„Słuszność powinna być zawsze…(no, po której ze stron?)”


Komentatorzy toczą spór. Co widzimy? Że różnica między płciami istnieje; jeśli X. mówi a, to Y. mówi b; Y. nie mówi -a, mówi jakieś b. Co na to psychoanaliza? Tylko tyle, że porozumienie mogą znaleźć tylko w łóżku – mogą, nie koniecznie znajdą; w tym miejscu do zażywania przyjemności, też jedno może mówić a, a drugie b. Schemat ten znajdziecie w krystalicznej postaci w serialu „Seks w wielkim mieście” – w nim do łóżka chodzi X+a i Y+b. W rezultacie łóżko przestaje dostarczać przyjemności.

Wspomniałem o kobiecie fallicznej. Interesujące jest to, że tylko facet zadał pytanie, przedstawił problem. Załóżmy, że taka kobieta istnieje (oczywiście, ja wiem, że istnieje), jakie to niesie za sobą konsekwencje? Jedną z nich jest, nie da się ukryć, karmienie publiczne cyckami. Pada wątpliwość wyrażająca coś z rodzaju uprzedzeń człowieka współczesnego: współczesność jest fajna, dawność była nie fajna, dzisiaj bobasy mają fajnie, drzewiej tak nie miały. Gdzie aliści leży racja?

Psycholożyca (to całkiem poprawna forma, skoro ministra uchodzi za fajną) Ohme (skoro życa, to poprzedzanie nazwiska afirmatywnym wywoływaczem „pani” jest niepotrzebne, a nawet seksistowskie) twierdzi, że kontakt z nagością nie szkodzi (fajny jest, nie?), a dawniej był przyczyną znerwicowania przez tabuizację nagości (gdy teraz wszelako powiem, że nagość ani odkryta, ani zakryta nie ma związku z nerwicami, to psycholożyca, jej Y. doda do tego jej b; no i mamy cud psychologię – prawdą jest, że nerwice nie mają związku z nagością i prawdą jest, że mają). Tyle racji, ile Ygreków. Jeżeli jakiekolwiek b dodamy do jakiegokolwiek Ygreka, uzyskamy kobietę falliczną, kobietę identyfikującą się z fallusem na poziomie wyobrażeniowym, czyli z fallusem jako symptomem, z całym jego ustrojstwem, od narcystycznego nadęcia i bufonady, po samozaspakające poczucie uzyskania kompasu, pozwalającego bezbłędnie namierzyć azymut wiodący przez życie.

Czytam list z dzisiejszego numeru WO. W nim to jakiś facet opisuje sytuację komiczną. Ze swoją kobietą, oczywiście feministką, wybrał się w podróż. Sam miał walizeczkę na kółkach, ale ona wielką torbę podróżną ważącą tyle co ona sama (co tam zapakowała? Zapewne gadżety służące maskaradzie). Bidula, w szpilkach i tipsach, w makijażu i akuratnym odzieniu (pisz, wymaluj, szpilki na Giewoncie) targa zawzięcie cały ten majdan, tracąc mnóstwo potu i skrywanych łez; odmawia wszelako konsekwentnie propozycjom faceta, że on ten jej majdan weźmie na siebie. Tym jest maskarada kobieca! Nie jest nią targanie majdanu – to tylko skutek identyfikacji z fallusem (ja też umiem, ja też mogę, niczym nie różnię się od ciebie). Maskaradą jest tu nikomu nie potrzebna, nie na miejscu, defilada gadżetów kobiecości (tipsy, szpilki itp.). Cała ta maskarada służy tylko wyrażeniu: jestem kobietą (noszę przecież szpilki, tipsy i cud makijaż), która jest równa mężczyźnie, bo targa cały majdan (symbol falliczny), ergo, jest kobietą posiadającą fallusa. Facet jej jest postacią śmieszną w inny sposób, czymś w rodzaju Benny Hilla. Chce pokazać, że on też ma fallusa, tyle że papierowego. Chce fallusem imponować, czego nie życzy sobie jego pani…i kółko się zamyka – mamy parę, w której ona wierzy, że fallusa posiada i jego, który nie jest jego pewny, nie jest pewny swego [fallusa].

Tymczasem fallus jest po stronie słuszności, po stronie racji i pewności. Dajmy na to przykłady. Ustąpienie miejsca dla ciężarnej – czy należy pytać się: „czy chce pani usiąść?”. What you got it is what you see! Miejsce zwalnia się, a co zrobi z tym cężarna to jej sprawa. Dżwiganie ciężarów, zakupów itp. – o tym, że ciężar jest za duży decyduje fallus (czyli znaczący wszystkich innych znaczących, a co za tym idzie znaczonego też). Facet z listu po prostu rozmija się z ciężarem; jeśli ciężar jest za duży, to po prostu wyjmuje go z dłoni kobiety i zaczyna dźwigać – jakiejkolwiek zgody jakiegokolwiek Innego do tego nie potrzebuje. Co zrobi kobieta? To jej sprawa. A najbardziej dziwne jest to, że jest on gamoniowaty; zupełnie nie zauważa po co ona dźwiga. I tu wracamy do reklamy KFC – ona robi to po to, by on zdjął swój blezer (wziął z jej rąk torbę) i zaczął dźwigać. Wszelako, by to sprawdzić, należałoby to zrobić. Jestem pewny, że o to właśnie chodziło.

Wracamy do karmienia piersią w miejscach publicznych. To przejaw falliczności kobiecej, traktowania bobasa jako fallusa, lub piersi jako fallusa. Wyjmujemy ciężar z dłoni, gdy jest on ZA DUŻY, a nie dlatego, że jest to ciężar. Podobnie z bobasem; karmimy go, bo jest ZA MALUTKI (zwykły miesięczniak, ale już nie roczniak), lub ZBYT GŁODNY, a nie że jest bobaskiem, przyszła pora na karmienie lub jest tylko głodny (tzn. jeszcze nie domaga się karmienia), czy też prawdziwy horror – bo musi być karmiony piersią. Fallus nie pyta o zgodę Innego (podręczników, książek, babuszek, pielęgniarek środowiskowych, dietetyczek, mamek itd). Roczniak może być także bez większych skrupułów karmiony butelką i to przez kogokolwiek. Fallus także pełni centralną rolę dyskryminatywną (żeby odróżnić od dyskryminacyjnej); pozwala odróżnić roczniaka od miesięczniaka, głodnego od zbyt głodnego, pierś od cyca. Nieszczęśliwie, fallus jest w polu ewentualności, a nie konieczności; to podmiot bierze odpowiedzialność za pewność, jest pewny fallusa, tzn. że dziecię jest ZBYT głodne,  a nie tylko głodne. W tym miejscu Lacan spotyka Winnicotta – wystarczy być dość dobrą matką (ewentualność), a nie być koniecznie dobrą matką (konieczność). To bardzo istotne, albowiem ewntualność rządzi miłością, a konieczność rządzi jouissance. W każdej takiej dyskusji, czy dotyczącej publicznego karmienia piersią, tudzież wystawiania dziecka na „naturalny” kontakt z nagością dorosłych, i nie tylko, trzeba odróżniać aspekt miłosny od aspektu jouissansowania. To ten ostatni ma być gdzie indziej, być ekstymny(poza osią dyskursu), a nie intymny (być w centrum).

Dlatego tak naiwne są argumenty odwołujące się do naturalności golizny, czy karmienia piersią. Równie naturalną czynnością (o ile nie bardziej naturalną) jest defekacja, czy spółkowanie, pierdzenie i wymiotowanie. Mother’s nature son zostawmy fantastom i infantylnym neurotykom. Nawet pani Ohme releguje spółkowanie, a zapewne i defekację z ich naturalności, sprawiając, że stają się one „żenującymi”, przy okazji nie zauważając, że naturalne w życiu człowieka jest „żenujące”, a nie naturalne (eksponowanie, dawanie do zobaczenia nagości) staje się rzekomo naturalne (uderzają u współczesnych psycholożyc i psychologów braki w wiedzy- u wszystkich zwierząt eksponowanie, imponowanie nagością ma zawsze charakter seksualny, będąc przygotowaniem do kopulacji). Fallus dyskryminuje, bo fallus nazywa. Nawet pani Ohme, która bez skrępowania ujawnia dzieciom cielesną nagość, zaniepokoiłaby się prośbą dziecka: Tato, pokaż mi swego siusiaka (podobno tego samego, co na codzień widzi dziecko dzięki bezpruderyjnej nagości swego ojca). A przecież są to dwa różne siusiaki. Dlaczego?

Zakończę uzupełniając tytułową myśl: „Słuszność powinna być zawsze po swojej stronie”. Żadnej innej.

KP



W międzyczasie (8)


Poczytałem ostatnie komentarze i…pomyślałem: no nie, przecież one trafiają obok; powiedz kobieta falliczna, a usłyszysz kobiecość. Nie, to nie tak.

Ostatni wpis dotyczył kobiet fallicznych, w żadnym razie kobiecości. Więcej, poważyłem się w nim na określenie efektu, jakim falliczność odciska się na kobiecie mianem maskarady, pastiszu kobiecości. Poważyłem się na coś, na co poważyła się z górą 80 lat temu kobieta, Joan Riviere, twórczyni pojęcia maskarady kobiecości. (Miano pastiszu pochodzi, wedle mojej wiedzy, od J.A.Millera). Maskarada odpowiada precyzyjnie wyobrażeniowości defilady, pokazu, pokazu tego, co uchodzi za sensu stricte właściwość bycia kobietą. Te wszystkie konkursy na miss tego czy owego, ta defilada maszerujących ciał pokazuje jedynie Nic w miejscu zawzięcie poszukiwanym przez jurorów. Ci z kolei szukają rzekomo kobiecości, lecz nikomu się to jeszcze nie udało. Znajduje się miski piękności, miski wdzięku, miski uroku, czaru, powabu, sympatyczności – żadnej nie okrzyknięto miską kobiecości. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego w rezultacie defilady widzimy szczudłowaty sposób chodzenia, dyndanie tego i owego i całą śmieszność chodzenia w szpilkach?

