w ciążę nie skutkuje tym samym, czym skutkuje w przypadku zwyczajnego mężczyzny. To co może robić z kobietami ksiądz, nie-ksiądz może robić tylko w swej fantazji (bezkarnie bzykać). Homofobia – wyraża zawiść w stosunku do tych, którzy nie ukrywają, mają dostęp do takich sposobów bycia wraz z cieszeniem się nimi, które „homofob” może realizować w swej fantazji lub ściśle prywatnym życiu heteroseksualnym. Weźmy Kukiza z jego wywiadu do TP – nie życzy on sobie, by parady gejowskie ukazywały to co ukazają (podał przykład geja trzymającego na łańcuchu innego geja będąc przebranym za Hannibala Lectera). Lecz co to pokazuje? Realizację fantazji w życiu, jouissansowanie tych dwojga. Mamy tu oczywistą nierówność w dostępie do jouissance. Homofob pragnie ograniczyć ten dostęp. Równy dostęp można by osiągnąć zezwalając homofobom na zwiększenie tego dostępu („rób co chcesz”). Lecz to nic nie da, zwykły człowiek z tego nie skorzysta (decyduje o tym klinika). Zwykły człowiek nie zabrania gejom robienia tego co chcą, chce tylko nie widzieć jouissansowania. Niechęć do ślubów gejowskich i adopcji przez nich dzieci w gruncie rzeczy tego dotyczy. Brane to jest za dodanie sobie jouissance do i tak pełnego jouissance życia (nie bez pewnej racji). W tej niechęci chodzi o dodanie ciężarów, dostarczenie balastu. Homofob boi się nie gejów, boi się nieskrępowanej perwersyjnej radości; boi się tego, za co karze sam siebie.

Jest tylko jeden przywilej, na którego straży stoi sprawiedliwość – dostęp do jouissance. Sprawiedliwe jest tylko to, co czyni ten dostęp równym. Czy istnieje wzorzec takiej równości, skoro nawet w rodzinie nie ma tej równości, skoro nawet w sferze boskości są ci, co nie mają dostępu i ci co mają. Na poziomie poszczególnych podmiotów tę nierówność nosimy w sobie – każdy z nas jest przekonany, że godny jest pełnego dostępu do jouissance, ergo będzie zbawiony.

Lecz jeśli będzie, to tylko za cenę miłosierdzia – nie z tytułu prawa. Miłosierdzie pochodzi spoza fallusa, bywa że dotyczy łotra, sprawiedliwego skazując na potępienie (zazwyczaj w postaci zawiści).

KP

P.S. Miłosierdzie ubrane w formułę uniwersalną przemienia się w działalność charytatywną, udawane miłosierdzie. Zrobimy odpis podatkowy 1% dostając w ten sposób okruch jouissance (troszkę więcej srebrników). Strata wynagrodzona, działalność charytatywna stała się interesem. Miłosierdzie jest czymś innym. I nie obywa się bez jouissance. Dziwne to jouissance, poza fallusem. Dlatego jest jouissance kobiecym (choć nie można go nazwać jouisance kobiet). Ale to inna historia.