Oko bez-wstydu


Kontynuuję temat pornograficzny, temat zepsucia powszechnego. W gruncie rzeczy nie wiem, czy pornografia jest zjawiskiem powszechnym, czyli istniała zawsze i wszędzie, lecz moja teza akurat taka jest. Nawet jeśli nie znamy przedstawień tego typu w jakichś kulturach. Przedstawienia mogły się nie zachować, a ponadto, czy nieobyczajne gesty w typie zapamiętanych z mych lat szkolnych (wskazujący palec i kciuk stykają się zakreślając koło, palec wskazujący drugiej ręki zagłębia się w pustkę wewnętrzną stworzonego koła i wykonuje ruch w rytmie „tam-i-spowrotem”), to już pornografia, czy jeszcze nie? A czy bywają dowcipy pornograficzne? Oto przykład: co robi dzik w zamku? Oczywiście, penetruje lochy! Okazuje się, że pornografia ma swoich masonów; nie każdy ma do niej dostęp. Tylko niektórzy znają pojęcie lochy, chociaż znają powszechnie pojęcie lochów. A jaki mode d’esprit z pojęciem „penetrować”! Pieprzenie zna każdy, byle imbecyl z domu specjalnej troski odzywa się do nauczycielki „dasz popieprzyć?”, lecz niewielu, bardzo niewielu zaryzykuje „dasz się spenetrować?”.

Pornografia to przede wszystkim przedstawienie, reprezentacja. Dla niewtajemniczonych dodam: „penetrować” i „lochy” to reprezentanci, a nie reprezentacje. Natomiast dzik penetrujący lochy w zamku to reprezentacja swojskiej czynności ukochanej przez wszystkich ludzi. Jedni ją wykonują, drudzy tylko o niej marzą, trzeci niecierpliwie oczekują na możność wykonywania. Znajdźcie mi takich, co nie mają z tą czynnością nic wspólnego.

W znanym filmie J-J.Annaud jest taka oto scena: praczki, już prawie ludzkie, ukazują podczas tej czynności swe zady, które bardzo trudno byłoby nazwać wtedy pupami. Tzn. mają je wypięte. Tylko do czasu, albowiem gdy myśliwi spragnieni zmierzają do wodopoju (świadomie nawiązuję tu do reklamy Tigera), zwyczajna wypiętość pośladków, gdy spojrzeć na nie okiem, staje się przedstawieniem, ukazaniem czegoś. Fajnie, ale ukazaniem czego?

Myśliwi marzą o jednym, o wodopoju; nie w głowie im swawole. Wychodzą zza wzgórza i łup…dostają po oczach – nagle zady przeobrażają się w pokusę, stają się przynętą, wyglądają na krągłe i jakieś aksamitne w dotyku. Myśliwi zapominają o łaknieniu i nagle zaczynają penetrować lochy.

Widzimy tu nadrzędność funkcji oka jaką jest spojrzenie, jej dominację w życiu ludzi. Wyłączając nieliczne gatunki małp jest ona unikalna dla człowieka (tam gdzie występuje u małp jest podporządkowana cykliczności rui; nie może, ot tak sobie, angażować seksualności). Tymczasem u człowieka zad staje się pupą bez użycia jaskrawych akcesoriów. Reklamy jeansów pokazują, że to one wyłaniają pupy z niebytu – wystarczy obramowanie, by oddzielając pustkę zewnętrzną od wewnętrznej stworzyć miejsce dla pupy.

A minispódniczki, czy też coś obramowują? Oczywiście, że tak – oddzielają poniżej od powyżej. Oglądacza minispódniczek, a raczej podglądacza, interesuje nie to, co jest pod spódniczką, a raczej to, co kryje się powyżej granicy wytyczonej brzegiem spódniczki. W gruncie rzeczy oko przyciąga minispódniczka, niezależnie od tego jak niewiele jej jeszcze zostało. Wcale nie to, co rzekomo pod nią ukryte.

W taki oto sposób wkraczamy w zagadnienie funkcji zasłony. Uwaga! Nie funkcji „zasłoniętego”, lecz samej funkcji zasłony. Zasłona jest ważniejsza od „zasłonionego”. To ona przyciąga uwagę. To jest jej jedyna funkcja. Pozbądźcie się zasłony, a znikną podglądacze. Czego oko podglądacza szuka? Potwierdzenia oszustwa, a właściwie samooszustwa. Zasłona sugeruje, że jest coś za nią do ukrycia, podczas gdy tam za nią nic nie ma.

Otóż, pornografia jest rodzajem zasłony. Jej istotą nie jest uprzedmiotowienie postaci, tylko okłamanie oglądającego, że w ogóle poza nią, zasłoną, cokolwiek jest. A przecież tam, za nią, jest tylko Nic, Nic kastracji, niebyt czegoś.

Na zasłonie pornografii przedstawione są różnorakie fiki-miki. Są one przedstawione dla oka, dane do oglądania oglądaczowi. Gdy te fiki-miki przenieść do realu, to tracą one znaczenie – efekt czytania Kamasutry jest większy od efektu jej praktykowania; czytanie przynosi wypieki, praktykowanie przynosi ból mięśni. Fiki-miki na zasłonie dają bezpieczeństwo, rozbrajają lęk zwany kastracyjnym. Wypieki, ekscytacja, ułudnie zapewniają, że fallus (owe fiki-miki) jest na swoim miejscu, że nic nie odróżnia kobiety od mężczyzny poza zasłoną – płcie różnią się tylko przedstawieniem na zasłonie (spodnie dla mężczyzn, suknie dla kobiet – udowadnia to transwestyta, zgadnijcie jak). Fallus staje się jedynym znaczącym dla obu płci.

W pornografii obiekty nie są obiektami pragnienia, są obiektami jouissance. Oglądacz ma je, by mieć jouissance. Stąd kontrowersje wokół pornografii.

A co ma z tego zwyczajny człowiek? Zwyczajny człowiek chce być perwersyjny, pragnie tego i śni o tym. Ach, czego to on nie będzie z nią robił? Pornografia pokazuje mu co pragnie robić, tylko pragnie. Neurotyk jest człowiekiem pragnienia, perwert człowiekiem jouissance.

Od pornografii nie ma ucieczki. Realizuje ona sny jednych i służy za przynętę drugim. To jedna z różnic między neurotykami i perwertami.

KP



Puppa una donna


Coraz częściej mam wrażenie, że żyję w świecie już prawie doskonałym. Jest już na tyle doskonały, że ludzie w nim są coraz bardziej marginalizowani i próbują uciekać od wszechogarniającego ich poczucia bezradności. W takich chwilach powracają tzw. tematy zastępcze ukazywane jako posiadające nadzwyczajną wagę. Oto dziś np. ważą się losy Polski, jej być albo nie być – pełni napięcia Polacy czekają czy uda się dziś spławić syrenkę, jak tym zgrabnym epitetem określa się, jeszcze niedawno zwykłą bufetową (miej na myśli panią prezydent Warszawy). Jakiś czas temu premier United Kingdom ogłosił krucjatę przeciwko pornografii, chcąc tym, jak mi się zdaje, zakryć problem dla być lub nie być człowieka, który przy takich okazjach nazywany jest obywatelem (a obywatele, jak to obywatele, chcą bardzo być inwigilowani). W Polsce prawa część społeczeństwa okrzyknęła pupę pani Agnieszki Radwańskiej, apetycznie wypiętej na fotografii, pornografią – tym bardziej zasługującą na potępienie, że należy ona (być może już tylko należała) do katoliczki. Ta część ciała postawiła polski ruch feministyczny w rozkroku – oburzenie prawej części jest na rękę KKP, ale sama pupa pokazuje, że pani Agnieszka twarzą medialną KKP nie będzie, bo przecież walczy on przeciwko odhumanizowywaniu kobiet. Mamy więc ładną pupę, lecz używaną w nieodpowiedni sposób.

Wielcy i mali politycy, bezradni wobec rzeczywiście wielkich wyzwań, po raz któryś tam zaanagażowali się w wyplenienie pornografii. To wyplenienie nie zrealizuje się, podobnie jak w czasach mego dzieciństwa i młodości wyplenienie pokątnego handlu, ale krzyku i ubolewań co nie miara. Panem Dawidem Cameronem zajmował się nie będę, za bardzo przypomina on premiera Polski, który ogłosił krucjatę przeciwko pedofilom, a spowodował tylko to, że ośrodki kastracyjne, które zorganizowano, stoją puste. Puste, albowiem pusta jest krucjata przeciwko pornografii.

Mam przed sobą felieton pani Hanny Samson, uwaga!, pisarki, psycholożki i terapeutki, o tym, że „Pornografia jest be” (WO z 24.VIII.br). Zrezygnuję dziś z pastwienia się nad tekstem pani P i P i T, bo musiałbym wyśmiać prawie każde zdanie z tego felietonu. Zajmę się meritum, nie po to, by siać defetyzm w „słusznej walce” przeciwko pornografii, lecz po to tylko, by choć trochę wyjaśnić rację stojącą za jej istnieniem i powiedzieć coś o jej istocie. Nie będę przy tym powielał elukubracji „myślicieli”, że jak prostutucja pornografia istniała zawsze, bo musiałbym natychmiast dodać, że jest ona w tym podobna do religii, która też istniała zawsze. Więc jedyne co można mądrego w tej sytuacji powiedzieć to to, że uniwersalizm pornografii musi odnosić się do czegoś uniwersalnego w samym człowieku. „Myśliciele” wszelako, poza nielicznymi wyjątkami, nie zajmują się tym, czym to „uniwersalne” w człowieku jest. Nie zajmują się też i tym, że każda krucjata przeciwko pornografii jest, w takim ujęciu, krucjatą przeciwko człowiekowi samemu, bo jeżeli to coś jest uniwersalne, to musi należeć, siłą logiki, do składowej składającej się na definicję człowieczeństwa – ponieważ chcę aliści uniknąć tromtradacji nierozdzielnie już związanej z tym terminem, wolę powiedzieć podmiotowości ludzkiej.