Ano dlatego, szanowni czytelnicy, że upragniona kobiecość lokuje się w całości poza fallicznością. W obszarze falliczności może się ona ukazać tylko jako maskarada, pastisz tego, co miałoby być właściwością jedynie kobiet (w psychoanalizie mówi się wtedy o matkach fallicznych, kobietach z członkiem itd., tyle że takie typy nie mają z kobiecością nic wspólnego; bywają atrakcyjne, ale nie bywają piękne).

Oczywiście, jest się kobietą gdy w pracy chodzi się w szpilkach, lecz jest się nią również gdy chodzi się boso. Samo założenie szpilek nie przydaje kobiecie kobiecości, tym bardziej, że szpilki lokują się w męskim obszarze seksuacji – jako symbol falliczny i unaoczniona obecność obiektu męskich fantazmatów. To, co chciałem ostatnim razem powiedzieć, ale niezbyt mi się udało, dotyczyło tego, że noszenie szpilek, w ten czy inny sposób, jest płaceniem okupu przez kobietę za możność przebywania w świecie mężczyzn – by zachować status kobiety (czymkolwiek by on nie był), kobieta falliczna wkłada szpilki, by głosić ostentacyjnie, że jednak jest kobietą. Tylko dlaczego obwieszczać edyktem, że się jest kobietą? Nie wystarczy nią być?

Otóż nie wystarcza nią być – taka jest obserwacja Freuda, ale i Joan Riviere, Heleny Deutsch, Lou-Salome. Kobiece w kobiecie jest to, co leży poza fallusem, poza aresztem falliczności. Toć większość kobiet wie, że falliczność to srogi okup. Gdy założy szpilki pojawiają się absztyfikanci, pojawia się zainteresowanie i istny wysyp form emablowania. Gdy zzuje z siebie szpilki, zainteresowania jest jakby mniej, aż po zanik istnienia w postaci bycia niezauważaną. Czy kobiece w kobiecie na zawsze zależy od falliczności, a przez fakt, że istnieje tylko jedno libido, męskie (nie mylić z libido mężczyzn), od mężczyn?

Jasne, że nie. W tym punkcie nawet Freud nie był dogmatykiem – stąd jego ekskursja w kierunku orgazmu pochwowego. Tylko ekskursja, a nie wyprawa konkwistadorska; o ile w polu snów śmiało wyruszył w nieznane, o tyle w polu kobiecości zatrzymało go pytanie własne: czego chce kobieta?

Wiem, że to niełatwa i wyjątkowo zamglona kwestia, lecz mam nadzieję przybliżyć ją Wam poruszając rzeczy przedstawione w najnowszej reklamówce KFC. W niej dwie panie i dwóch panów udają się na piknik taszcząc wielki kubeł kawałków kurczaka a la KFC. Ledwo się rozkocowali, gdy lunęło z nieba rzęsistym deszczem. Panowie rzucają się do zdejmowania górnego przyodziewku. Panie szczęśliwe i ucieszone widokiem tego oczekują z rozochoceniem w oczach na…panowie możliwie jak najszybciej okrywają wielki kubeł z kurczakami swym przyodziewkiem, co wyraźnie ambarasuje panie, czyniąc je nieszczęśliwymi. Lecz oto wiatr rozgania chmury, panowie odkrywają kubeł i wręczają paniom KFC-owski smakołyk. I znów szczęście i radość wkracza na lica pań i panów.

Zadamy sobie teraz kilka pytań:

1. Skąd bierze się moc panierowanego kurczaka a la KFC, moc uszczęśliwiania i wywoływania radości?

2.Co właściwie spowodowało głębokie rozczarowanie pań, gdy blazery posłużyły za przyodziewek udek i skrzydełek?

3.Dlaczego panie, gdy lunął potop, nie zerwały się i nie wtuliły w panów, tylko zdecydowały się na moknięcie i co spowodowało ich ambaras?

4.Dlaczego tak trudno jest sobie wyobrazić, by panie posiadające blazerki rzuciły się do zdejmowania ich, by przykryć moknących panów?

5.Jak na te pytania odpowiedzieliby genderyści i różne typy femi?

KP

P.S. W planach było zajęcie się „aferą goliznową” Agnieszki Radwańskiej i dumaniami pani Ohme o nagości w numerze 29 WO. Ten numer leży u mnie na widoku, więc nie zapomnę, by o tym coś napisać.



Genderowe mrzonki, genderystyczne uprzedzenia (2)


Co to jest gender? A czemu nie określić tego jako osobistego przekonania jednostki ludzkiej, popartego działaniem na rzecz uzgodnienia tegoż przekonania z wymogami rzeczywistości, i które nie daje się w żaden sposób usunąć w wyniku leczenia psychotropami (takie leczenie zakłada, że jeżeli cokolwiek jest urojeniem, to da się to wyeliminować psychotropami, udowadniając przy tym, że dane przekonanie jest akurat urojeniem), co do osobistego statusu płciowości danego człowieka?

Taka definicja ujawnia ściśle wyobrażeniową jej postać. Nie ma znaczenia jakie są przekonania innych, co ma do powiedzenia Inny, czego Inny pragnie – moje przekonanie staje się równoznaczne prawu, które staram się narzucić innym. Lecz czy nie jest to wtedy promowanie perwersyjności?

Osobiste przekonanie traktowane jest jako cała prawda, a nie podatność na psychotropy dowodem niezmienności i trwałości tej prawdy. Nie zmienia to jednak faktu, że osobistość przekonań traktowana jest jako wyrocznia prawdy finalnej. W tej perspektywie genderyzm jest rodzajem „katastrofy smoleńskiej” – propagator tej katastrofy jako zamachu ma osobiste przekonanie o prawdziwości tegoż, przekonanie nie poddające się psychotropom, zatem to przekonanie nie jest urojeniem. Pośmiejmy się, czym przeto jest? Osobistym przekonaniem co do tego, co jest, a co nie jest urojeniem.

Gdyby genderyzm był konsekwentny, winien byłby przyznać, że każde osobiste przekonanie nieeliminowalne psychotropami jest prawdą. Zaproponujmy więc doświadczenie mentalne i przyjrzyjmy się przekonaniu, że mężczyżni są płcią uprzywilejowaną. To przekonanie, jak łatwo pokazać, nie jest pochodzenia płciowego, a nawet nie dotyczy płci. Obie płcie wyrażają to samo przekonanie; jedna z płci w formie nieakceptowanej przez genderystów (np. „kobiety zarabiają mniej od mężczyzn”, „praca domowa kobiet nie cieszy się prestiżem” itd.). Inaczej mówiąc, kobiety wyrażają badane przekonanie w formie akcentowania minusa, braku w jednej z płci. Prowadzi to w konsekwencji do angażowania się w próby naprawienia badanej rzeczywistości, co oddala genderyzm od naukowości i sprowadza go do ideologii – zamiast uwyobrażeniawiać realność badanej różnicy, starają się realizować jakiś projekt naprawczy, zrealizować wyobrażenie tego, czym ta różnica miałaby być. Działanie na poziomie realizacji zbliża genderyzm do religii, a oddala od nauki, ku której genderyzm aspiruje. Różnica między genderyzmem a religią dotyczy przedmiotu realizacji (w genderyzmie jest nim wyobrażenie symbolu różnicy między płciami, a więc RIS [to zapis odpowiadający działaniu magii i myślenia magicznego], podczas gdy w religii przedmiotem realizacji jest symbol jakiegoś wyobrażenia, czyli RSI).

Przekonanie o wyjątkowości płci męskiej w przypadku mężczyn zawiera się w sądach dotyczących kobiet, albo w tym, czego mężczyźni mają więcej, albo jawnie mizoginiczne akcentowanie tego, czego nie starcza kobietom (nadzwyczajnie oddaje to przekonanie dialog z filmu: ona mówi: „ten mężczyzna zrobił dla niej wszystko”, on dopowiada: „znałem takie, które chciały więcej”). Tak czy owak, obu płciom chodzi o to samo, a nie o swoje własne coś. Jeśli mężczyźni mają przywileje, to kobiety też mają je mieć, te same co faceci. W żadnym razie nawet najbardziej zażartym genderystom/feministkom (niezależnie od ich płci) nie przyjdzie do głowy odebranie przywilejów, chcą tylko dostępu do tych przywilejów. I dostają.

Co się dzieje, gdy kobieta uzyska dostęp do przywileju, czyli fallusa? Oto wypowiedź, która przejdzie do klasyki feminizmu polskiego. Profesorka Środowa wyraziła to tymi oto słowy: „pierze pralka, prasować nie trzeba, gotować uwielbiam…A sprząta mi pewna pani”. Co w tej wypowiedzi jest niesmacznego? To, że gdyby wypowiedział się tak mężczyna, stałby się przedmiotem androgynizmu samej profesorki, czemu niejednokrotnie dawała wyraz. To nie ja, ale inna rozczarowana feministka powiedziała o co chodzi. Pani Małgorzata Łukowiak, znana blogerka, napisała: „ta narracja wydaje mi się wykluczająca i w gruncie rzeczy męska. W takim sensie, że docenia głównie świat na zewnątrz, lekceważąc to, co się dzieje w domu, bo tutaj są przecież maszyny oraz pani sprzątająca”. Nie skomentuję szeroko tej wypowiedzi, zaznaczę tylko, że narracja, o której pisze pani Łukowiak jest esencjonalnie męska, a nie tylko w gruncie rzeczy męska, oraz że doceniany tylko świat [przez profesorkę] jest tylko w przenośni na zewnątrz, w istocie jest to świat mężczyn. Co dla pani profesorki jest w nim doceniane? Że nie musi prać, że nie musi prasować, że robi tylko to, co uwielbia, oraz że może wyręczać się kobiecą siłą roboczą. Podziwia to, co jako feministka z pianą na ustach zwalcza. Kobieta w świecie męskim staje się kobietą falliczną. Co pozostaje z kobiety, gdy jest ona kobietą falliczną?

