Styczeń 6th, 2014
Matematyka orgazmów (1) – krótki kurs historii orgazmów
Niniejszym oznajmiam: zakończyłem temat gender zrodzony do istnienia wysiłkiem dwóch partii prostaczków; jedni nie czytają tekstów o gender, drudzy pism ewangelicznych, a wszyscy są mądrzy – i to jak!
Urzeczony działaniem ludzkich buldożerów (jeden z nich nawołuje do krucjaty przeciwko dżender, a druga oznajmia, że w Wigilię dokona uroczystego obrzędu aborcji, czegoś w rodzaju złożenia ofiary z życia w intencji wolności kobiet od opresji natury), zajmę się umysłowymi wyczynami pewnej pani (chodzi o Alicję Długołęcką), która w rozmowie z Pauliną Reiter, zasłaniając się, a czym by tu innym, nauką, próbuje zliczyć orgazmy kobiet. Zatrzymuje się na czterech. Nie wyjaśnia dlaczego akurat na czwartym – widocznie czeka na dalsze ustalenia nauk o kobiecie.
Historia oragzmu kobiet ma swą zadziwiającą historię. Najpierw bito się w piersi, że kobiety nie mają orgazmu; tylko wtedy kobieta stawała się demonem, nie miała innego interesu na widoku jak tylko nakłanianie do złego mężczyn. Gdyby miała orgazm, czytaj rozkosz, jej interes przestałby być demoniczny – żyłaby dla rozkoszy, dokładnie tak samo jak mężczyzna. Gdy kobieta jest zimna, to jej wyczyny łóżkowe stają się wszeteczne, wyrafinowane i jędzowate. Na czym zależy kobiecie? Na upadku mężczyn!
Długo długo potem pojawił się gość o imieniu Zygmunt (nadanemu mu, jak głosi pogłoska, dla upamiętnienia króla o tymże imieniu, który jako pierwszy w świecie wprowadził „edykt” tolerancyjny). Stwierdził on, że kobieta ma dwa typy orgazmów – męski, czyli masturbacyjny, oraz kobiecy, czyli pochwowy. Niby jest to logiczne. Skoro kobieta to odrębny rodzaj bytu, odrębny od męskiego, to postulat posiadania przez nie własnego rodzaju orgazmu jest w pełni logiczny. W konsekwencji oziębłość seksualna niektórych kobiet stała się kwestią zahamowań. Ta teza wszelako zdejmowała z kobiet odium wszeteczności i określała przez to prawo kobiet do rozkoszowania się seksem.
W 60 lat potem nastapił reżim reakcyjny; zaczęto głosić imperialną zasadę orgazmu fallicznego, której naczelnym hasłem stało się prawo do niczym nie skrępowanego dostępu do masturbacji. O „moim sekretnym ogródku” zaczęto pisać i debatować, a co odważniejsze panie doszły dzięki temu do wielkich majątków. Państwo Masters i Johnson autorytatywnie stwierdzili, że istnieje tylko jeden orgazm, taki, który zaświadcza o swym istnieniu spazmami mięśniowymi, wyciekami subtelnych płynów i kilkusekundowymi okresami „zawieszenia się” świadomości. Pana Zygmunta obśmiano, a nawet oskarżono o fałsz. Zaś Państwo Masters i Johnson honorowano. Ci czystej wody scjentyści brali za orgazm tylko to, co porusza rysikami aparatury badawczej. Wszelkie świadectwa pozaaparaturowe włożono do literatury.
Ten stan rzeczy nie trwał długo. W latach 90-tych XX wieku odkryto pewien splot nerwowy, dziwne że nie znany dotychczas anatomom i patomorfologom, a raczej znany, tylko nie wiązany z czymś tak prywatnym jak orgazm. No i narodził się mityczny punkt G, tak jak Bachowska aria na tej strunie oznajmiający żałobę po odkryciach Państwa MiJ. Znów mieliśmy dwa orgazmy; ten drugi, z racji swej pochwowej lokalizacji, stał się orgazmem kobiet. Zeloci tej nowinki przystapili do pisania podręczników i instruktaży dla par, wyposażając je w nowe typy suwmiarek, mające na celu określenie aktualnego miejsca pobytu punktu G.
W 10-15 lat póżniej przestało to wystarczać. Punkt G był coraz bardziej mityczny, zmieniał lokalizację jak fretka, a zdybany odmawiał współudziału w wysiłku otworzenia sezamu dla Alibabów. (Alibabowie tym różnią się od przeciętnych męskich durniów, że grę wstępną zaczynają od pytania, czy wiadome jest dla danej pani istnienie takiego punktu). Co więcej, oragzm na strunie G był oznajmiany nawet wtedy, gdy z różnych względów panie nie mogły używać pochew na kordelasy panów.
Kochana nasza nauka przyszła w sukurs. Stwierdzono, że jeszcze dalej, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, jest kolejny, jeszcze trudniej dostępny punkt, nazwijmy go punktem M, odpowiedzialny za kolejny rodzaj orgazmu, tym razem mentalnego – mentalnego dlatego, że jest on tak daleko, że żadnemu kordelasowi nie starcza długości, by tam dotrzeć. Ale co szkodzi, by kobieta wyobrażała sobie kordelas o długości nieskończenie długiej i wywoływała u siebie orgazm M?
Problem w tym, że dopiero wtedy scjentyści zdali sobie sprawę, że do „wyobrażania sobie” trzeba mieć talent, a co więcej, talent ten w miarę zbliżania się do krańca życia zanika, a orgazm kobiet w wieku starczym nie. No i biedni poszukiwacze zaginionej Arki zacząłi mówić o punkcie, nazwijmy go D, określającym orgazm duchowy.
W roku 2014 stanęło na tym, że kobieta ma 4 orgazmy. Tyle mówi buchalteria, która, jak wszystko na to wskazuje, ma kiepskich buchalterów. Czy wystarczy im palcy u rąk, by orgazmy pań policzyć?
Jakby nie patrzeć, to Zygmunt miał rację. Mężczyźni mają jeden orgazm, kobiety dwa – taki, który mają mężczyźni, i ich własny, którego męźczyźni nie mają i mieć nie będą. Rodzi się pytanie: w jaki sposób kobiety zdobyły dostęp do rozkoszy panów, podczas gdy panowie na zawsze zostają ograbieni z takiej możliwości w przypadku rozkoszy pań? Oraz drugie: jak można rozumieć „inność” kobiecej rozkoszy w kontekście rozkoszy męskiej. Następnym razem zajmę się tym zagadnieniem, a tym, którzy sądzą, że nie ma to niczego wspólnego z psychoanalizą, powiem: czytajcie o psychoanalizie, czytajcie Lacana, albowiem świat różnicy między płciami jest sednem psychoanalizy.
By uchwycić zarys sedna potrzebować będziemy rozważań dotyczących tego, ile istnieje nieskończoności. A jeśli istnieją dwie, to co wtedy?
KP
P.S. Z mrowia odniesień obecnych w tym wpisie wspomnę o jednym. Milionerką, która stała się nią w wyniku upublicznienia swych fantazji masturbacyjnych jest Nancy Friday. Jej sekretny ogródek („My secret garden”) znajduje paralele z różanym ogródkiem Lynn Anderson („Rose garden”).
Rozmowa Pauliny Reiter z panią Długołęcką zamieszczona została w WO z 28.XI.2013