W swym felietonie pani HS, jak i inni pożal się boże „myśliciele” zajmują się połową zagadnienia, a feministki nawet 1/4. Ciągle słyszy się to samo – skowyt rozsierdzonych histeryków, że kobieta w pornografii ujmowana jest tylko jako przedmiot. To prawda, lecz ten sam los dotyczy mężczyzn w pornografii. Pornografia na planie wizualnym to zapasy materaca z młotem pneumatycznym. I nosicielka waginy i nosiciel penisa znoszą ten sam los, są odhumanizowani. Obu płciom dzieje się ta sama krzywda, no, chyba że HS doda, że odhumanizowanemu mężczyźnie przybywa sex-appealu, przez co ma czystą korzyść. Lecz nie byłoby to już myślenie; byłaby to ideologia, czyli „obce myślane” w myśleniu, a raczej bezmyślności, podmiotu.

To, co istotne w pornografii to nie obrazki, tylko skopiczna obecność wszechoglądacza, extra voyerysty, niewidzialnego na planie wizualnym. Poruszona duchowo P i P i T (PiPiT) pisze o waginach typu morela, przekrojona truskawka, owoc granatu, owoc awokado. No dobrze, koleżanko po fachu, ale kto i ile czasu poświęcił na oglądanie kobiecego pudendum, by tak waginę poklasyfikować? A użyte słowa z kręgu „mniam mniam” nie dają miejsca na wyjście poza obszar oralizmu – cóż za słodko-mdławy smak!

Pornografia zadawala nie osoby na obrazku, te są przedmiotami, powtórzę, niezależnie od płci. Pornografia zadawala spojrzenie wszechoglądacza, także niezależnie od płci. Przedstawiony zbiór owoców został stworzony przez kobietę, żaden nie jest trucizną, żaden nie jest gorzki, a każdy jest elementem zalecanych współcześnie diet. Tylko „bezrozumny” typ nie doda do tego fructosarium elementów zakłócających typu rosiczka, orzęsek, małża. Czy fakt, że moje dodatki są takie a nie inne kwalifikuje mnie do seksistów, podczas gdy twórczynię fructosarium do wegetarianek?

Na Boga, myślmy zajmując się pornografią. Pornografia nie służy zadawalaniu mężczyzn czy kobiet, służy zadawalaniu podmiotów ludzkich, niezależnie od ich płci. Pani pisarko, psycholożko i terapeutko, świadczy o tym katalog kształtów wagin, standardowy przykład oralnego wymiaru obiektu u pań.

Tak oto, refleksja o pornografii prowadzi nas do poważniejszego tematu – miejsca „pokątnej satysfakcji” w życiu człowieka, nie tego czy owego, ale każdego przedstawiciela tego perwersyjnego gatunku. I odpowiadając na pytanie, dość często mi zadawane, dlaczego obszar jouissance (tu pornografia) lokuję poza etyką ustanawiając przy tym pole wolne od etyki odpowiem:

Po pierwsze, by nie szarogęslili się moraliści, którzy wszystko co w życiu podporządkowują etyce i…

Po drugie, dlatego, że tylko wtedy etyka miałaby sens w obszarze jouissance, gdyby satysfakcji, więcej, rozkoszy, można było przypisać właściwość zła lub dobra. Tymczasem tylko typom fanatycznym (gdzieś między Savonarolą, a Talibami) przysługuje taki przywilej. Nikt inny nie jest w stanie powiedzieć coś o rozkoszy bez relatywizacji etyki; i tak, rozkosz ciała tak, ale w małżeństwie – istnieje dobro oparte na doświadczeniu rozkoszy, ale jest ono mniejsze niż dobro istniejące w małżeństwie; sęk w tym, że nikt z tych wspaniałych moralistów (w tym sam JPII w encyklice o godności ciała) nie gwarantuje doświadczenia satysfakcji z faktu bycia w małżeństwie. Więcej, twierdzi się, że istnieje rozkosz i jest ona cacy, a nie be, ale to cacy może się nie sprawdzić w dobru jakim jest małżeństwo. Rozkosz pozostaje poza kwestią etyki, niezależnie od tego, jak bardzo ugodni się ciało. Więc produkuje się takie twory jak hedonizm, czyli nadmiar rozkoszy, gdy tymczasem samej rozkoszy jest przypisana właściwość nadmiaru, apelując przy tym do roztropności, która jest cnotą, a przez to dobrem, lecz dobrem ograbionym z rozkoszy. O tym błędzie moraliści wiedzą, więc przedstawiają Boga jako byt zadowolony, odczuwający satysfakcję z cnotliwych ludzi. Tymczasem, jakiekolwiek by nie były cnoty, nie przekładają się one na rozkosz ludzi cnotliwych; zostawiona jest im zdeseksualizowana satysfakcja z tego, że zadowolony jest Bóg.

Jak widać, ani jednoznacznie nie można stwierdzić, że rozkosz cielesna jest zła, ani że dobra; ona zależy od…i tu dodajcie co chcecie (pani PiPiT twierdzi, że rozkosz kobiet zależna jest od tego co przed i co po spotkaniu seksualnym, równocześnie w tekście stwierdzając implicite, że co 4 kobieta doświadcza rozkoszy przez samą immisję). Dlatego jouissance jest poza etyką.

I na koniec: system Sade’a oparty jest na tezie, na swego rodzaju dogmacie, że rozkosz jest dobrem, że jest dobra. Zważcie, jeśli potraficie prześledzić ścieżki tej filozofii, że Sade w ten sposób stworzył inny system etyczny, który co prawda obywa się bez Bytu Najwyższego, ale jest w pełni logiczny.

A typy ludzkie fanatyczne, jak Savonarola, kończą na stosie rozpalonym przez papieża, który wzdragał się przed uznaniem, że rozkosz jest złem; wolał on twierdzić, że „to zależy od…”.

KP

P.S. Skrót KKP to oczywiście Kongres Kobiet Polskich.



Bez tytułu, ale z sensem


Odpowiem dziś komentatorom. Są psychologami, więc i nosicielami wszystkich wad sposobu kształcenia psychologów.

To prawda, sama prawda – płacenie za udział w badaniach zmniejsza emocjonalne koszty manipulowania eksperymentalnym scenario, zarówno dyrygentów, jak i orkiestry. Czy jednak płacenie orkiestrze jest pomysłem dyrygentów, czy kolejnym trikiem manipulującym orkiestrą, to już sprawa taka prosta nie jest. Upraszczając, zaczęto płacić, bo dyrygentom było głupio, czy dlatego, że orkiestry skrzyknąć nie było można?

Za czasów mojego kształcenia nikt nie miał pieniążków by płacić za uczestnictwo. Więc badania robiono na dzieciach, konkretnie uczniach. Nawet moje o decepcji. Przychodziło się do szkoły, załatwiało sprawę z dyrekcją, a nauczyciel kazał dzieciom uczestniczyć w badaniach. Udawano, że efekt przymusu nie istnieje. A skoro udawano, że nie, to nikt nigdy i nikomu nie dziękował, nawet cukierkami, za udział w badaniach. Pozwolę sobie zatem wątpić, by czynnik moralny był zasadniczym elementem sprawczym wynagrodzeń za udział. Pozostaje mi przypuszczać, że płacenie było kolejnym sposobem manipulowania, które nazwałem kupowaniem motywacji i rozciągnąłem aż do kupowania wyników badań.

Doprawdy, wierzcie mi – jak dotychczas, nie odezwał się żaden psycholog czy metodolog, który zaprotestowałby przeciwko moim uroszczeniom, lub opisałby, jak to się robi obecnie. Stąd zakładam, że czynnik moralny, choć obecny, jest bardzo mało ważny w płaceniu.

A co do uwag pana Rafała: stan psychiczny szczurów nie frapuje mnie, podobnie jak i komarów eksterminowanych masowo letnią porą. Więcej, nie jestem obrońcą praw zwierząt i aktywistą ruchów ekologicznych, zauważam i popieram wykorzystywanie bogactwa przyrody ożywionej do badań mających na celu podtrzymywanie nadrzędności gatunku ludzkiego,  a także zwolennikiem moralności Kalego – to, co dobre dla człowieka ma być dobre, a „dobre” dla zwierząt dobre nie jest. Jestem tylko człowiekiem, istotą, która wie jak okropnym stworem człowiek jest, oraz że bynajmniej nie jest powodem do chluby tylko bycie człowiekiem. Robimy rzeczy okropne, choć dla człowieka pożyteczne. I robić będziemy. Lecz to nie oznacza, że to, co okropne ma być zakrywane i traktowane jako niebyłe.

Badacze są tylko ludźmi, są stworami, jak świadczy pomysł przypalnia brzuszków jako sposobu frustrowania. Dlaczego akurat to? Że są to fantazmaty osobiste, to pogląd psychoanalityków, ale definiowanie frustracji jako jakiejkolwiek niedogodności doświadczanej przez żyjący byt, wprowadza zamieszanie – dlaczego nie jest to stres? Czy stres różni się, czy nie, od frustracji, skoro za wskaźnik obydwu służy poziom kortyzolu? Czy jest bez znaczenia ,że badacz nazwie wieszanie głową do dołu, raz frustracją, a raz stresem? Jeśli tak, to moje nazwanie tego męczeniem, męczeństwem itp. jest równie uzasadnione, bo nie muszę tego uzasadniać, podobnie jak badacz nie uzasadnia tego, że jest to frustracją, stresem itd.