Pani Łukowiak nie mówi tego, lecz zawarte jest to implicite w jej tekście – gdy już staniesz się falliczną, kobieto [określa ją jako ikonę feminizmu], to co pozostanie kobiecego z ciebie w tym świecie, poza ciałem i mniejszą lub większą atrakcyjnością? Na Boga samego, nie znałem dotychczas pani Małgorzaty Łukowiak, ale doceniam jej wysiłek w stawianiu zasadniczych kwestii – gdy już posiadasz fallusa, to co gwarantuje twoją kobiecość? W pełni chylę czoło przed intuicją tej współczesnej kobiety; mówi ona: „sprzątanie, pranie, gotowanie, to też wybór; więcej, to jest, być może, trochę masochistyczna, ale przyjemność”. Ciekawe, że intuicja tej kobiety, wprowadza do gry centralne koncepty, wypracowane przez Freuda dla opisu seksualności i płciowości kobiet, falliczność i masochizm (masochizm kobiecy, obok masochizmu perwersyjnego i moralnego). Najlepiej można to ukazać, gdyby nadać wypowiedzi profesorki następujący kształt: „uwielbiam prać, uwielbiam prasować, uwielbiam gotować, a najbardziej uwielbiam sprzątać”.

Intuicja ta jest dlatego tak wartościowa, że wyraża ona przekonanie, że nie da się kobiecości wpisać całkowicie i opisać funkcją falliczną, że pozostaje to coś, co pozostaje jako nie-całe względem tej funkcji. Funkcja falliczna pozostawia kobiecie jedynie ciało i atrakcyjność, a i to tylko jako odpowiedź na fantazmat mężczyzn – z wielkim przekonaniem twierdzę, że jeżeli chce się widzieć kobiety w szpilkach, to należy pracować w firmach zarządzanych korporacyjnie. Tam to można zachłysnąć się oczywistością, że kobiecie fallicznej pozostaje kobiecość tylko w funkcji maskarady, tylko pod postacią pastiszu.

Istota kobiecości lokuje się poza fallusem, poza odniesieniami do niego. Poza fallusem oznacza jednak, że także poza przywilejami, poza bonusami, znanymi najczęściej jako „przedłużenia członka”. Kobiecość inna niż „ale lala, co?”, czym jest?

No własnie, skoro poza fallusem, to i poza językiem – nie da się o niej nawet mówić; to widać, to słychać, to czuć.

KP

P.S. Pani Łukowiak stwierdza także, że „my kobiety nikomu się nie podobamy takie, jakie jesteśmy”. O nie, Pani Małgorzato, mi się pani podoba. W tekście wpisu korzystałem z rozmowy z autorką bloga (adres: zimnoblog.blogspot.com), której tekst znajduje się w TP 28/14 lipca 2013.



Genderowe mrzonki, genderystyczne uprzedzenia (1)


Był urlop, nie ma wytchnienia – wracam do bloga i do Was. Z czym, spytacie? Z funkcją falliczną; nie ma zlituj, z fallusem należy żyć w zażyłości. Bez niego bylibyśmy inni, z pewnością nie bylibyśmy sobą. Przeto, czym jest fallus?

Zazwyczaj przed napisaniem eseiku na blogu rozmyślam nad tym jak ująć temat i w jakich ramach go umieścić; a na koniec czym ramy napełnić. Dla tego celu zabieram swego beagla na spacer (są spacery, gdy to on zabiera mnie, ale to inny rodzaj wyjść), robię skok do lasu kabackiego, skok tylko, bo mam go tuż za oknami, i przemyśliwuję bez nacisku pośpiechu temat. Jakie owoce to wydaje zostawiam waszemu osądowi.

Funkcja ojcowska pozostaje w bliskim związku z falliczną – ojciec to zaiste jest nosicielem, a nawet dzierżycielem fallusa. W tym miejscu genderyści (ich nadreprezentacja wolałaby bym pisał genderyści i genderystki – na szczęście to ja decyduję o tym co piszę) popadają w konfuzję, bo cały ich świat opiera się na uprzedzeniu, że fallus ma męską płeć, co rzekomo czyni męskość płcią uprzywilejowaną. Jeśli czytacie bez pośpiechu dostrzeżecie, że w żadnym razie nie napisałem rzeczownika „mężczyzn”, napisałem „męskość”. Czytać to należy jako: mężczyźni są płcią uprzywilejowaną, ale męskość żadnym przywilejem nie jest; odwrotnie, jest przede wszystkim obowiązkiem. Jeśli zaś obowiązkiem, to natychmiast odsyła nas to do pola etyki. Męskość to po prostu arrete, cnota, męstwo w sensie uniwersalnym – cierpliwość i mężność w znoszeniu tego, co jawi się jako nie do zdzierżenia, nie do stolerowania związek człowieka z bytem, swym bytem, jak i bytem świata, w sumie Bytem Najwyższym.

Już widzę wyraz irytacji na ustach tych, co to nie wiedzą po co mają myślenie. „Przestań pan filozofować, używaj tych 600 słów, z którymi jesteśmy obznajomieni i nie wymądrzaj się” – ale z Pawlakiem prosto nie jest. Niemniej jednak nie jest on filozofem i  szanuje sześćsetsłowne byty, przeto odniesie się do przykładu z filmu, sztuki dla mas, jak oznajmił swym wiernym Lenin, bodajże w 1921. Oto mamy ojca i syna; syn jest lekarzem, ojciec emerytowanym admirałem (zawód wojskowego chociaż nie bez związku, to jest tu wszelako bez znaczenia). Niespodziewanie syn rozpoznaje u ojca (poprzez zdjęcie rtg) terminalną postać raka płuc. Po wahaniach oznajmia to ojcu. Okazuje się aliści, że ojciec już o tym od dawna wie. Syn próbuje wymóc na ojcu spotkanie z onkologiem i podjęcie chemioterapii. A teraz odpowiedź ojca: „Nie, nie chcę spędzić ostatnich miesięcy życia na rzyganiu”. Macie oto jedno z oblicz fallusa – męstwo w obliczu finalności, spraw z kręgu The end; „and this is the end”, nie ending, rzyganie, ale the end – koniec, zero, nul, kropka. To „dość gadania, zaczynamy robotę”, „cicho tam, teraz X. ma głos”, „dość tego chorowania, dzisiaj idziesz do szkoły”, „jest czas na łzy i czas na koniec łez” itd.

W gruncie rzeczy nie ma to żadnego przyrodzonego związku z byciem mężczyzną; więcej, mężczyźni są tylko ludźmi (czytaj kobietami) i naprawdę woleliby być wolnymi od tego obowiązku stykania się z kresem, brzegiem, krawędzią, za którą jest już tylko nicość, raczej Nic, nie-sens, pole nie-znaczenia, ale nie bez znaczenia.

W czasie wojny życie rannych podlega procesowi konfirmacji lub infirmacji (infirmatio to unieważnienie, odebranie znaczenia, infirmary to szpital polowy, miejsce selekcji rannych na „przeznaczony do życia” i „przeznaczony na śmierć, na koniec”). Tak działa fallus, oddziela życie od smierci, byt od niebytu, pozytywne od negatywnego. Dlatego od niego się to zaczyna i nic fallusa nie poprzedza; inaczej mówiąc, jest on ojcem bytów, nawet ojcem Boga, a nie odwrotnie.

Zastanawialiście się dlaczego kobietom jest trudno, wyjątkowo trudno, zdecydować się na posiadanie dziecka, a zdecydowanie łatwiej z chwilą, gdy ich panowie okażą znak swój: „no to już dość tej zabawy, czas na robienie dzieci”? Jak sądzicie, dlaczego namawia się ojców, by dodatkowo jeszcze byli tatusiami i akuszerami swych dam? Dlaczego całość skarg pań koncentruje się na braku odpowiedzialności u mężczyzn? Czemu życzenia kobiet krążą wokół „szukam dojrzałego i odpowiedzialnego”?

Fallus, męskość, nie jest homologiczna względem bytu zwanego mężczyzną. Fallus nie jest naturalnym wyposażeniem mężczyzny, nie jest produktem hormonów i genów, w ogóle obywa się bez biologii. Prawdziwa, choć nie zupełna, definicja pragnienia kobiet brzmi, jako rzecze Pawlak, „kobieta nie pragnie mężczyzny, pragnie fallusa w mężczyźnie i tym fallusem pragnie zawładnąć”. Rzecz w tym, że jej to nie zadawala, ona pragnie przede wszystkim „więcej”.

O ile mężczyzna dźwiga fallusa, żyjąc fantazmatem, że zadowala w całości w ten sposób kobietę, z którą żyje, o tyle nie wie (lub wie niewiele) nic o nim. Kobieta aliści nie dźwiga fallusa, za to jest ekspertką (jaki ze mnie feminista!), gdy chodzi o wiedzę o nim.

Jakie wnioski z tego? Fallus jest powodem napięcia dialektycznego między kobietą, a mężczyzną; tego napięcia, tego poruszenia, które przyciąga płcie ku sobie. Panów sądzących, że fallus zaspakaja kobiety; Panie sądzące, że jak już go obłapią, dopadną, to niczego więcej pragnąć nie będą. Fallus ma szaty męskie, nosi spodnie i bokserki, współczesną wersję cul-de-sac, albowiem jest to wynik kobiecych pragnień. Szaty męskie nosi też w przypadku par homoseksualnych. Szaty kobiece posiada w przypadku transwestytyzmu – ale to ściema, robienie w konia. Pod szatami kobiecymi fallus nadal nosi spodnie. Gdy ubierze sukienkę, kobiety czmychają od niego gdzie pieprz rośnie i nieustannie ubierają go na powrót w spodnie, mówiąc bez końca: „mężczyna zyskuje na męskości kołysząc dziecię do snu, tudzież małpując kuwadę w szkołach rodzenia”.

Fallus nie jest znaczącym różnicy między płciami, jak chcieliby feminiści wszelkiej płci. Jest znaczącym różnicy o wymiarze klinicznym – w nim lokuje się rozdział pomiędzy histerycznością a obsesyjnością (dla czytających blog psychiatrów dodam, że nie jest to rozdział między bezładem a perseweracyjnością). Gdyby histeria była zupełnie kobieca, a obsesyjność zupełnie męska, genderyści mieliby jakąś rację, a tak zajmują się w koło szatami króla, dukając bez końca swą mantrę, że płeć jest tylko kulturowa.

Pragnienie genderystów pozostaje bez zmian – nadal, a nawet jeszcze bardziej, jest to pragnienie fallusa. Wierzą tylko, że ubrane w nowo wymyślone szaty tworzą nowe płcie – trzecią, czwartą, piątą…To haute de couture na scenie płci, sprowadzenie fallusa do zawartości szafy z garderobą.

Napisałem, że fallus to obowiązek, a nie przywilej. Niemniej jednak można uczynić go przywilejem. I za tym także stoi kobieta. Przekonamy się o tym dzięki głośnym już słowom profesorczyni Środowej.

KP

P.S. „And this is [it’s] the end” to słowa kończące istnienie The Beatles (i temat głośnego utworowiersza Morrisona). Dla ortodoksów lacanizmu mam niespodziankę – szereg słów: kraniec, brzeg, krawędź itd.. nie świadczy o mojej merytorycznej ignorancji (jakąś wiedzę o topologii posiadam), świadczy tylko o szacunku wobec czytelnika, który nie ma obowiązku traktowania ich inaczej, niż tylko jako ciąg synonimów.



Cicer cum caule


Niełatwo jest przystąpić do napisania tekstu wpisu, który choćby i chciał nie może pretendować do bycia polemiką z komentarzami filozofów. Zdumiewa zakres ignorowania tego, co w rzeczywistości było przedmiotem wpisu. Rzadko kiedy zmuszony jestem do rozplątywania supłów meconnasaince. Czy to wynik mego niejasnego pisania, czy czytania z wyprzedzającym litery rozumieniem, nie będę rozstrzygał, lecz nie będę też pozostawiał na marginesie uwagi, których słuszności nie da się wywieść z ostatniego mego wpisu.

Rozumiem wkurzenie tych, dla których zrównanie psychoanalizy z dyskursem jest bluźnierstwem. Woleliby owi nieprzyjaciele psychoanalizy, by sądy tej ostatniej zostały sprowadzone do formuł o bycie jednostkowym. „Pan X. to…itd”, na to zgoda, ale sąd „człowiek/mężczyzna to…itd”, to nadużycie, a zwłaszcza wejście aroganckie do ogródka religii i filozofii, która już bardzo dawno temu wcisnęła się do dyskursu akademickiego, opuszczając przy tym jej matecznik, czyli dyskurs mistrza. Wszystko przez to, że trzy duże dziedziny wiedzy łączy wspólny przedmiot – człowiek. Psychoanaliza jako najmłodszy dyskurs namieszała bardzo w tym doborowym gronie spekulantów, mam na myśli tych, którzy spekulują, a nie umiejętnie handlują. Wszystkie ogólne twierdzenia analizy uwydatniają jedynie to, że żadne z nich nie mieści się w polu religii i filozofii. Kwestią analityczną jest relacja człowieka z brakiem, którego istnieniu filozofia zaprzecza, a religia odczynia w całym szeregu rutuałów (od ślubu, gdzie przysięga wierności udaje, że nie istnieje wyrwa między mężczyzną a kobietą, i gdzie brakowi osiowej więzi między nimi ma zapobiegać realność sakramentu [niedopuszczalne jest w religii, by nawet zakładać zerwanie przymierza między Bogiem a człowiekiem], po pogrzeb, gdzie ostateczność rozstania wymazuje się przez obietnicę spotkania się znów później).

Dla filozofii brak jest prawdziwym zgryzem. Widać to najdokładniej w obszarze etyki i estetyki. Gdy komentatorka domaga się, by psychoanaliza zaprzestała swych działań demaskacyjnych, to czyni tak tylko dlatego, by ochronić piękno i/lub dobro – tylko przed czym?

Istotą psychoanalizy jest i pozostanie demaskowanie pozorów chroniących człowieka przed spotkaniem z brakiem. Nie demaskujcie oznacza, że nie pokazujcie wyrwy istniejacej między dobrem a pięknem, nie pokazujcie nigdy, że szuja i łobuz, szubrawiec i łotr tworzył, tworzy piękno. Zaprzecza to całej klasycznej myśli filozoficznej, która łączy dobro z pięknem w postaci człowieka cnotliwego; fakt, że człowiek niecnotliwy, nawet przestępca, może być twórcą piękna, jest kwestionowaniem tej zasady. W celu odczynienia tej wyrwy religia robi wszystko co mozliwe, by nie demaskowano markiza de Sade w jej własnych szeregach (pedofile to promil wśród przykładów cnót, alkoholicy to procent, homoseksualiści to 5% – to szczególna kalkulacja, anulująca łotrów i sugerująca istnienie mnóstwa cnotliwców). Na to wszystko analiza mówi tylko tyle, że nie ma nikogo, kto nie ma czegoś za kołnierzem. Co tu jest do demaskowania, gdy tak się twierdzi? Oczywiście, że nic. Wiedzą to wszyscy. Demaskacja tyczy tylko tego, że pokazuje się, że istnieje wiele ludzi dobrych, którzy nie mają nic wspólnego z pięknem, i wielu ludzi tworzących piękno, którzy są antyprzykładem dobra. Dlaczego tak jest nie jest zagadnieniem pasjonującym filozofów. Pasjonuje to jednak analityków – gdy w centrum, samym środku bycia człowiekiem ulokujemy Zło, to radykalne Zło, które konfuduje wielu, a które nie znajduje się poza człowiekiem, tylko w nim samym, to Piękno jest mu o wiele bliższe, niż Dobro. Gdy jesteśmy bardzo dobrzy, to równocześnie stajemy się zaimpregnowani na Piękno. Gdy zaś zaangażowani jesteśmy w Piękno, Zło kładzie się na nas wielkim cieniem. To nie przez przypadek religie próbują zatamować ekspansję Piękna, budując granicę między nim a Złem w postaci sacrum, którego przekroczenie chrzczone jest mianem bluźnierstwa. W dyskursie religijnym w centrum jest Dobro, podczas gdy w psychoanalizie dobro leży na peryferiach, a człowieczeństwo wykuwa się w relacji do Zła, a nie Dobra. Cały projekt sadyczny służy ukazaniu tego (człowieczeństwo to podmiot wolny, niczym nie ograniczony), projekt niczeański (człowieczeństwo to podmiot określany jako Nad).

Padł też argument czerpania z tradycji – psychoanaliza pasożytuje na romantykach niemieckich i Heglu. Cóż, a Chrześcijaństwo na Mitrze. Czego to ma dowodzić? Że Hegla nic nie poprzedzało? Wątpię. Problemem jest osobliwość, to co oryginalne. I tu komentatorka popełnia błąd. Cała pierwsza część Objaśniania Marzeń Sennych jest analizą typów nieświadomości istniejących przed psychoanalizą. Druga część służy opisowi Nieświadomości, jakiej do tej pory świat nie widział, Freudowskiej, a nie Hartmannowskiej czy Schlegelowskiej. Freud po prostu stwierdza, że wszystkie zastane przez niego typy nieświadomości nie mają nic wspólnego z nieświadomością odkrytą przez Freuda. W tym miejscu Freud był pierwszym; miał śmiałość zbudować pozytywny byt czegoś na wyjściowym błędzie, zakłóceniu, na zaprzeczeniu doskonałości.

Psychoanaliza podrzyna gałąź, na której siedzi. Owszem, tak jest. Nie odczuwałbym jednak niepokoju. W Chrześcijaństwie jest podobnie; im bardziej się rozszerza, tym bardziej ateistyczne się staje. W górze na gałęzi, czy w dole na tyłku, psychoanalityk i tak będzie analizował.

Miejscem świętych są słupy, ale i nory.

KP

P.S. Teraz czeka mnie urlop. Na następny wpis poczekacie nieco, tylko nieco, dłużej.



Polityka jest koniecznością


Choć w tytule wpisu widnieje słowo polityka, to rzecz nie będzie tyczyła politologii. To zastrzeżenie uspokoi mających się za politologów, dla których jest ona monopolem. Prychną zapewne poirytowani na wzmiankę o polityce społecznej, zdrowotnej czy kulturalnej, politykach dyrektorów teatrów i instytutów filmowych, że nie wspomnę o PRLowskiej polityce mieszkaniowej. Mogą uznać to jedynie za zabieg czysto semantyczny, coś na kształt wysiłku umysłowego osiłka łączącego mieszkania z polityką, próbującego określić coś co ma najwyższą wagę, wagę przekraczającą interes prywatny. Czy można by wszelako bez kontrowersji twierdzić, że polityka zajmuje się sprawami ponadprywatnymi? Jeśli tak, to, dajmy na to polityka rodzinna, jest pojęciem uzasadnionym, albowiem trawersuje prywatność w kierunku wszystkoizmu, każdoizmu. Poszczególne traci sens bez odniesienia, tła jakim jest w stosunku do poszczególności powszechność. Pomiędzy tymi biegunami istnieje „napięcie na zawsze”.

Na styku pojedynczości, głosu prywatnego, mówienia każdego pojedynczego podmiotu (a on nie mówi niczego innego, niż o swoim interesie), i powszechności, klasycznego „głosu narodu” – tego zaklęcia szczególnie ojców narodów – zadekretowanego w konstytucjach, czy, jak zwą to niektórzy, ustawach zasadniczych, pod postacią dawanych do wierzenia poszczególnym ludziom zapewnień w rodzaju: „My, naród Polski”, „My, Obywatele Rzeczpospolitej..”, to tu, na tym styku, rodzi się polityka, wszystkoizm i każdoizm obecny w grupowym „My”, lub w „Ja i cały [mój] naród”, tudzież „Ja z całym narodem” (można śledzić cały wachlarz zaklęć różnicujących formy władzy, nie tyle realizowanej władzy, ile zadekretowanej w polu Symboliczności przemocy dyskursu).

„Ja, z woli Senatu, [na początku] Dyktator, [później] Cesarz” wiąże się ściśle z formułą „Ja, Bóg wasz [a dalej obietnice, począwszy od Narodu Wybranego, po megauniwersalizm Ludzkości]”, wszystkie one mierzą w literę, w „napisane”, mówią uczenie, że szukają oparcia w legitymizacji; nie mówią wszelako, skad pochodzi to parcie ku legitymizacji.