Zacząłem używać przykładów z eksperymentów psychologicznych dlatego, żeby pokazać, że podmioty ludzkie, niezależnie od tego jak siebie określają, tkwią w relacji z jouissance; że jest to obecne w badaniach, bo jest tam obecny podmiot; że badania psychologiczne to niewiele więcej niż dziecięce zabawy, do których dokłada się zakładane dobro, pożytek. Tymczasem czasami on jest, a czasami nie.

Moje refleksje nie dotyczą nawoływania o etykę, lub oskarżania o brak etyki. Tam gdzie jest jouissance, tam nie ma etyki, przy czym te działania nie są nieetyczne tylko pozaetyczne, a-etyczne. Więcej, jouissance to pole czegoś koniecznego w życiu człowieka. Moje refleksje tyczą tylko tego, że poza satysfakcją tkwiącą w wynikach badań, i to zarówno, gdy coś założonego zostanie potwierdzone, jak i nie potwierdzone, jest wszelako również satysfakcja z wieszania głową w dół, czy przypalania. Dowodem na to fakt, że wystandaryzowano (oczywiście arbitralnym rozstrzygnięciem) czas, przez który te bardzo pożyteczne dla człowieka działania będą trwały, argumentując to w wymowny sposób, że chodziło o to, by nie przyczyniać zwierzętom nadmiernego cierpienia. Brawo, skąd to ukryte założenie, że gdyby nie wprowadzony standard, to badacz zostawiony sam na sam ze zwierzęciem, pofolgowałby sobie? Jasne, standard musi być, by wyniki były w miarę porównywalne, ale nie w ten sposób jest uzasadniany. Niewiedziana wiedza dotyczy skłonności ku nadmierności, a nie niedomierności cierpienia.

Podobnie ma się rzecz ze standardem kwotowym należności za udział probantów. Wprowadzenie odgórne standardu kwotowego ma uczynić tę zmienną niezależną, ukrywając w ten sposób nieco bulwersujące założenie o „korupcyjnej” naturze podmiotów badaczy i badanych – każdy wynik można kupić, to rzecz ceny. Każdy taki standard określony arbitralnie ma za zadanie trzymać na smyczy „ciemną stronę” badanych i badaczy.

I to ta „ciemna strona” jest trzymana poza badaniami i eksperymentami. Nie zajmuje się nią psychologia, chociaż bardzo dobrze wie o jej istnieniu. Jeśli tak istotna część człowieka pozostawiana jest poza dziedziną, która przynajmniej semantycznie zajmuje się istotą ludzką, to czemu tak się dzieje? I nie chodzi tu o badania eksperymentalne, bo te łamałyby kanony etyki, ale o wysiłek konceptualny nad zagadnieniem, które łamie błogi sen psychologii, że Ja=Ja, że Ja=świadomość.

KP

P.S. No to pewnie w końcu zajmę się nagą pupą Agnieszki Radwańskiej.



Artefakt nad artefaktami


Kontynuujmy temat, albowiem dla rozumienia tego, czym jest podmiot ludzki, są to zagadnienia kluczowe. Badania weryfikujące eksperymenty Milgrama w pewnej części są mi znane; słyszałem o różnicach między narodowościami (nie wiem, czy między wyznaniami też były robione, w tym między duchowieństwem a laikatem, wierzącymi i niewierzącymi), także o różnicach między płciami (z charakterystycznymi gierkami pań z użyciem łez); nie wiem, czy robiono badania nad różnicami zwiazanymi ze statusem i pozycją (militaryści/pacyfiści; konserwatyści/anarchiści; różne służby specjalne/artyści itd.itp.).

Wszelako istniejące różnice, chociaż są interesujące, nie dodają nic do problemu zasadniczego badań psychologicznych. Z jednej strony chodzi o wysiłki, by podmioty ludzkie uczynić zmienną niezależną takich badań (czy ktokolwiek poważyłby się przeprowadzić badania te wśród ludzi noszących odmienne nazwiska, np. Marszałek i Mięczak? – postulat B.Russella, dla przypomnienia, brzmi: „Nigdy nie bądźcie niczego do końca pewni”, a z kolei za Mario Livio: „sceptycyzm jest nieodzownym elementem uprawiania nauki”). Z drugiej, i to jest najważniejsze, płacenie badanym, czyli kupowanie ich motywacji, nigdy nie było (z tego co mi wiadomo) przedmiotem krytycznego namysłu. Tymczasem, dopóki wiąże się udział probantów z dostarczaniem im satysfakcji, dopóty wyniki badań dadzą się uogólnić do banalnych wniosków w typie: „każde zachowanie i działanie ludzi można kupić”. Stąd interesuje mnie nieprzeciętnie kwestia, czy manipulując wielkością gratyfikacji pieniężnej, dałoby się uzyskać zachowania i działania probantów skutkujące „uśmiercaniem” badanych. Przypuszczam, że za 20$ nikt tego by się nie podjął, ale za 10000$ tacy „kaci” by się znaleźli. Trawestując pewien fantazmat Kanta powiedzielibyśmy: czy dacie głowę, że gdyby powiedziano badanym, że dostaną 1mln.$ za udane badanie, ale ryzykują to, że jeśli  badany przeżyje badanie, to beneficjent pójdzie na 10 lat do więzienia, to nie znajdzie się nikt, kto pomimo takiej groźby nie zaryzykuje wygranej? A czy naciągam przypuszczając, że byłaby to większość?

Wyniki eksperymentów psychologicznych są w istotny sposób kupowane, zwłaszcza tam, gdy badanie dotyczy związków człowieka z etyką. Badamy skłonność do zła, dostarczając badanym satysfakcji, a trudno jest obalić tezę, że satysfakcja nie jest dobrem (przecież całe wyrządzanie zła będące skutkiem działania w obronie własnej, traktowane jest jako pewien rodzaj dobra, a ograniczona, czy też zniesiona odpowiedzialność jest dostarczaniem satysfakcji). Uzyskiwanie wyników sugerujących istnienie w człowieku skłonności do czynienia zła, za które to wyniki płaci się, usprawiedliwiajac się przy tym, że jest to honorarium za udział w badaniach, a nie wyniki samego badania, czyni z badacza główny artefakt takich badań.

Na czym on polega? Otóż, kupując motywację do robienia tego, czy owego, kupuje się też motywację badacza – właściwie może on robić wszystko co chce. Może głodzić, nie dawać pić, tworzyć ciemność, odcinać dopływ dźwięków, szczypać, aby nie pozwalać zasnąć (badania nad deprywacją sensoryczną, a teraz zgadnijcie ile zarabiał na tym badany? A robiono to w jeszcze bardziej ekstremalny sposób na oddziałach psychiatrycznych – nie płacono, ba!, nie dawano nawet tabliczki czekolady; no i jak to było możliwe, no jak?); badając zjawiska zwiazane z powstawaniem otyłości badacze wieszali szczury za ogony głową na dół, przypalali im brzuszki miniżagwią – wszystko po to, by dostarczyć im zwiększonej dawki frustracji (tak to nazywają, pojęcia nie mam, czemu nie nazywają tego mękami), po to, by stwierdzić tylko, że uzależnienie od jedzenia jest silniejsze (szczury nadal żarły). Te metody dostarczania „frustracji” to pisz wymaluj metody SS (czytaj Służb Specjalnych).

Zadam więc teraz prowokacyjne pytanie: czy tacy badacze kiedykolwiek się z tych „naukowo uzasadnionych” działań wyspowiadali?

Piszę to wszystko by pokazać ważność tezy psychoanalitycznej – gdziekolwiek mamy do czynienia z pragnieniem, tam mamy też do czynienia z etyką. Wszystko co poza pragnieniem jest też pozaetyczne. I dalej, kluczowe eksperymenty psychologiczne wychodzą daleko poza obszar etyki, wikłają i badających i badanych w relacje z jouissance, z satysfakcją perwersyjną per se, a czyniąc tak i wynagradzajac za to, zawieszają kwestię pragnienia (dylemat: „chcę, czy nie chcę dalej w tym uczestniczyć” – to sprowokowana bulimia pieniązków: co się frasujesz pragnieniem, weź 50$ i będziesz miał to, co będziesz chciał).

Jest jeszcze gorzej. Gdy badacze czynią z badanych szczury doświadczalne, ślepną na coraz bardziej oczywisty fakt, że sami są szczurami doświadczalnymi dla tych, którzy są donatorami grantów. To jednak prowadzi nas do zagadnienia jeszcze szerszego – istoty dyskursu kapitalistycznego.

Pewno przyjdzie się tym zająć kiedyś. Nie zapominajmy wszelako i o tym, że za działaniami ludzkimi, tymi lub owymi, tak czy owak, stoi satysfakcja (nie swojska przyjemność, coś co czute jest zmysłami, ale coś, co odbierane jest poza udziałem zmysłów, nie będąc równocześnie pozazmysłowe).

Tak oto wysuwa się na czoło dylemat: czy satysfakcja jest dobrem. A dalej, czy działanie etyczne dostarcza satysfakcji, a jeśli nawet, to dlaczego nieustannie przegrywa z jouissance?