Użyte przeze mnie przykłady „dyskursu władzy” pochodzą z dwóch różnych dyskursów, dyskursów o różnych obliczach – nowoczesnej formy dyskursu mistrza (coraz bardziej opartego na nauce) i dyskursu religijnego. No dobrze, ale co ma z tym wspólnego psychoanaliza? Przecież to blog o psychoanalizie, a nie o polityce! Nic bardziej błędnego.

Każdy, kto dociekliwie, czyli mądrze, zajmuje się psychoanalizą szybko zauważa, że psychoanaliza też jest rodzajem wszystkoizmu; formułuje twierdzenia uniwersalne typu: „człowiek jest…[istotą nieuleczalnie związaną z brakiem] „, „mężczyzna jest…[skazany na dźwiganie funkcji fallicznej]”, „kobieta jest…[nie-cała względem falliczności]”, „bazą strukturującą rodzinę jest…[kompleks Edypa]”, „[każda] psychoza jest par excellence chorobą języka” itd.itp. Konstrukcja tych twierdzeń jest taka, jak „[każdy] człowiek jest zwierzęciem” – teza czysto naukowa, lub: „[każdy] człowiek jest stworzeniem bożym” – teza czysto religijna. Używanie aliści kwantyfikatorów ogólnych nie upoważnia do utożsamiania ze sobą tych dyskursów. Gdy przyjrzymy się bliżej, będziemy mogli dostrzec, że twierdzenia wygenerowane przez te dyskursy celują nie w to samo, a i działania wywodzące się z tych dyskursów są odmienne.

Zauważmy, „człowiek jest istotą nieuleczalnie związaną z brakiem”; w tym twierdzeniu człowiek ściśle powiązany jest ani z genami, ani z biologią, ani z Bogiem, za to sedno lokowane jest w czymś, co określane jest jako brak. Zaś brak jest poza zasięgiem nauki, która zajmuje się czymś [nauka zaprzecza istnieniu braku], a także poza zasięgiem religii [grzech co prawda jest rodzajem uniwersalnego defektu, ale religia obiecuje wyleczenie tego defektu; to forma swego rodzaju rehabilitacji tegoż powszechnego uszkodzenia]. Psychoanaliza twierdzi, że brak czyni człowieka, a nie człowiek brak; brak jest uniwersalny i nieusuwalny; nie może go usunąć ani nauka (tu przypomnieć warto mody na cudowne terapie i leki), ani religia/Bóg (gdyby taka możliwość była, człowiek przestałby nim być – np. o czym mówi człowiek w niebie?, a z kolei dla nauki, znanej mi o wiele lepiej od strony medycyny, człowiek/pacjent, który mówi, a nie odpowiada na pytania, jest zakałą, jest trudnym pacjentem – lekarze nie chcą słuchać tego, co mówione przez pacjenta). Prawda dla analizy celuje w brak, celuje w Realne.

Dla nauki prawda skorelowana jest z Symbolicznością, realne jest tylko to co daje się ująć w postaci równań, w postaci symbolicznego zapisu – prawda o grawitacji zapisana jest w postaci równań, ale przedstawiana za pomocą wyobrażeń (jabłko spadające na głowę Newtona). Dla psychoanalizy prawda pisze się w postaci tworów Nieświadomego (symptomy, sny itd.), a przedstawiana jest przez słowo. W religii zaś, prawda celuje w Wyobrażeniowe (błogość bycia w niebie i koszmar bycia w piekle), a przedstawiana jest w postaci symbolicznej jako skodyfikowany i precyzyjny ciąg rutuałów.

Nauka, religia i psychoanaliza mają za wspólne to, że istnieją jako dyskursy (wzajemnie zresztą odmawiające sobie prawa do uznawania jako dyskursy; dla nauki, religia i psychoanaliza są jak dzieci z nieprawego łoża, dla religii bękartami są nauka i psychoanaliza, dla psychoanalizy, nauka i religia). Czy istnieje wspólny ośrodek dla tych dyskursów? Czy istnieje wspólny interes dla tej Wielkiej Trójki?

Te pytania są ściśle polityczne. Zważmy, czy istnieje wspólny interes dla PO i PiS? Czy istnieje wspólny ośrodek dla dyskursików PO, PiS i SDP? To jasne, że narzuca się tu megapesymizm. Niemniej jednak jest to zagadnienie sensu stricte polityczne. Patrząc od strony polityki, psychoanaliza wchodzi do gry od strony podmiotu ludzkiego, który musi uzgadniać swoje bycie z istnieniem Innego, z istniejącymi dyskursami, o ile nie ma być wyjętym spod prawa wyrzutkiem, podejrzewanym o nieustanną rebelię i anarchizację, wrogość w stosunku do dyskursów i Innego. Co analiza może zrobić dla wiecznie niezadowolonego z życia podmiotu, który jawi się dyskursom, Innemu, jako impertynent? Jak przerzucić pomost między jednostką a rodziną, grupą, klasą, społecznością lokalną, obywatelami, w końcu narodem, a jeszcze dalej z ludzkością? Jak podmiot ma się wkupić „w łaski” ogółu, ale i jak ogół ma się „wkupić” w łaski jednostki?

Niedawno zarzucono mi, a raczej analizie, że nie rozumie sztuki. Inaczej mówiąc, na czym polega dobro piękna? To oczywiście efekt uprzedzeń i towarzyszący temu skutek idolizacji piękna, ubóstwienia estetyki. Piękno pełni funkcję pomostu między jednostką, a ogółem. Przez efekt piękna ogół zaakceptuje w swych szeregach najbardziej „ohydnych” przedstawicieli ludzkiej menażerii (zarówno krępującą pedofilną erotykę Carrolla, korofilijną erotykę Nabokova, jak i deprawującą erotykę Polańskiego). Dobro piękna tkwi w oczyszczeniu i wytchnieniu, w oczyszczeniu z „brudów” ludzkiego bycia i wytchnienia od codzienności grzechów i grzeszków człowieczych. Masa ludzka (nawet jeśli naród) składa się z jednostek – a jeśli wszyscy jesteśmy Carrollami, Nabokovami i Polańskimi to…?

Sztuka to pomost między jednostką a ogółem, lecz nie pomost między różnymi dyskursami. Ogół, masy ludzkie mogą zaakceptować każdą nietuzinkowość twórcy (jednostki), nie znaczy to jednak, że zaakceptuje to dyskurs. W swej masie ludzie tej masy zaaprobowali deprawującą erotykę Polańskiego, lecz jurydyczny, państwowy dyskurs jedynego istniejącego tu i teraz imperium nie. Przemyślany gest Nergala znalazł całkiem sporą grupę afirmatorów, nawet wśród prokuratorów i sędziów, ale wewnątz dysursu religijnego nie.

Czy nam się to podoba, czy też nie, nauka i religia to dyskursy, którego efekty odciskają się na nas codziennie. Psychoanaliza też jest dyskursem, o czym będę Was przekonywał dalej.

Obok władzy, jako jednej ze sprężyn polityki, istnieje inna sprężyna, o której mówi się ze wstydem. To odpowiedzialność. Moim zdaniem ta spręzyna jest istotniejsza. Mało prawdy jest w stwierdzeniu, że Polacy boją się władzy PiS, wiele zaś w stwierdzeniu, że boją się braku odpowiedzialności PiS.

Czy wyobrażacie sobie analityka, który nie bierze odpowiedzialności za podmiot, za pacjenta? Ja nie, za to mam wiele przykładów, że odpowiedzialność za podmiot nie jest udziałem psychoterapeutów. Oni z pewnością oburzą się na te słowa, więc dodam teraz szybko jak tylko się daje: być odpowiedzialnym w pracy nie oznacza koniecznie bycia odpowiedzialnym za podmiot.

Odpowiedzialność za podmiot to kwestia polityki, a nie taktyki, czy nawet strategii leczenia, tudzież pomagania mu.

KP



Ojcowie, matki, dzieci…i koniec


Moja walka z blogiem trwa i prowadzona jest zażarcie. Próbuję zaradzić tej sytuacji, w której ten blog zasypywany jest wpisami generowanymi automatycznie z zewnątrz. Problemem jest to, że nie chciałbym też utrudniając to automatom, utrudnić także czytelnikom logowania się na blogu. Nie można też wykluczyć, że jest to działanie złośliwe, które zalewem wywołań adresu blokuje możliwość wejścia na blog. Nad rozwiązaniem tego problemu przemyśliwuję i coś trzeba będzie zdecydować.

Ojciec jest problemem i niech tak zostanie. Wyjaśnię dziś dlaczego tak sądzę.

Ojciec, nawet w postaci Imienia Ojca, nie jest Bogiem. Nie jest nawet echem Boga. Podobnie, psychoanaliza nie jest religią, czy to braną totalnie, czy tylko sekciarsko. Przede wszystkim dlatego tak jest, że nie jest on objęty żadną gwarancją. Psychoanaliza nie zanosi do niego modłów, nie odprawia żadnych rytuałów, nie funduje żadnych sakramentów. Ba, nie wierzy weń! Jak mogłoby to być mozliwe, gdy skądinąd wiadomo, że Imię Ojca podlega wykluczeniu?

Przyjmijmy, że musicie udać się do sąsiada po pomoc. Jedni z Was delikatnie zapukają do drzwi i z uprzejmością nie spotykaną gdzie indziej zwrócicie się do niego z prośbą – to w pukaniu i uprzejmościowych formułach odnajdziecie Ojca; drudzy zapukają nie zwracając uwagi na delikatność, ani też uprzejmość, prosto z mostu przechodząc do rzeczy (ci biorą Ojca w nawias, może nawet bojkotują go); są też tacy, którym w ogóle do głowy nie przyjdzie udanie się do sąsiada z prośbą (dla tych Ojciec pozostaje wykluczony). Tak czy owak, przykład powyższy wskazuje na funkcję Ojca – wiąże was on z Innym, lokuje w dyskursie, czyni członkiem społeczności powiązanym z nią językiem i mówieniem. Ten Ojciec nie przebywa w niebie, przebywa na ziemi; nie przebywa poza językiem i mową; nie jest wszędzie i nie jest zawsze. To dlatego doświadczamy go jako ograniczonego; za mało go nam.