KP

P.S. Czym jest jouissance świetnie pokazuje naukowy opis następującego eksperymentu: „zaczęliśmy ostrzegać szczury w trakcie jedzenia – stosując błysk światła – że zostaną mocno porażone prądem w stopy. Szczury, które jadły mdłe pożywienie, szybko je porzucały, natomiast otyłe z reguły nadal pożerały kaloryczne pokarmy, ignorując sygnał, choć zostały nauczone, aby nań reagować. Ich pożądanie brało górę nad instynktem samozachowawczym” Dodajmy do tego, że u ludzi biorą górę nad etyką, i tą badanych, i tą badających.

Pomimo takich wniosków, jak najbardziej słusznych, nadal nazywają całą sytuację przyjemnością („ośrodek przyjemności”). Inaczej mówiąc, zwkłe całowanie, zwykle przyjemne, uważają za coś, co nie zostanie zaniechane, gdy zostanie się potraktowanym prądem. Nie, to jest naukowa pruderia. Tu chodzi o coś bardziej „ciemnego”, o jouissance, o popęd śmierci.

 

 



Ja, artefakt, mówię


O podmiocie, który jest dziś bardziej Nic niż coś, piszę od dawna; powracam do tego namiętnie, ciągle powracam i staram się przywracać do łask ten termin – nie tylko termin, faktyczność tego czegoś.

Mnóstwo wśród ludzi współczesnych niewiernych Tomaszów, niedowiarków chcących, by pokazać im ów podmiot, o którym mowa. Nawet pan Rafał, który tylko wtedy uwierzy, gdy zobaczy słowo podmiot w pismach Freuda, pokazuje ślady, po których stąpa on. Lecz są ludzie, których ślady nie przekonują o istnieniu bytu ślady zostawiającego. Ślady to ślady, między pierwszym z nich, a następnym, nie istnieje jakikolwiek krok je czyniący; ślad tu, ślad tam, a między nimi zieje nic – i o czym tu myśleć? A przecież to w tym nic zawiera się prawda bytu pozostawiajacego ślady (przynajmniej dwa), bytu, którego kształt i istota pozostaje tylko domniemaniem. W tym to miejscu można dostrzec skomplikowaną naturę czasu, bardziej skomplikowaną niż sądzą fizycy i filozofowie – w przybliżeniu zawrzemy to w formule: znalazłem To, zanim jeszcze go odszukałem; „znalazłem” to pewność, „zanim odszukałem” to potwierdzenie, którego pewność nie potrzebuje.

Na pytanie, czy istnieje świat duchów odpowiada się wprost, jeśli znajdują się ślady tych istot, istot nie  z tego świata, ze świata już znanego. Ludzie mówią: „To pozostawiło w nim niezatarty ślad”. Jakie to, co za to? Myślą, że są bliżej, że trzymają za rogi byt tego To, gdy nazwą go wstrząsem, urazem, traumą, frustracją; cóż, to tylko naiwniacy; nikt z nich nie widział tego czegoś traumatyzującego w działaniu, w czasie teraźniejszym, w tu i teraz. To coś nie ma czasu teraźniejszego – jeśli mierzyć To, jego istnienie, czasem teraźniejszym, w jego hic et nunc chwili, to To nie istnieje. To tylko było i To tylko może być, lecz To nie jest. Traumę stwierdzamy w czasie przyszłym, w którym orzekamy o czasie przeszłym – trauma była, a jej skutki to jej ślad, tylko ślad.

Czy istnieje świat aniołów? A czy istnieją ślady, które zmuszeni jesteśmy aniołom przypisać? Oczywiście, że tak. Weźmy medycynę, w której gdy już nic nie wiadomo, to przywołuje się pojęcie „wyleczenia spontanicznego”, ot proste: był w poniedziałek „beznadziejny rak”, a we wtorek „znikł rak”, znikł pozwala nam mówić, że był i uniemożliwia nam mówienie, że jest. Medycyna, ta nasza wielka wspaniała medycyna współczesna, robi z ludzi idiotów orzekając o spontanicznych wyleczeniach, do których zaistnienia nie przyłożyła się niczym; we wtorek może jedynie stwierdzić, że z poniedziałku na wtorek coś pozostawiło ślad nazwany „wyleczeniem”. Jego spontaniczność nie ma tu nic do rzeczy, to tylko granica odgradzająca wiedzę od niewiedzy, medycynę od świata aniołów, duchów, bogów, demonów. Czy podmiot jest? Czy są aniołowie, bogowie, duchy i demony? To, Owo, nie jest przez „jest”, nie można im tej właściwości przypisać; To, ledwo dopiero co, ale było, było, które nie jest; Owo To może być, tylko może, „może”, które ma stać się „musi”, powinno być; powinno choćby dlatego, by żaden dupek nie mógł powiedzieć: „umrze pan/pani w przeciągu kilku miesięcy”, by musiał powiedzieć: „ma pan/pani 90% szans, że umrze w przeciągu kilku miesięcy”, by żaden dupek nie mógł powiedzieć: „nie wyjdziesz na wolność, bo nie rokujesz, że się zresocjalizujesz”.

Dlaczego psychologia w swej frankensteinowskiej pasji stworzenia zuniformizowanej jednostki traktuje istnienie podmiotu nieświadomości jako artefakt, i to artefakt istniejący tylko w jedną stronę? Pan Rafał wymienił artefakty pochodzące od probantów. Zaiste, to przypisywanie grzeszności jednym, by nic nie mówić o drugich jest uderzające. Lata 70 i 80-te wieku zaledwie ubiegłego, a traktowanego dziś jak archaik, to lata tysięcy badanych dzieci i dorosłych, badanych testami psychologicznymi nigdy nie wystandaryzowanymi, aliści stosowanymi w dobrej wierze. W owym czasie metodologowie dłubali we własnym ogródku, w którym dominowali probanci, promil względem tych, którym stawiano diagnozy przy użyciu niewykalibrowanych narzędzi.

Przejdźmy teraz na podwórko metodologów. Cudaczne jest ich przekonanie, że manipulowanie motywacją badanych przez obietnicę honorarium nie wpływa znacząco na wyniki obserwacji. Starają się, by wierzono, że zapłata w wysokości 1$, 10$, 1000$ i 100000$ nie zmieni w żaden sposób motywacji do uczestniczenia w badaniach. A dlaczego w ogóle płacą? Czym właściwie się zajmują? Przechytrzeniem złosliwej i wrednej natury podmiotu ludzkiego, sabotującej obecność na badaniach, czy też zagadnieniem naukowym, który tylko wtedy jest naukowym, gdy motywacja kontrolowana przez wysokość nagrody trzymana jest na smyczy? A sami badacze? Czy naprawdę są naiwni sądząc, że eksperymentatorzy płci męskiej o frapującej budowie ciała nie wpłyną na wyniki badań grupy homoseksualistów? Albo ponętne eksperymentatorki przez swe wdzięki nie interferują w motywację grupy studentów? Powiedzą, że te zakłócenia można pominąć, bo nie wpływają znacząco na wyniki badań. To chciejstwo. Nikt nigdy nie zrobił badania, powtarzając Milgrama, lecz z eksperymentatorami nie pohukiwającymi na badanych, ale beznamiętnie powtarzajacymi „Zrób to”, czy też zajadającymi jakiegoś burgera w trakcie. Sądzą, że wyniki byłyby inne. Zgoda. Tylko jak wtedy przekonaliby nas, że na wyniki eksperymentu  nie wpływają przede wszystkim pragnienia eksperymentatorów? Przecież nie można być ślepym na to, że pomysłodawca eksperymentu, ocalały z zagłady, zajął miejsce nazisty, by utwierdzić siebie w przekonaniu, że lepiej jest być katem niż ofiarą; że na wyniki eksperymentu wpływ miał zarówno „autentyzm” pohukiwań, jak i strach badanych (ostatecznie nie byli oni wyselekcjonowani ze względu na pasywno-zależną czy autonomiczną osobowość). A najśmieszniejsze jest to, że gdyby znalazł się wśród badanych ktoś oporny na taką manipulację, to byłby potraktowany jako artefakt.

Czy jest w pismach Freuda obecny podmiot? Oczywiście, że tak. Nie jako przedmiot dociekań, ale jako sprężyna pragnienia. Jest obecny w radach dla lekarzy praktykujących psychoanalizę, w obronie kolegi, nie lekarza, oskarżanego o łamanie prawa zakazującego wykonywania terapii nie-lekarzom; no i jest obecny w: Wo Es war, soll Ich werden. Najpierw ma być To, a potem ma być Ja. Więcej, powinno być. Dlaczego formuła nie wygląda tak: Wo Uber-Ich war, soll Ich werden? Dlaczego nie jest to zachęta do sojuszu między Ich i Uber-Ich? Dlaczego jest to przedstawione tylko jako sprawa Ich i Es, między Ja i To?

Jedno jest pewne. Tej formuły nie da się odczytać tak: gdzie To było (Wo Es war), tam powinno być Ja eksperymentatorów (soll Ich werden). A tak właśnie skonstruowane są badania w psychologii.

KP



Człowiek pochodzi z luki (i nie jest to sprawa metafizyczna)


Zafrapował mnie komentarz pana Rafała, którego przy tej okazji pozdrawiam (ma się rozumieć serdecznie). Odpowiem na to takt: miałem 18 lat i…nic w głowie na temat tego, czego będę uczył się dalej. Za sobą zostawiłem pomysł na fizykę jądrową, przed sobą luźne rozważania: a może by tak biochemia? Z tej biochemii (to ewidentny znak wpływu wspaniałej nauczycielki młodego pokolenia, przy okazji pierwszej poznanej przeze mnie feministki, co to żyła feminizmem, a nie politykami feminizmu – zmarła młodo, tuż po niej umarła jej 4-letnia adoptowana córeczka) pozostała mi praca maturalna pod tyułem „Sekrety cyklu Krebsa”, która zaraz potem olśniła egzaminatorów biologii na Wydziale Psychologii UW. Dlaczego zdecydowałem się na psychologię? Bo bardzo chciała tego moja koleżanka – nie chciała studiować na tym wydziale sama. W ciągu miesiąca przestudiowałem podręcznik psychologii Hebba – ten organicystyczno-mechanicystyczny (a la pawłowizm) bryk i zaimponowała mi wtedy jego naukowa precyzja. W efekcie znalazłem się na psychologii.