Pani Agnieszka Graff robi ostatnio za agitatorkę. Wzywa kobiety do wychowywania ojców i synów i jest orędowniczką przytroczenia, w tym miejscu powstaje luka w poglądach, bo autorka nie określa kogo to chciałaby przytroczać do pampersów. Jak każdy agitator i agitatorka obiecuje złote góry dla tych, którzy wezmą urlopy dla tatusiów i popróbują zabawić się w mamusie – kontakt z dzidziusiami, sugeruje, dobro wyzwala i dojrzałość przyśpiesza. Piszę zgryźliwie, albowiem pani Agnieszka z niemałą dozą faryzeizmu zachęca panów do tulenia bobasów, czyli chce ich obarczyć dokładnie tym, czym chce odbarczyć mamusie, które zgodnym chórem uznają jajczenie maluszków za czynność ponad siły będącą. W/g św. Mateusza zrzucanie „niechcianego” z barków i wkładanie tegoż na barki innych jest faryzeizmem. I tu się z nim zgadzam. Promocja ojcostwa, na które składa się matkowanie przez ojców swym pociechom, nie jest żadnym interesem mężczyzn (w tekstach-manifestach AG to słowo nie pada); to oczywisty interes kobiet, dla których macierzyństwo jest ciężarem.

Ten tekst nie ma na celu wykazywania pokrętności propozycji feministycznych. Zwracam uwagę natomiast na apel, modlitwę jaką jest „proszenie” państwa, a to o wniesienie ustawy, a to o otwieranie żłobków i przedszkoli. W ten sposób Ojciec zostaje wyprowadzony z rodzin, gdzie zamienia się on w tatusia (przykład tego widoczny jest w reklamie tatusia oceniającego jakiś nowy zestaw płynów do prania, przy okazji zawiązującego słodziutkiej córeczce warkocz – pisz wymaluj litania słodkości słyszana corocznie podczas uroczystości komunijnych), podczas gdy odnajduje się go w poważnej tonacji w instytucjach państwowych. W tej sytuacji pani AG i inne jej podobne zdają się nie zauważać, że Ojcem jest ten, kto dysponuje kasą. No patrzcie, nowoczesne kobiety liczą się tylko z takim ojcem, który ma bardzo dużo.

To pokazuje, że Imię Ojca ma wartość polityczną, także w psychoanalizie. Zdaje się, że to polityka najbardziej ukazuje funkcję tegoż. A że ma to związek z zagadnieniem odpowiedzialności?

Cóż, ojcowie, matki i dzieci – to jeszcze nie koniec, to dobra baza dla początku.

KP

 



Czy nie za dużo tych międzyczasów?


Okazało się, że mam dziś nieco extra wolnego czasu, a że muszę teraz codziennie zaglądać na blog, by wyrzucać zeń fałszywe wpisy i lewych użtkowników, to po przeczytaniu kolejnych komentarzy, a każdy z nich jest intersujący, i niektóre poświadczają, że moje pisanie tutaj ma znaczenie, to ze względu na wagę zagadnienia, a także przezorności własnej, by nie doprowadzić do takiej ilości komentarzy, że nie daje się później ustosunkować do nawet najbardziej istotnych spraw, zasiadłem do nowego wpisu.

Zacznę od spostrzeżenia Spokojnego, że psy nie znają gniewu itd…Myślę sobie, że nie posługiwałem się przykładem psów, by powiedzieć coś rozstrzygającego na temat istoty psowatości. Nie jest mi ona znana, a to z tej prostej przyczyny, że chociaż psy mają swój język, to żaden z nich nie mówi. (Gdyby był to fragment książki naukowej musiałbym to stwierdzenie obdarzyć przypisem ustosunkowującym się, lub tylko sygnalizującym istnienie kontrowersji wokół zagadnienia centralnego dla lacanizmu, a mianowicie: czy nieświadome jest ustrukturowane jak język, czy też jak jakaś mowa; pominę to zagadnienie, bo ten blog nie jest po to, by toczyć debatę nad tak subtelnymi zagadnieniami). Dodam tylko, że gniewu nie daje się powiązać z zagadnieniem wybaczania. Osobie gniewnej można wybaczyć, ale cóż miałby wybaczać gniewosz? Raczej miałby przepraszać lub prosić o wybaczenie. (Zagadnienie gniewu subtelnie przemilczają kaznodzieje i teologowie, cóż, gniew Jezusa jest jedynym przykładem na to, że poddawał się ludzkiej namiętności jaką jest nienawiść).

W tym miejscu przywołuję stwierdzenie Jacka(komentarz z soboty, godz.23.18) odnośnie pragnienia, którego szczególną intensywność dostrzega w używaniu siekiery. Nie da się w bezsporny sposób zrównać pragnienia z działaniem bezrozumnym, czyli działaniem, którego główną sprężyną jest afekt. Pragnienie korzysta z Symboliczności (albowiem znaczące są jego stacjami przesiadkowymi, a każdy znaczący składa się z dwóch składowych, substancji, którą dla Freuda jest myśl i afektu obsadzającego tęże myśl; składowa afektywna nigdy nie podlega wyparciu i nie da się jej wyprzeć). Stąd pragnienie jest nieświadome, a afekt jest ślepy. By to wyrazić Lacan używa znanego paradoksu o paralityku (myśl), który wiedzie ślepca (afekt). Sam ślepiec miota się bezładnie; sam paralityk tkwi w miejscu. Myśl bez energii tkwi w obsesyjnym impasie, a energia bez myśli wykonuje nieustanny taniec Wita. Pragnienie podporządkowane jest znaczącym (jest ono wypowiedzią w kaskadzie wypowiadanych słów). Siepacz z mojego przykładu niczego nie wpowiada, realizuje coś popędowego, co należałoby okiełznać znaczącymi popędu. To obrazuje jedno z najważniejszych działań analityka, a zarazem trudności – jak działać w przypadku pacjentów (osób), którzy jouisansują, oddają się jouissance. Jouissance dzieje się w Realnym (bywa też, że podporządkowane jest Symboliczności – nosi wtedy nazwę jouissance fallicznego). Pragnienie jest w sumie symbolicznym środkiem do stworzenia granicy między tym co podmiotowe, a tym co Realne, pozapodmiotowe. Pragnienie można poszerzać (czyli upodmiotawiać), redukuje się wtedy, pomniejsza Realne (lecz uwaga, Symboliczne nie może w pełni okupować Realnego, a tymczasem Wyobrażeniowe może). Siepacz robi to co robi, ponieważ Wyobrażeniowe zajęło cały teren Realnego i doprowadziło do zanegowania symbolicznego statusu psa (psy mają imiona, są przyjaciółmi itd.). Pies jest wśród zwierząt przypadkiem szczególnym. Zwierzęta to istoty, u których Wyobrażeniowe całkowicie anektowało Realne (zwierzę ma wiedzę całkowitą potrzebną do życia). Pies tymczasem odnajduje się jakoś w szczątkowym Symbolicznym i tego właśnie nie pojmuję. Swego psa uwielbiam wyprowadzać na spacer, chodzić z nim; a ponieważ nie jest kobietą, to nie szczebiocze i truje mi nad głową; a ponieważ nie jest mężczyzną, to nie ciągnie na piwo czy panienki, tudzież nie rozważa błędów taktycznych Fornalika; pies jest w miejscu szczególnym – to miejsce idealnego przyjaciela.

Pani Renacie wtrącę, że zalękniony i straumatyzowany pies także wybacza. Jest to pies, który najzwyczajniej w świecie ma symptom, ma swoją nerwicę; lecz jego dharmą jest wybaczanie, pomimo nerwicy i przerażenia; łatwo to zobaczymy, wystarczy przegnać siepacza i opuścić samemu jego pozycję. Jest to jak dar, o którym marzą psychoanalitycy (w realcji do pacjentów) i pacjenci jego (w realcji do analityków). Nie urodziłem się jako analityk, stałem się nim ze względu na ten dar, jego okruszek. Całe moje ujadanie o lękach, irytacjach, melancholiach własnych, całe to warczenie na złe duchy wokół mnie, nie zlękło mego analityka, ani nie zwróciło go przeciwko mnie. Tajemnicą jest dla mnie, jak stało się to w przypadku Freuda, jak skorzystał z daru, skoro nie miał swego analityka i przez analizę nie przechodził. Tym różnią się ludzie wyjątkowi i niezastąpieni od innych, równych mu ludzi.

Na koniec pani Bogna, ekspert od Kanta, której obecnością na blogu się cieszę (bo brakuje mi tutaj ekspertów od filozofii). Dlaczego psychoanaliza nie jest i nie będzie filozofią? Przekreślony status dobra najwyższego (brak gwaranta, że to jest i to działa), to rzecz nie do zaakceptowania dla filozofów, pisze. Pełna zgoda. Żadnej filozofii nie udało się oddzielić od ech różnych metafizyk. Istnieje filozofia człowieka, istnieje filozofia dialogu, filozofia spotkania, ale pragnienie filozoficzne jest pragnieniem jednorodności i całościowości. Symboliczne jest dla niej bez wad, ono nie szwankuje. To umiłowanie mądrości, a nie umiłowanie człowieka. Filozofowie analityczni tworzą system wniosków niesprzecznych o tym czy owym, ale za nic mają człowieka pytającego ich: „doradź mi, mam ożenić się z A. czy z B.?”. Człowiek jest nim tylko jako nie-mężczyzna i nie-kobieta i nie naprzyksza się im ze swym Realnym. Filozofowie chętnie by zajęli się Realnym, pod warunkiem jednak, by dostęp do niego, nie był uzależniony od pojedynczości podmiotu. Ta pojedynczość sprawia, że samo myślenie nie myśli o Realnym – Realne jest nie-do-pomyślenia – o Realnym świadczą tylko działania i/lub mówienie podmiotu. Bogowie ich systemów (bóg fenomenologów zawiesza czas w pojedynczości chwili; bóg tomistów i neotomistów zawiesza czas w wieczności trwania pozbawionego ruchliwości pragnień; bóg Arystotelesa jak robotnik przed taśmą produkcyjną tylko oliwi tryby i trybiki itp.). Kogo interesują skargi i utyskiwania ludzi? O czym zaświadczają podmioty ludzkie, jeśli nie o tym, że żaden z tych bogów (dodajmy np. Historię, Boga Hegla, rozgwieżdżone niebo, Boga Kanta) ma w nosie nawet najmniejsze z ludzkich pragnień? Czy markiz de Sade jest filozofem dla filozofów? Chyba nie, to zboczeniec i szaleniec.