Czy cokolwiek i w jakikolwiek sposób zapowiadało kim się stanę w przyszłości? Nic nie zapowiadało mojego przesunięcia od „scientific” do „humanities”, od chemicznej substancji nerwicy ku podmiotowej substancji nerwicy. Daję przykład siebie, by spróbować rozjaśnić kwestię „naukowości” Freuda. Psychoanaliza nie odrzuca naukowości. Freud tym bardziej. O stosunku do naukowości zdecydowało odkrycie fenomenu ekstymności (działanie hipnozy, jakby nie liczące się z chemią, czyli wpływ dyskursu, słów, na podmiot; dziecięca seksualność – klasyczny przykład istnienia i działania czegoś, co nie znajduje oparcia w hormonach płciowych [jeszcze lepszy przykład to seksualność starców, i to nie tych od Zuzanny w kąpieli]; odkrycie uwiedzeń fantazmatycznych [obok tych rzeczywistych], czyli substancjalizacja rzeczywistości wewnętrznej jako rzeczywistości fantazmatycznej; odkrycie realności per se, tej między niesamowitoścą unheimliche, a finalnością popędu śmierci).

Zacytuję Lacana: „nie można wysłuchiwać [czegoś u kogoś] nie tworząc przy tym metapsychologii”. Gdy uformowała się psychoanaliza, wychodząc poza hipnozę (skłanianie kogoś do słuchania tego, co mówi hipnotyzer) w kierunku wysłuchiwania nieznanego czegoś w tym, co mówi do nas podmiot [to jedyne podobieństwo między psychoanalizą a medycyną, tyle że lekarz wysłuchuje tylko tego, co jest mu znane, a psychoanalityk tylko tego, co jest mu nieznane], odkryła, że podmiot ludzki wystaje poza łańcuch znaczących, wystaje poza dyskurs, jak i swoją własną mowę; niezależnie od tego jak i co mówi, mówi więcej niż potrzebuje lekarz i więcej niż spodziewa się psycholog.

To „wystawanie poza” jest we wszystkim co jest mówione, oczywiście pod warunkiem, że będzie wysłyszane. Posłużę się przykładem: oto sen jak sen. Śni się komuś olbrzymia ważka. To koszmar, ten sen napełnia tego kogoś przerażeniem. Dlaczego? To proste, olbrzymie ważki nie istnieją, ten ktoś obwieszcza. Nie jestem zadowolony tym wyjaśnieniem. Przecież istnieją ropuchy olbrzymie (aga, czyli rhinella marina); gdy wszelako się śnią, to nie wywołują przerażenia. No tak, zostanie powiedziane, ale to naprawdę była olbrzymia ważka! Cóż tu widzimy? Że olbrzymie ważki mogą istnieć tylko poza dyskursem; a gdy tak się dzieje mogą zostać ponownie wepchnięte w dyskurs (niech przykładem będą horrory hollywoodzkie ze swymi gigantycznymi pająkami, osami itd.), mówimy wtedy: to tylko film (co pozwala nam obejrzeć film do końca), tudzież o wiele częściej: to tylko sen (co pozwala nam spać dalej w przeświadczeniu, że wszystko gra, a rzeczywistość jest przede wszystkim, przede wszystkim jest). Upewniamy siebie, że jesteśmy częścią rzeczywistości, a w niej nie ma miejsca na olbrzymie ważki, a jeśli są w niej olbrzymie ropuchy to tylko dlatego, że są one takie tylko dzięki temu, że zostały tak nazwane, ochrzczone przez Symboliczne; są olbrzymie względem innych ropuch, a nie względem podmiotu.

Otóż to właśnie pozwala nam zrozumieć złudzenie psychologii, jej sen na temat człowieka – dla niej alternatywa ma postać: albo podmiot (olbrzymia ważka), albo podmiot cały (ważka olbrzymia, odonata giganta), podmiot, który psychologia chce upchnąć w rzeczywistości, czyniąc z niego byt, który przestanie przerażać psychologów. Całość psychologii klinicznej stara się upchnąć podmioty ludzkie w psychologicznym zbiorze Linneusza. Znajdziemy w nim schizoidów, ludzi potrzebujących wsparcia, współuzależnionych, zakupoholików, nadmiernie sfrustrowanych, toksycznie zakochanych itd.itp. Na przykład w tym zbiorze toksycznie zakochany to jak aga olbrzymia, podmiot cały, który niczym już psychologa nie przerazi – możemy nie wiedzieć jak się rozmnaża w niewoli, ale nie ma szansy doprowadzić nas na skraj szaleństwa.

Konkludując, nerwicą na pewno rządzi jakaś substancja chemiczna. Gdy już ją znamy, czujemy się bezpieczni. Wystarczy przecież nią manipulować, ta substancja staje się viagrą, gram tu, gram tam. Wystarczy wszelako wysłuchać człowieka, który szczęśliwy, że dostał viagrę na swą impotencję, przyszedł do analityka z lekiem w kieszeni, którego nie zażył. Co o tym zdecydowało? Jedna myśl tuż przed viagry zażyciem: „a co będzie, jeśli viagra nie zadziała?”. Dla kogoś takiego miejsce już tylko  w wariatkowie albo u psychoanalityka.

To nie nerwicą zajmuje się psychoanaliza, to podmiotem się zajmuje. Podmiot nie ma życia, ma tylko egzystencję. Nie jest nawet przypadkiem klinicznym.

Alternatywą dla psychoanalizy nie jest ta psychologiczna, ani ta medyczna (podmiot chory, albo podmiot zdrowy), ta psychoterapeutyczna (podmiot zadowolony, albo niezadowolony) ani też ta religijna (albo podmiot, albo Bóg [tylko chrześcijaństwo próbuje, niekonsekwentnie zresztą, nadać Bogu cechy podmiotowe]).

Alternatywą dla psychonalizy jest ta oto: albo podmiot, albo Nic.

Luka, z której wywodzi się człowiek ma jedno imię – to śmierć.

KP

P.S. Przykłady opisane przeze mnie są jak najbardziej prawdziwe.



Zwykłe i niezwykłe kłopoty z podmiotem


Ostatnim razem pisałem o konieczności istnienia psychoanalizy jako dyskursu. Korzystając z entuzjastycznych sądów pewnego wybitnego profesora starałem się wskazać, że bez psychoanalizy  bylibyśmy o wiele za ubodzy, by radzić sobie z na pozór neutralnymi twierdzeniami tych, co skłonni są mówić coś w duchu wszystkoizmu. Na pewno to samo można powiedzieć o psychoanalizie – ostatecznie jest dyskursem, a dyskursy tyczą spraw uniwersalnych. Z definicji przeto psychoanaliza musi być podkopywana, kwestionowana (i ciosów w nią wymierzanych nie brakuje). Wskazałem w ostatnim wpisie na to, że wszystko, co powiedział rzeczony profesor trzyma się kupy, pod warunkiem wszelako, że anulujemy faktyczność istnienia podmiotu ludzkiego. W nauce próbuje się to robić nieustannie. Pan Profesor najzwyczajniej w świecie przenosi odkrycia z zakresu  neurologii mózgu kałamarnic na mózgi ludzkie, dokładnie tak samo jak psychologowie czynią to w przypadku szczurów, które traktowane są jak matryca, do której przykłada się ludzi.

Czym jest wszelako mózg człowieka bez jego nosiciela? I dalej, jak traktowany jest tenże nosiciel przez tych, którzy pragną być doktorami Frankensteinami?

Z perspektywy czasu zaczynam dojrzewać do przekonania, że zrządzenie losu, lub anioł stróż – dla mnie to bez różnicy – skłonił mnie do zapisania się na seminarium magisterskie z tzw. metodologii badań psychologicznych. W mych naiwnych czasach, równie naiwnych akademickich psychologów, w modzie była ślepota na centralne zagadnienie wtedy, dziś i jutro. Skąd płynie wiedza zdobywana w badaniach psychologicznych?

Już wtedy pewne środowisko psychologów uznających się za champion’s league, czyli metodologów, uznawało, że wiedza bierze się z wyśmienitej metodologii badań, czyli z przejrzystej selekcji królików doświadczalnych, konstrukcji oprawy badań, która miała być skrajnie sterylna, oraz wycyzelowanego doboru narzędzi, czegoś jak skalpel laserowy, oddzielający bez pudła nieśmiałość od zakłopotania, mruka od odludka itd. Na kochanych moich studiach wszystko grało bez zarzutu, pod warunkiem, że składało się hołd ludzkiej naiwności.

Tymczasem seminarium magisterskie dotyczyło decepcji, procedury odkłamującej grzech, nie boję się nazwać go ciężkim, leżący w centrum całej tej metodologii. „Drogi probancie, dziękujemy Ci za uczestnictwo w badaniach [to tylko konwencja], które w zamiarze mają na celu (np. pomagać ludziom)[to słodzenie, manipulacja, by probant nie czuł się zrobiony w konia]. Korzystając z okazji chcemy Ciebie przeprosić za to, że nie mówiliśmy prawdy w przekazywanych Tobie instrukcjach [fajne nie?, zdecydowanie uczciwiej byłoby powiedzieć: okłamywaliśmy Ciebie]”. Mówienie prawdy post factum – tym jest decepcja, nie proszeniem o wybaczenie, nie pozwolenie badanemu na zdecydowanie, czy z tą nową wiedzą akceptuje bądź nie swój udział i aprobuje lub odmawia użycia swego arkusza badań. To tylko odkłamanie, przyzwoitość robiąca za cnotę, którą przypisuje się metodologii i psychologom w ogóle.