Z chęcią poznałbym opinię pani Bogny na ten temat. To wcale nie była z mojej strony krytyka filozofii. To była tylko konstatacja specyficzności psychoanalizy. To, co łączy psychoanalizę z filozofią, to np. fakt, że problematyzacja Najwyższego Dobra, nie oznacza jego likwidacji i głoszenia królestwa Najwyższego Zła. Jedyne znane człowiekowi dobro to to, które zna od strony swego pragnienia i tylko od niego zależy jego przetrwanie. Gdy psychoanaliza stwierdza, że uzasadnianie, dajmy na to całkowitego zakazu aborcji, Dobrem Najwyższym, dodaje tylko konkretnym ludziom (kobietom, mężczyznom i dzieciom) nieszczęść, przypomina tylko wielkim myślicielom Realne konkretnego podmiotu; lecz nie mówi przy tym, że aborcja nie jest złem; akcentuje, że życie podmiotu jest ciągiem wyborów (nieświadomych pozycjonowań siebie), a nie służeniem zadowalaniu Najwyższego Dobra.

Dla Lacana psychoanaliza nie jest dziedziną medyczną (łączy z nią ją taktyka i strategia analityczna). Jest czymś więcej, stąd jego nacisk na politykę, ukoronowanie taktyki i strategii. Celem tej polityki jest ustanowienie psychoanalizy jako partnera religii (wraz z filozofią) i nauki. Tak jak analityk ma być partnerem dla symptomu pacjenta, a symptom partnerem dla analityka, tak psychoanaliza ma być jak symptom, wyrażajacy ciągłe niezadowolenie z cywilizacyjnych i kulturowych wytworów ludzkości, partnerem dla dotychczasowych głównych rozgrywających, religii z filozofią i nauki.

To nie ma być polityczka, tak łatwa do zaobserwowania w naparzaniu się pod dywanem na przykład różnych lacanowskich kółek, kółeczek, grup i grupek, for i forumiątek. To ma być polityka. Stawką tej polityki ma być podmiot ze swym Realnym, a konkretną realizacją przyjęcie do wiadomości istnienia symptomu podmiotowości – niezadowolenia. Niezadowolenie jest symptomem podmiotowości, to nie choroba, to symptom, gwarant istnienia i działania podmiotu. Podmiot ma gwaranta, Najwyższe Dobro wątpliwe by miało.

Niby to proste, ale przerażające, unheimliche, pomyślał kiedyś Freud.

KP



W międzyczasie (7)


No i okazało się, że komentarz tajemniczego X wylądował w koszu. Mogłem go zatem przywrócić, choć powinienem zlikwidować. Dlaczego? Bo być może mam siano w głowie i ptasi móżdżek, ale można to ująć w sposób, w którym fuckowanie nie będzie służyło tylko fuckującemu. Zapewne jestem tradycyjny i staram się dzierżyć funkcję ojcowską, stąd wyrzucał będę komentarze, które unikają wyrażania poglądów inaczej niż tylko w sposób wulgarny. Wolność wypowiedzi nie jest zagrożona, dowolność formy jest; tym bardziej, że według X wszyscy tu obecni mają fuckwit, „nas…ne we łbie”.

Ten wstęp prowadzi nas do pierwszej kwestii, którą chcę poruszyć w tym wpisie. Dlaczego prezentując przykład pani Jolie używałem skrajnych przykładów, jak to zauważył Spokojny? Myślałem, że osiągnę zamierzony efekt, ale usłyszałem w komentarzach nutę w rodzaju „freedom come, freedom go”. Niech za wolność odpowiada sam podmiot – równość w wolności, oto hasło czasów współczesnych. Może Angelina obciąć swe piersi przy zagrożeniu chorobą wyliczoną na 86%, może i ten, komu statystyka wylicza ryzyko na 0,005%. Liczyłem na protest, przynajmniej intuicyjny, wyrażający niepokój, że coś tu nie gra. Bo nie gra. Groźne są konsekwencje takiej ułudy, którą karmi nas to, co robi za liberalizm. Główną konsekwencją jest anulowanie pojęcia normy w klinice, przynajmniej w klinice; z szaleństwa czyni się cnotę; wolność staje się szaleństwem, które sądzi, że jest cnotą, a nawet czymś w rodzaju sakramentu. Zdrowie psychiczne znika z podręczników psychopatologii; ba!, psychopatologii już nie ma. Tylko czy w ten sposób osiągniemy stan szczęśliwości? Ten quasipsychotyczny mechanizm nie zlikwiduje patologii, tylko sprowadzi ją spoza podmiotu w sposób o wiele bardziej opresyjny wobec podmiotu. Przykłady? Proszę bardzo. Pewna osoba z przykrością znosiła stan znieruchomienia charakterystyczny dla melancholii. Biła się z myślami jak mało przydatna w życiu jest teraz: inni wokół niej robią to, co i ona mogłaby robić – kurze zetrzeć, śmieci wyrzucić, z psem wyjść na podwórze. W skrócie, czuła się winna. Opowiedziała to lekarzowi. Z jakim skutkiem? Powiedział jej doktor, że ma ona urojone poczucie winy! Biedaczyna zrównał jej poczucie winy z winą tego, który rozpoznał siatkę kosmitów w swym mieście, a nie doniósł o tym odpowiednim służbom. Nie miałem i nie będę miał okazji spytać się doktora o to, czym różni się urojone od nieurojonego poczucie winy. Pewno by nie wiedział, z pewnością jednak traktuje poczucie winy jako patologię, którą koniecznie trzeba wyeliminować. Tak oto rzekome uwolnienie się od patologii skutkuje widzeniem jej od zewnątrz w formie niewiarygodnie wyolbrzymionej. Teraz drugi przykład – biedny pies uratowany z rąk obojętnej nań rodziny przechodzi test na odpowiedniość jego do adopcji przez inną rodzinę; pani psycholog od zwierząt daje mu ucho wieprzowe (to ulubiony przysmak psów), a potem próbuje mu je wyjąć z pyska; pies nie pozwala (skoro mi je dałaś, to teraz jest moje, zachowuje się bardzo po ludzku); wniosek: pies jest agresywny, z przykrością stwierdzamy, że nie może zostać oddany do adopcji, musimy go uśpić (tak więc uratowano psa, by zaraz potem zabić). Gdzie tu była patologia? Przestroga Freuda znana jako: „nie budzi się śpiących psów” zostaje przerobiona na sen (stan normalny)-budzenie-warkliwe przeciwstawianie się złośliwcowi (to patologia pod nazwą agresja), a skoro patologia, to trzeba ją wyeliminować. To nie jest śmieszne!  W wytycznych do kolejnej wersji DSM umieszczono wściekłość kierowcy prowadzącego samochód (wściekłość na innych kierowców lub drogowców) jako jednostkę chorobową (powstaną tysiące grup wsparcia itp. kwiatków dla ludzi poirytowanych i dających temu wyraz). Śmieszne? A zespół nudzącego się ucznia? Też ma to być! Wniosek: gdy odbierze się podmiotowi odpowiedzialność za patologię, nie będzie ratunku dla bycia prześladowanym, przez napiętnowanie wszystkich, jakimś rodzajem nowej patologii. Już dziś w tej ostoi wolności jakim jest USA przemyśliwuje się nad penalizacją osób, których fantazmaty niebezpiecznie blisko obracają się wokół dzieci – cóż, posiadanie fantazji i snów o aktualnie podejrzanej wymowie będzie patologią. Nie zmyślam! Zbliżają się czasy, w których fakt cierpienia, jego zakresu, skali, znośności itp. cech, nie będzie wyznacznikiem dla leczenia. Do naszych gabinetów trafiają osoby, których zmusza do tego cierpienie, które przekroczyło jakąś podmiotową miarę. Jaki będzie świat, w którym będzie się słyszało w sądach, że „masz odbarwienie skórne, musisz je usunąć, lub usuniemy je za ciebie”? Czy daje się to wszystko wywnioskować z casusu A.Jolie? Moim zdaniem tak.

Kolejna kwestia zasygnalizowana jest pytaniem o to, czy jest coś, czego nie rozumiem, czego nie rozumie Krzysztof Pawlak. Jak sądzę, to pokłosie fuckwit – czy oby racji nie ma mister X zarzycający mi to, żem wszystkie rozumy pozjadał? Lecz to też echo znanej krytyki psychoanalizy dokonanej przez K.Poppera, zarzucający analizie brak w jej wyjaśnianiu braku wyjaśniania; czy są w niej pytania nie znajdujące w obrębie analizy wyjaśnienia? Odpowiedź brzmi, że są. Przyjrzyjmy się przeto temu, czego rzekomo „wszechwiedzący” KP nie rozumie.

Po pierwsze, nie rozumienie jest jego metodą działania – przede wszystkim nie należy starać się człowieka rozumieć, rozumienie go zawsze wiedzie na manowce. Gdy analizanci pytają analityka, dlaczego ich analityk nie stara się ich rozumieć, słyszy odpowiedź: analityk nie jest od rozumienia. Oto figiel, KP nie rozumie człowieka. Ale to drobiazg.

Po drugie, piszący tu analityk widział niedawno psa, któremu odcięto siekierą łapę. Wiecie, takim ciach. Otóż, nie rozumiem jak to było możliwe (oczywiście wiem, że to jouissance itd., ale po co to jouissance wplątało się w ludzki byt?). I z drugiej strony, KP nie rozumie jak pojąć to, że nawet najbardziej poszkodowany przez człowieka pies wybaczy cało zło swemu oprawcy – czym jest ta niebywała zdolność wybaczania, przy której człowiek zmuszony jest reprezntować tylko całą swą demoniczną istotę; żaden człowiek, nawet w porywach, nie jest w stanie zbliżyć się do takiej jakości, siły i wzniosłości psiego „przebaczam”, „przebaczam” wychodzącego poza pustkę słowa ku wybaczającemu merdaniu ogonem (na nic tu żonglowanie masochizmami; to coś ze świata, którego nie sposób pojąć).

Po trzecie, kontynuując szereg: KP nie rozumie zachęty do kochania każdego bliźniego, każdej postronnej osoby, do nadstawiania karku i policzka, ale przez przykład psów wie, że jest w tym coś na rzeczy, tylko nie pojmuje co.

Po czwarte, KP trzykrotnie spotkał w swej praktyce osoby wierzące; stąd zareagował tak na insynuacje (czyli po ludzku rozumienie) filozofa, pana Mikołejko, na temat pani Agaty Mróz. Swego czasu KP wysłuchał kilkukrotnie młodą matkę, która nieuchronnie musiała poddać się degeneracyjnej chorobie mózgu. Nigdy w życiu nie spotkałem tak pewnej swego wyboru (urodzić czy nie urodzić?) osoby, tak spokojnej i tak niezmąconej lękiem. Tu psychoanaliza była na nic. Czy rozumiem, co to było (tej osoby nie ma już wśród żywych)? Nie. Cóż, istnieje niepojęte.

KP mógłby dłużej snuć opowieść o tym, czego nie rozumie i nie ogarnia. Lecz ten blog nie jest audycją o niewyjaśnionych zjawiskach. KP nie sądzi, że niepojęte będzie kiedykowlwiek wyjaśnione. Niepojęte jest bowiem, że istnieje niepojęte, lub sprowadzając rzecz na ziemię, że istnieje na toni życia brak, dziura, która narzuca naszemu myśleniu i byciu granicę.

KP

We wpisie tym skorzystałem z przykładów podawanych przez gościa Sinthome, pana Marco Jorge i publikcji z 4 numeru Psychoanalizy, zwłaszcza tekstu pana Franciszka Ansermet.

 



Rodzina, ach rodzina (10) – „Ojca raz, zamawiam”


Dziś ciągnę temat rodziny, lecz…odpowiem krótko Panu X – komentatorowi (z braku adresu mailowego ne mogę napisać prywatnie). że nie jestem jedyną osobą uprawnioną do administrowania blogiem. Blog jest integralną częścią strony Sinthome. Być może jakiś komentarz przepadł nawet przypadkiem, tak jak przypadkiem pojawiają się wpisy nie mego autorstwa, a większość blogowego czasu muszę poświęcać na usuwanie spamu. Dotychczas zdarzyło się kilka razy w ciągu kilku lat, że osobiście usunąłem komentarze kierowane ad paersonam (np. sławny komentarz, że jestem pojebusem, lub że hersztem jakiejś sekty, że jesteśmy gronem onanistów itp. kwiatki). Istnieją powody, dla których należy ręcznie sterować forum. Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to znaczy, że utożsamia wszelkie fora z absolutną wolnością wypowiedzi. Ani forum rzymskie, ani agora ateńska, ani Hyde Park nie realizują takiej równości. We wszystkich tych trzech przypadkach między tym co wypowiadane, a osobą wypowiadającą istnieje łączność – wolność wypowiedzi nie jest tożsama z mówieniem wszystkiego (przekonanie, że można powiedzieć wszystko jest tylko fantazmatem, kluczowym zresztą dla demokracji). A tak przy okazji, czy ktoś przeczytał komentarz Pana X., bo ja nie miałem szczęścia tego uczynić?

Zawsze pouczające jest widzieć wyparcie in action. Tak dzieje się w przypadku A.Jolie, której acting-0ut przyczynił strapień. Dlaczego jest to acting-out – może ktoś spróbuje zmierzyć się z tym zagadnieniem? Acting-out jest tworem nieświadomości, więc…

Przy okazji tego zdarzenia zadałem zagadkę do rozważenia. Oto ona: jeśli podmiot jest jedynym władyką swego istnienia i może podjąć decyzję o sobie samym w dowolnych warunkach, to decyzja o usunięciu swych piersi będzie równa decyzji o ich usunięciu także wtedy, gdy nie będzie żadnego zagrożenia rakiem; więcej, decyzja o własnej śmierci na wieść o rodzinnej formie raka też będzie równa. Pytanie: czy zgadzacie się na to? A przy okazji, śmierć na życzenie actnig-outem nie jest, dlaczego?

Fakt, że nikt „nie zauważył” tej kwestii jest właśnie nieświadomością in action. To zignorowanie tego zagadnienia pokazuje co współcześnie dzieje się z ojcem (rozumianym jako metafora pewnej funkcji). Jest on ignorowany lub, co coraz częstsze, anulowany. Jeśli wykreślenie Innego, ojca, stanie się faktem, jeśli zatrze się po nim każdy ślad, to nie będzie ratunku dla podmiotu, choć samemu człowiekowi nic się nie stanie. Nastąpi królestwo zakazów. Unaocznijmy to teraz. W jednym z odcinków Ostrego Dyżuru doktor Doug Ross (George Clooney) natyka się na następujący problem: odkrywa uzależnione od heroiny niemowlę; pozostaje, by uratować jego życie, przeprowdzić natychmiastową detoksykację; by tak się stało musi uzyskać zgodę matki (sic!); matki narkomanki nie można odnaleźć. Doug Ross dokonuje detoksykacji (konieczność ratowania życia), lecz zostaje zdegradowany i grozi mu utrata pracy wraz z odebraniem licencji na leczenie. Dlaczego? Bo złamał procedury, traktowane jako żelazne.

Co właściwie zrobił Doug Ross? Kierował się pragnieniem (dokładnie, etyką pragnienia), którego fundamentem jest Inny, czyli nie procedury, nie matka, nie szpital, nie dyrektor, nie przełożony, nie szansa na powodzenie. Widzimy, że Inny jawi się tu jako Inny czystą Innością stanowiony (to klasyczny przykład potwierdzania istnienia przez negację – inny niż…, inny niż…, inny niż…). Ten Inny nie ma gwarancji, ani co do istnienia, ani co do działania. To dlatego Lacan proponuje pisać go jako S(Aprzekreślone). Ten Inny, pomimo braku gwarancji, jest przywoływany przez podmiot, którego pragnienia jest sprawcą. Ten Inny nakazuje iść drogą pragnienia, zakazując tylko poruszania się drogą jouissance. To pragnienie nie istnieje dopóki nie ruszy się w drogę, że sformułuję to inaczej. Kluczem tutaj jest akurat brak gwarancji (dobro dziecka narusza dobro matki, szpitala, ministerstwa itd.itp.); to dlatego etyka klasyczna opiera się na Najwyższym Dobru, które teologia stara się zagwarantować, choć od czasów Hioba wiemy, że taka gwarancja nie istnieje. Doug Ross kieruje się pragnieniem; realizuje jakieś dobro, choć nie Najwyższe – gdyby życie nim było należałoby usunąć z kodeksów karę śmierci. W tym miesjcu Najwyższe Dobro pokazuje swój wątpliwy status – ani człowiek nie wie, czym jest Najwyższe Dobro, ani sam Bóg nie wie czym ono jest; wiedzą za to teologowie i każdy ksiądz. To jest podstawa erozji funkcji ojca, a także Innego jako takiego. Doug Ross robi coś, ale nie zna powodu tego; zna tylko w postaci ułamka: „bo chodzi o życie”, lecz nie potrafi zagwarantować tegoż jako Dobra Najwyższego. Może jedynie wierzyć, że to co robi jest ok (stąd wypływa różnica między a-teizem, a ateizmem).

A przykład z życia? No to weźmy ministra Arłukowicza, który nękany, podobno, znieczulicą lekarzy zaapelował do nich, by stosowali empatię(sic!). Bezradność ministra rozśmiesza, a niewiedza przeraża. Empatia dla niego to jeszcze jeden specyfik, który można zaordynować. Panie ministrze – na co? Pan minister nie rozumie, że empatia nie jest możliwa do zastosowania inaczej, niż przez wykreślenie czasu, odebrania czasowi jego wartości mierzalnej. Dlaczego o tym wspominam? Tylko dlatego, że gdy jest empatia, to nie liczy się czas, nie liczy się noc, czy dzień, nie liczy się kwadrans do końca zmiany, czy kwadrans do jej rozpoczęcia. Tymczasem wśród lekarzy nie ma Dougów Rossów; empatia jakiś czas temu została zakazana. Spytacie się w jaki sposób, zapewne. Otóż, przez podporządkowanie praktyki lekarskiej procedurom (10 minut na pacjenta, ratowanie życia tylko na SOR-ach, przyjmowanie ilości pacjentów tylko w zgodzie z ilością określoną kontraktem i mnóstwem innych, w tym najdziwniejsze – sprowadzenie wywiadu do kilku pytań: jak się nazywasz?, co ci dolega?, gdzie cię boli?, na co chorujesz?, jakie leki bierzesz?, czsami jeszcze: kogo zawiadomić?). Rzadko kto dostrzega, że procedury przede wszystkim zakazują, nawet tego, w jakiej kolejności zadaje się pytania (jest tylko właściwa kolejność).

Ostatnim razem przywołałem korektę wniosku Dostojewskiego, która mówi, że gdy Boga nie ma, wszystko stanie się zakazane, przede wszystkim zaś pragnienie. W filmie Doug Ross nie oglądał się na procedury, a w życiu? W życiu przyjęcie pacjenta przez godzinę nie obserwowane jest prawie nigdzie, a lekarz, który wyszedłby do czekających i poprosił ich o cierpliwość, przeprosiwszy równocześnie za niedogodności, musiałby być bohaterem. Dlaczego miałby to robić? Czemu miałby pragnąć tak robić?

Bez ojca, bez instalatora pragnienia, nie ma takiej możliwości. Pozostaje wołanie Arłukowicza na puszczy, albo…nauka mego superwizora sprzed wielu wielu lat: jeśli wierzysz, że Inny może zatrzymać serce, a nie wierzysz, że może je poruszyć, to daj sobie spokój z byciem analitykiem.

Dlatego też: ojca raz, zamawiam.

KP