Wiedza zdobyta podstępem, zwyczajnym okłamaniem. Kto został okłamany? Kto i dlaczego przeszkadzał w osiagnięciu wiedzy? Lepiej, jak jest sądzone, okłamać podmiot, niż być przez podmiot okłamanym, czyli być Innym okłamanym.

Pisałem jakiś czas temu, że wiedza jest przedmiotem kradzieży, jest wykradana i przywłaszczana przez nowego właściciela. Już samo to wystarcza za nieczysty jej status. Lecz wiedza zawłaszczona dzięki kłamstwu idzie o krok dalej, stawia pod znakiem zapytania sprawę prawdziwości takiej wiedzy – złodziej na dodatek staje się naciągaczem.

W badaniach seminaryjnych starano się wykazać czystość dążności i pełną odpowiedzialność badaczy za to okłamywanie. Dostałem wspaniałą ocenę za wykazanie w badaniu, że „odkłamanie” procedury polepsza nastrój probantów. Nie było potrzeby tego badać, to było oczywiste, że musi tak być. Tyle że wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Wynik tych badań służy tylko samooszukiwaniu się badaczy – czyżby badanym nie działa się krzywda? [badani też starają się być przyzwoici względem fałszywych skruszonych]. Sęk w tym, że ten wynik jedynie rozgrzesza badaczy i upewnia ich dalej, że okłamywanie podmiotu jest uzasadnione i poprawne metodologicznie. Frankensteinowi nic nie grozi, nadal będzie podlłączał elektrody do mózgu człowieka, bo nie ma krzywdy kałamarnica, a człowiek przeproszony za okłamanie olewa to, że posłużono się okłamaniem. Podadzą sobie ręce i wypłacą probantowi skromny datek (dawniej w dolarach).

Pytanie wszelako o status tak osiągniętej wiedzy pozostaje, a praktyka okłamywania podmiotów pozostaje i rozkwita na dodatek – vide psychologia reklamy i działań marketingowych, psychologia działań rynkowych i polityki [dawniej też była, znana jako psychologia działań prospołecznych].

To także dowód na faktyczność istnienia podmiotu ludzkiego, choć to nie jemu przysługują prawa człowieka, i to nie jego bierze w obronę rzecznik praw obywatela. Najwyraźniej podmiot uwiera i ustanawia barierę przed…no właśnie, przed czym?

KP



W międzyczasie (9)


Niekiedy zmuszony jestem ponawiać pytanie, które bardziej publicznie zadam pod koniec października na pewnej uczelni (o ile nie spadnie na nią któraś z egipskich plag) – czym jest psychoanaliza? W leksykonach i almanachach specjalistycznych rzecz przedstawia się prosto, najczęściej jest to dziedzina psychoterapii (coś co uprawiał także, nic o tym nie wiedząc, Jezus w swej działalności uzdrawiającej, jak i szereg wielkich magów z Asklepiosem na czele). To, co leksykony przyjmują za oczywistość, to akurat jest najbardziej wątpliwe. Czy psychoanaliza jest dziedziną medycyny? Jasne, że nie – w żadnej uczelni medycznej, i w żadnej poradni czy szpitalu, nie znajdziecie gabinetu psychoanalityka; sam używam pieczątki psychoanalityka, co bywało w czasach, w których byłem proszony o konsultacje, przyczyną kontrowersji. Dlaczego bowiem nie używam pieczątki psychologa? Bo w sumie przestałem nim być, gdy odłożyłem do lamusa wszystkie narzędzia pomiarowe i pozostałem przy uchu – nie czytam w oczach, w ruchach, ani w zachowaniach, jeżeli już to czytam uchem. Innych narzędzi nie potrzebuję. To na czym opieram pewność swych sądów?

Niedawno ktoś próbował przekonywać mnie, że psychoanaliza nie jest dyskursem. Nie sądzę, by komukolwiek udało się tego dokonać. Niemniej jednak pozostaje kwestia – gdzie lokuje mnie pieczątka psychoanalityka? Nie w kręgach medycznych (tzn. medycyny jako nauki), psychologicznych, tudzież religijnych (no, chyba że przystawiłbym psychoanalitykowi z pieczątki określnik „chrześcijański”). To gdzie jestem? Skoro słucham, a nie myślę, to nie jestem po stronie nadawania wyobrażeń realności równań, formuł, matematycznych. Skoro słucham, a nie postępuję tak, by obrazować dla innych realność prawd wiary (oczywiste ograniczenie religii – jeśli wierzysz, ale nie chodzisz do kościoła, to nie wierzysz;  jeśli nie wierzysz, ale chodzisz do kościoła, to wierzysz – wierni przesłaniają wierzących; w sumie na wiernych mogą składać się sami niewierzący). Ani nauka, ani religia, czyżby wieczny outsider?

Byłoby tak, gdyby psychoanaliza naprawdę nie była dyskursem, czyli dziedziną, która tyczy wszystkich ludzi, a nie tylko chorych, chcących znależć interesującą pracę, nosić pieczątkę psychoanalityka, wykolejeńców, dziwaków, wyjętych spod prawa itp. wąskim grup interesantów.

Mówią, że psychoanalityk interpretuje, tzn. nadaje znaczenie, sens czemuś. To nie tak, psychoanaliza raczej objaśnia coś (jak np. czynność opisywana przez temat „znaczenie prozy Hemingwaya w…”), a czyniąc tak grodzi w „nieogrodzonym” pole, które nazywa się wiedzą, pozostawiając poza nią resztę, pomniejszoną o wiedzę, ma się rozumieć. To dlatego psychoanaliza jest tak kontrowersyjna, by nie powiedzieć znienawidzona – stara się ona, by uczynić wiedzą to, co prawie nikt nie chce, by wiedzą się stało. Prawie, albowiem od czasu do czasu zdarzają się osoby, które chcą uczynić wiedzą to, co pozostaje dla nich niewiedzą (już nic innego im nie pozostaje).

Z całego kosmosu „skrywanego” wyodrębnić wiedzę i ją ujawnić światu, ludziom i człowiekowi. Nie ma to nic wspólnego z powiedzeniem wszystkiego. Mówić to, co daje się powiedzieć, pozostawiając resztę, to co nijak nie daje się powiedzieć, lecz co choć nie daje się powiedzieć, to wszelako ciągle stara się napisać – konieczność to coś, co nie przestaje się nie zapisywać (np. im częściej człowiek się spowiada, tym więcej grzechów w sobie rozpoznaje). Zauważycie tu sedno problemu podmiotu obsesyjnego – konieczność, której niewolnikiem jest, eliminuje w jego życiu jakąkolwiek ewentualność („czy wyłączyłem gaz wychodząc z domu?” – mamy tu ewentualność, że wyłączył, jak i nie wyłączył; to ewentualność w ogóle chce anulować taki podmiot).

Możemy spytać się, dlaczego mielibyśmy ujawniać, a nie pozostawiać skryte skrytemu? No to popatrzmy na przykład.

Oto GW z 30.VIII.; w niej wywiad z niejakim profesorem Llinasem Rudolfem, badaczem układu nerwowego. Pod uwagę wezmę trzy jego wypowiedzi. Pierwsza brzmi tak: „Jestem naukowcem. Mogę robić, co chcę. Jeśli mój pomysł zadziała, świetnie. Jeśli nie, to się mylę. I co z tego?”. Cóż to takiego, jeśli nie pasja Frankensteina, podstawowy napęd naukowców? Z łatwością dostrzeżemy, że to co skrywane tutaj, to dziecięca namiętność zwana ciekawością – jeśli x dosypię do y, to co będzie? I teraz, jeśli umrze po zażyciu takiej mikstury babcia (przypadkowo, przecież chciała się tylko napić), to pozostaję nieodpowiedzialny, właśnie dlatego, że jestem dzieckiem. Pan profesor przezornie wyizoluje neurony kałamarnic, bo co go interesują skutki jego działań dla kałamarnic? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, rozgrzeszy się. Gdyby pan profesor mówił to do psychoanalityka, mógłby usłyszeć np.: „jak na Frankensteina wygląda pan bardzo nobliwie”. Zapewne nie chciałby tego usłyszeć, lecz nigdy za mało mówienia o frankensteinowskiej naturze nauki i naukowców – układ nerwowy to nie zabawka, to być może dusza człowieka.

Druga wypowiedź: podaję skrót – „gdy padnie bramka, wszyscy krzyczą: Gol!. Jeśli ktoś krzyknie „Gol” kiedy indziej, to znaczy, że jest wariatem. A zatem jedna komórka może się mylić. Im więcej komórek, tym mniejsze ryzyko pomyłki”. No cóż, to piękny przykład dylematu Kassandry. Pan profesor wie, że większość może się mylić (to ewentualność) i zapewne wie, że jednostka, i tylko ona, może się nie mylić (to także ewentualność), ale co z tego, jeśli jednostka zostanie umieszczona w wariatkowie? To typowy przykład namiętności oświeconych władców – dla każdego swego kaprysu należy znaleźć poparcie większości, czyli legitymizować nawet najbardziej bzdurne kaprysy; normą jest tylko to, co wyznacza kaprys władcy, poparty badaniami opinii społecznej (np. skoro tortury są popierane przez mnóstwo komórek nerwowych, to pojedyncze inaczej myślące komórki są chore i należy je olać, albo wyizolować w wariatkowie, gułagach itp. pomysłach). Jeśli większość ma rację, to nie ma zapory przed władzą kłamstwa (przypomijmy tu eksperymenty Asha, które nasz profesor ignoruje). Co robi wtedy psychoanalityk? Mówi np. „co zrobi teraz Stalin, gdy mu powiem, że jest Stalinem?”.

Wypowiedź trzecia: pasja bycia szarlatanem. Oto ona: „Przychodzi do mnie bardzo ważna osoba, której brat choruje na schizofrenię. Żąda, żebyśmy mu pomogli. Brat jest w bardzo złym stanie. Psychiatrzy nie mogą mu pomóc. No to włóżmy pacjenta do moich urządzeń. Okazuje się, że ma problem z dźwiękami. Dochodzę do wniosku, że można go wyleczyć. Mówię: „Proszę pojechać do Szwajcarii do mojego współpracownika i poprosić go o zrobienie bardzo małych otworków po obu stronach głowy, o – tutaj”. On jedzie i już nie jest schizofrenikiem.”

Ta wypowiedź skupia w sobie sedno tego, co jest osobistą niewiedzą pana profesora. Na żądanie kogoś, można komuś innemu wywiercić w czaszce otworki, po to tylko, by JWP pan profesor zareklamował swoją prywatną klinikę w Szwajcarii, ma się rozumieć tylko dla bardzo ważnych osób. VIP może zażądać, by zrobić to czy tamto z niepokorną jedną komórką nerwową, a jeszcze bardziej ważny VIP skorzysta z tej prośby, by pochwalić się cudem (czyli ewentualnością), inne ewentualności (że się nie udało, że stało się gorzej niż było przed zabiegiem) ukrywając ile się da. Nazywają to samouwielbieniem, człowiekiem sukcesu. Jest on taki tylko dlatego, że porażki ukrywa. Analityk mógłby rzec: „a teraz proszę opowiedzieć o pacjencie, który tej tortury nie przeżył”.

Ktoś to musi robić, ktoś musi skrywane ujawniać. Nie ma bowiem takich działań ludzkich, które nie miałyby związku z etyką. Nawet jeśli dotyczą one neuronów kałamarnic.

Los Kassandry był przesądzony tym, że jej mówienie nie stało się dyskursem. Psychoanaliza nim jest.

KP



Jedno czyniące dwojga


Przez tydzień zastanawiałem się jak przedstawić jeden z owoców plonu zapoczątkowanego pojawieniem się fallusa. Dlaczego fallus problematyzuje ludzkie życie? Jaki jest jego status, bo że jest trudno mieć wątpliwość?

Pewnego razu powołałem się na zajęciach na przykład zaczerpnięty z Ewangelii. Oto bohaterka tej opowieści podchodzi do, jak należy mniemać, zdrożonego Jezusa, pochyla się do jego stóp, namaszcza je ówczesnymi perfumami i wyciera swymi włosami. Co jest przedmiotem tego uszanowania, co jest przedmiotem adoracji w tej scenie? Napisałem adoracji, choć dla jednej ze słuchaczek był to wyraz poniżenia – bardzo tajemniczego poniżenia, albowiem tylko w umysłach uprzedzonych pań jest to wyraz męskiej (Jezusowej) przemocy w stosunku do kobiet, lub też, tak czynią światlejsze z feministek, przemocy skrytej w umysłowości autora tego przekazu. Inaczej mówiąc, to sama słuchaczka mych zajęć odbiera swoją interpretacją suwerenność aktu jawnogrzesznicy. Suwerenność, to znaczy indywidualną wartość aktu – czy jakakolwiek kobieta może z własnego wyboru dokonać tego, co kobieta z Ewangelii? Czy istnieje kobieta, która może w mężczyźnie znaleźć coś, co mężczyzną nie jest, czemu może dać swe uwielbienie, nie będąc równocześnie podejrzana o zgodę na bycie poniżaną przez mężczyznę? Tym jest problemat fallusa dla feminizmu – co począć z tym, że to kobieta jest źródłem wiedzy na temat fallusa, bardzo dwuznacznej wiedzy – fallus jest bowiem źródłem i poniżenia i uwielbienia równocześnie.

Feminizm od początku ma problem z macierzyństwem, widząc w nim opresję, i słusznie. Fallus jest opresją – problem w tym, że jest to bardzo często opresja uwielbiana. Gdy matka tłumaczy swoją niechęć do rozwodu tym, że ma dzieci (że trwa ze względu na dzieci itp.), to jest tak dlatego, że reprezentują owe dzieci fallusa; dzieci są przeto opresją, z jednej strony, i uwielbieniem, z drugiej. Otóż feminizm znajduje bazę dla swej ideologii w podkreślaniu opresywności ze strony fallusa, przy, bywa że zupełnym, nie przyjmowaniu do wiadomości jego strony wywołującej uwielbienie.

Wiele lat temu wysłuchiwałem historii rodowej kogoś, kto był przesiąknięty pamięcią o czynie jego babci, która porzuciła ośmioro swych dzieci (zostawiając je ich ojcu) i umknęła ze swym ukochanym stangretem do Monte Carlo. Cóż, modelowy przykład kobiety wyzwolonej, ikona feminizmu. A przecież rzuciła wszystko dla fallusa, którego adorowała, którego odnalazła poza dziećmi, i któremu, jak porządna zakonnica, ślubowała śluby wieczne. Czy to fallus rzucił ją na kolana, czy to ona zgięła kolana sama? Radykalnie rzecz biorąc, wyzwolenie kobiet może być takim tylko jako całkowite wyzwolenie od fallusa – lecz czy istnieje taka rzeczywistość?

Psychoanaliza rozpoznała przynajmniej trzy opresje falliczne w życiu kobiet: po pierwsze dziecko, dzidziuś jako fallus, uwielbienie, którego cechą jest zniewolenie przez dziecko; po drugie mężczyzna, ten uwielbiany spokój i komfort, gdy wyśle jej co rano sms z „dzień dobry”, gdy jest z kim wyjść do kina czy teatru itd – we własnym gronie dają między sobą wyraz opresji w jakiej się znajdują, ale trwanie w tej opresji daje wyraz adoracji fallicznej; po trzecie, ciało, ta nieustanna opresja z powodu tego jakie jest, lub, co gorsze, jakie może być, z jednoczesną adoracją jego obecności, rytualnym celebrowaniem czynności, których ciało jest przedmiotem, ten powód łez i zgryzot, a zarazem miara szczęścia („ojej, schudłam o kilo”). Czy istnieje rzeczywistość, w której kobieta byłaby wolna od opresji ze strony dziecka, mężczyzny i ciała? Czy istnienie dziecka, mężczyzny i ciała może obyć się bez wartości fallicznej?

Poświęcam tyle uwagi falliczności, by wskazać też na istnienie różnicy między mężczyzną i kobietą w obrębie relacji z fallusem. Gdy kobieta szuka przede wszystkim fallusa (Urszula Jabłońska i Karolina Sulej dokumentują to w swym tekście z WO 34(741), mężczyzna poszukuje niczym pies łowczy obiektu, przedmiotu dla swych pragnień. Kobiety o tym świetnie wiedzą, lecz gdy same szukają fallusa w mężczyźnie czy dziecku, skazane są na kompromis – płacą okup przez godzenie się na bycie obiektem, mogąc w zamian adorować fallusa. Feminizm albo nie widzi, albo udaje, że nie widzi, że opresja ze strony fallusa nie jest tą samą rzeczą co opresja ze strony obiektu, a przez to ze strony mężczyzny. Albowiem fallus nie jest obiektem, chociaż za obiekt może być brany. Fallus jest znaczącym, coś znaczy, podczas gdy obiekt niczego nie znaczy, jest generatorem, powodem pragnienia. Fallus działa tak samo na mężczyzn i kobiety – ma stronę opresyjną i uwielbianą (vide wyprawa wędkarska czy miejsce ukochanej drużyny futbolowej w tabeli). Problem w tym, że kobieta rzadko bywa dla mężczyzny fallusem, problem to dla kobiet, nie dla mężczyzn.

Dlaczego istnieje ten konflikt?

Jest jeden fallus i dwie płcie – to tu leży zarzewie konfliktu. Rozwiązania proponowane przez monoteizmy zawodzą. Żaden z bogów nie przemawia jako To. Owszem, przemawia jako Ja („Jam jest…”), przemawia jako Ojciec, co siłą rzeczy odnosi do świata mężczyzn, i jako on, He, nie „It created”, ale „He created”. Feminizmy nalegają by był jakimś He-She albo She-He. A przecież rozwiązanie istnieje, wystarczy mówić Ono lub To, a pomimo tego świat upiera się by bogowie mieli płeć. Czy jest nadużyciem, że powiemy, że fallus jest dzieckiem płci, że płci nie poprzedza, ale z płcią powstaje? Że jest płciowy, choć płci nie posiada?

Fallus jest niepodzielny, bo jest jeden; bez płci nie ma sensu. Może być albo po stronie męskiej, albo kobiecej, ale nie może być ich dwóch i nie może być po połowie (jak go podzielić na pół, by w nieskończoności nie było go odrobinę więcej po jednej lub drugiej stronie?)

Dlaczego fallus odnajdywany jest po męskiej stronie, a nawet więcej, pragniony jest, by był po stronie męskiej?

Dominujący monoteizm głosi, żeby dwoje czyniło jedno („od dziś jesteście jednym ciałem itd..”). Lecz zanim dwoje weźmie się do tej roboty, musi najpierw stać się dwojgiem. Jeśli przyjmiemy, że ślub jest początkiem tej roboty, to skąd wzięło się tych dwoje, to „dwojga”, które limuzyną do tego ślubu przyjechało? Co uczyniło ich dwojgiem, potem ślubujących, że będą czynić jedno?

To fallus, znaczący sprawiający, że dwie płcie nieustannie na siebie wpadają, mają się ku sobie (nawet gdy te płcie odnajdują się w jednopłciowych związkach). To opresja ze strony adorowanego obiektu miłości (w miłości fallus brany jest często za obiekt) i mrocznego obiektu pożądania. To opresja, którą można znieść tylko dzięki uwielbieniu, pasji, namiętności.

KP

P.S. Następnym razem spróbuję przyjrzeć się szeroko otwartym oczom pani Hanny Samson; chodzi o felieton Pornografia jest be, także z numeru 34 WO z dnia 24 sierpnia.



Fallusowe żniwo


Był rok 1982, może 1983. Niejaki Krzysztof Pawlak, ówcześny główny misyjny psycholog w CZD, ot, taki rodzynek wśród niewiarygodnego babińca psycholożyc, a wszystkie one, a jakże, znały się na dzieciach, dał się wplątać w działalność misyjną pewnej pani (godność jej przemilczę), mającą na celu propagowanie karmienia na zawołanie, co logicznie rzecz biorąc równa się karmieniu publicznemu. Ten psycholog-nugget był najzwyczajniej w świecie prodzieciaty, lecz szybko wypisał się z tego towarzystwa. Zorientował się bowiem był, że za misją dobrostanu dziecięcia krył się dobrostan pań, które do bycia kobietami potrzebowały niemowląt usprawiedliwiających eksponowanie biustów jako oznaczników ich kobiecego statusu.

Dzisiaj także ówczesny psycholog nie ma nic przeciwko karmieniu piersią, nawet w metrze. Dziś jest on Ja, to psychoanlityk mocno zniesmaczony działaniami psychologów. Więc, na Boga, karmcie bobaszniąta gdzie chcecie panie, ale nie czyńcie z ludzi frajerów, którzy mają sądzić, że to tylko dla dobra ledwo stworzeń ludzkich. Pomimo niesłychanej ideologizacji karmienia piersią, nadal pozostaje ono przywilejem fallicznym, właśnie dlatego, że jest upublicznione, że jest z hukiem wejściem na scenę, czyli swojskim acting-outem.

Podobno dzieje się ono tylko dlatego, żeby nie frustrować stworzonka, odwlekaniem karmienia na dogodne miejsce i lepszy czas. Inaczej mówiąc, frustracja musi poczekać na odpowiednie miejsce i czas, karmienie nie. Gdzie jest to miejsce i który czas jest właściwy, by karmienie piersią publiczne, lub przynajmniej znane publicznie, zostało uznane za „zgrozę”, za mocno podejrzane? Półroczniak karmiony w pracy piersią jest do przyjęcia, a dlaczego dwulatek nie?

Tak czy owak, bez frustracji się nie obędzie. Psychologia jest „głupia”, zwłaszcza ta od dzieci. Nie ma dla niej różnicy między frustracją (pokłony Freudowi, za jego Versagung) a frustrowaniem, czyli przyczynianiem się, zadawaniem jej. Zadajmy pytanie – czy odstawienie od piersi jest frustracją? Odpowiem od razu, że nie – ale jak sądzicie dlaczego?

Natomiast wyskoczenie do kosmetyczki bez bobasiątka („tylko na pół godzinki”), albo małą czarną z interesującym kolegą z pracy („tylko na dwie godzinki”), frustracją jest jak najbardziej. Czy którakolwiek mamunia godząc się na randkę przytaszczy na nią także maluszka? Czy przez te dwie godzinki to bobo pozwoli swym milczeniem na spędzenie przez mamunię swą czasu, tak urokliwego z czarującym panem naprzeciw? Co będzie, gdy w międzyczasie bobo krzykiem swoim oznajmi, jak chcą komentatorzy, że „daj mi jeść”?

„Daj mi jeść!”, hm.., a dlaczego nie „przyjdź do mnie”, „zimno mi, okryjcie mnie”, „jezu, ale mnie swędzi, podrapcie mnie”, „cholera, jak napnę ten taraban i krzyknę, ho ho, nieźle, dobry jestem”. Jak się połapać w tym kociokwiku krzyków niemowlęcych?

Otóż w karmieniu piersią na życzenie jest coś fałszywego z definicji. Nie ma tu mowy o życzeniu, jest za to mowa o tym, co myślą mamy (nie tylko one) o krzyku niemowlaka. A myślą prawie wyłącznie o karmieniu, oralnym wymiarze egzystencji (zwróćcie uwagę na matki dorosłych dzieci gdy wpadają z wizytą: „co zjesz?”, „pewnie jesteście głodni, zaraz coś wam zrobię”), o swej potrzebności, o omnipotencji piersi kobiecej, o idealnym stanie kobiecym – posiadaniu czegoś, co czyni je na zawsze potrzebnymi dzięki laktacji, odróżniającej pierś jako magiczny stolik (ten od „stoliku, nakryj się”) od reszty piersi, zwłaszcza pozostałości ich u panów.

Tak więc właścicielki niemowląt głównie myślą, że krzyk bobo oznacza „głodny jestem”, i że jest to pierwszy przekaz dziecka. To oczywisty błąd, fałszywe, zakłamane rozpoznanie „prawdy” krzyku. Aliści krzyk musi być zinterpretowany przez osobę obdarzoną piersią i nie ma żadnej gwarancji, że interpretacja ta będzie poprawna, że karmiło się będzie istotę, którą swędzi, i to nie bynajmniej żołądek.

Pierwszy krzyk, pierwszy przejaw prepodmiotowego bycia odnosi się do zła; satysfakcja dostarczana karmieniem przychodzi później stanowiąc o zasadzie przyjemności, która wszelako nie anuluje zła, tylko lokuje ją poza, poza zasadą przyjemności. To znak tej pierwszej satysfakcji, jej ślad zostaje bezpowrotnie wyparty, aliści nie ginie i nie umiera, przesuwa się do kolejnych miejsć, z których może sygnalizować swą obecność i swój przemożny wpływ na podmiot. To co objęte zasadą przyjemności działa automatycznie, jest obocne we wszystkim co człowiek mówi; to spotkania z tym co dobre, choć żadne z takich dóbr nie umywa się do spotkania pierwszego, o którym wiedza ma kształt tylko przypuszczeń. To pierwwsze spotkanie, którego wszystkie póżniejsze spotkania są jedynie namiastką, jest tym, co pragnie być odnalezione przez podmiot i to „szukanie, by odnaleźć”, jest Erosem, życiem szukającym niesamowitości dobra pierwszego; to ono uniemożliwia cofnięcie się do tego co wcześniej, do reintrodukcji w macicy. [Oczywiście istnieją spotkania złe, z tym co poprzedzało satysfakcję, z tym co poza zasadą przyjemności, przed podmiotem samym było; wszystko to, co horrory opisują jako łomotanie do drzwi, zamykające się z nagła okiennice, nagle lecąca woda z kranu, wysiadający hamulec w samochodzie, spotkanie w lustrze nie siebie, ale kogoś innego itd.itp., lecz to inny temat].

To podstawowe dobro, zawsze satysfakcja dla podmiotu (nie mylić z satysfakcją Innego – teologie tak mają; dobre jest to co sprawia przyjemność Bogu, a nie to co satysfakcjonuje człowieka), to sprawka fallusa. To dzięki niemu matka/opiekun/dobrodziej słyszy/widzi w krzyku znaczące („ono jest głodne, śpiące, chore..”) i działa w myśl znaczonego tychże znaczących (karmi, gasi światło, zbija gorączkę). Działa zgodnie z wyobrażeniem tego, co znaczące (symbole) próbują mówić o realności, spotkanie z którą wywołuje w matce/opiekunie lęk, trwogę, bojaźń.

Dawno temu zespół Rezerwat śpiewał: „zaopiekuj się mną”. Zważmy, to już nie jest krzyk, to użycie słów, znaczących w akcie prośby, prośby o satysfakcję. To nie jest prośba o zaopiekowanie się. Nie chodzi tu o opiekę, chodzi o to, czego znaczący „zaopiekuj” w całości powiedzieć nie może. Karmienie przecież nie jest przelewaniem wysokokalorycznego pokarmu z bukłaka do żołądka. Nie samym chlebem człowiek żyje; jest jeszcze branie na ręce, głaskanie po łepetynkach i mnóstwo niuansów, czułostek; jedne maluchy dostają tego dużo, inne mało, jeszcze inne w ogóle (od początku żywią się na stołówkach). Od czego to zależy? Od innych znaczących (np. od płci dziecka, kolejności narodzin, wieku matki/opiekuna).

Gdy zsumujemy karmienie z niuansami zrozumiemy dlaczego każde „domaganie się” zmierza do jednego uniwersalnego celu. Jest nim miłość, aprobata, afirmacja – zwykłe bycie kochanym. To ściśle pasywny, neurotyczny cel – bycie kochanym. Na tym rynku popyt na miłość jest ogromny, ale kochających jest ogromny niedobór.

Fallus jest zarzewiem życia, albowiem stoi za domaganiem. Lecz to nie wszystko. Przede wszystkim stoi za pragnieniem. Więc kiedy frustrować?

Nie łamcie sobie głów – nie samym karmieniem człowiek żyje.

KP