Matematyka orgazmów (1) – krótki kurs historii orgazmów


Niniejszym oznajmiam: zakończyłem temat gender zrodzony do istnienia wysiłkiem dwóch partii prostaczków; jedni nie czytają tekstów o gender, drudzy pism ewangelicznych, a wszyscy są mądrzy – i to jak!

Urzeczony działaniem ludzkich buldożerów (jeden z nich nawołuje do krucjaty przeciwko dżender, a druga oznajmia, że w Wigilię dokona uroczystego obrzędu aborcji, czegoś w rodzaju złożenia ofiary z życia w intencji wolności kobiet od opresji natury), zajmę się umysłowymi wyczynami pewnej pani (chodzi o Alicję Długołęcką), która w rozmowie z Pauliną Reiter, zasłaniając się, a czym by tu innym, nauką, próbuje zliczyć orgazmy kobiet. Zatrzymuje się na czterech. Nie wyjaśnia dlaczego akurat na czwartym – widocznie czeka na dalsze ustalenia nauk o kobiecie.

Historia oragzmu kobiet ma swą zadziwiającą historię. Najpierw bito się w piersi, że kobiety nie mają orgazmu; tylko wtedy kobieta stawała się demonem, nie miała innego interesu na widoku jak tylko nakłanianie do złego mężczyn. Gdyby miała orgazm, czytaj rozkosz, jej interes przestałby być demoniczny – żyłaby dla rozkoszy, dokładnie tak samo jak mężczyzna. Gdy kobieta jest zimna, to jej wyczyny łóżkowe stają się wszeteczne, wyrafinowane i jędzowate. Na czym zależy kobiecie? Na upadku mężczyn!

Długo długo potem pojawił się gość o imieniu Zygmunt (nadanemu mu, jak głosi pogłoska, dla upamiętnienia króla o tymże imieniu, który jako pierwszy w świecie wprowadził „edykt” tolerancyjny). Stwierdził on, że kobieta ma dwa typy orgazmów – męski, czyli masturbacyjny, oraz kobiecy, czyli pochwowy. Niby jest to logiczne. Skoro kobieta to odrębny rodzaj bytu, odrębny od męskiego, to postulat posiadania przez nie własnego rodzaju orgazmu jest w pełni logiczny. W konsekwencji oziębłość seksualna niektórych kobiet stała się kwestią zahamowań. Ta teza wszelako zdejmowała z kobiet odium wszeteczności i określała przez to prawo kobiet do rozkoszowania się seksem.

W 60 lat potem nastapił reżim reakcyjny; zaczęto głosić imperialną zasadę orgazmu fallicznego, której naczelnym hasłem stało się prawo do niczym nie skrępowanego dostępu do masturbacji. O „moim sekretnym ogródku” zaczęto pisać i debatować, a co odważniejsze panie doszły dzięki temu do wielkich majątków. Państwo Masters i Johnson autorytatywnie stwierdzili, że istnieje tylko jeden orgazm, taki, który zaświadcza o swym istnieniu spazmami mięśniowymi, wyciekami subtelnych płynów i kilkusekundowymi okresami „zawieszenia się” świadomości. Pana Zygmunta obśmiano, a nawet oskarżono o fałsz. Zaś Państwo Masters i Johnson honorowano. Ci czystej wody scjentyści brali za orgazm tylko to, co porusza rysikami aparatury badawczej. Wszelkie świadectwa pozaaparaturowe włożono do literatury.

Ten stan rzeczy nie trwał długo. W latach 90-tych XX wieku odkryto pewien splot nerwowy, dziwne że nie znany dotychczas anatomom i patomorfologom, a raczej znany, tylko nie wiązany z czymś tak prywatnym jak orgazm. No i narodził się mityczny punkt G, tak jak Bachowska aria na tej strunie oznajmiający żałobę po odkryciach Państwa MiJ. Znów mieliśmy dwa orgazmy; ten drugi, z racji swej pochwowej lokalizacji, stał się orgazmem kobiet. Zeloci tej nowinki przystapili do pisania podręczników i instruktaży dla par, wyposażając je w nowe typy suwmiarek, mające na celu określenie aktualnego miejsca pobytu punktu G.

W 10-15 lat póżniej przestało to wystarczać. Punkt G był coraz bardziej mityczny, zmieniał lokalizację jak fretka, a zdybany odmawiał współudziału w wysiłku otworzenia sezamu dla Alibabów. (Alibabowie tym różnią się od przeciętnych męskich durniów, że grę wstępną zaczynają od pytania, czy wiadome jest dla danej pani istnienie takiego punktu). Co więcej, oragzm na strunie G był oznajmiany nawet wtedy, gdy z różnych względów panie nie mogły używać pochew na kordelasy panów.

Kochana nasza nauka przyszła w sukurs. Stwierdzono, że jeszcze dalej, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, jest kolejny, jeszcze trudniej dostępny punkt, nazwijmy go punktem M, odpowiedzialny za kolejny rodzaj orgazmu, tym razem mentalnego – mentalnego dlatego, że jest on tak daleko, że żadnemu kordelasowi nie starcza długości, by tam dotrzeć. Ale co szkodzi, by kobieta wyobrażała sobie kordelas o długości nieskończenie długiej i wywoływała u siebie orgazm M?

Problem w tym, że dopiero wtedy scjentyści zdali sobie sprawę, że do „wyobrażania sobie” trzeba mieć talent, a co więcej, talent ten w miarę zbliżania się do krańca życia zanika, a orgazm kobiet w wieku starczym nie. No i biedni poszukiwacze zaginionej Arki zacząłi mówić o punkcie, nazwijmy go D, określającym orgazm duchowy.

W roku 2014 stanęło na tym, że kobieta ma 4 orgazmy. Tyle mówi buchalteria, która, jak wszystko na to wskazuje, ma kiepskich buchalterów. Czy wystarczy im palcy u rąk, by orgazmy pań policzyć?

Jakby nie patrzeć, to Zygmunt miał rację. Mężczyźni mają jeden orgazm, kobiety dwa – taki, który mają mężczyźni, i ich własny, którego męźczyźni nie mają i mieć nie będą. Rodzi się pytanie: w jaki sposób kobiety zdobyły dostęp do rozkoszy panów, podczas gdy panowie na zawsze zostają ograbieni z takiej możliwości w przypadku rozkoszy pań? Oraz drugie: jak można rozumieć „inność” kobiecej rozkoszy w kontekście rozkoszy męskiej. Następnym razem zajmę się tym zagadnieniem, a tym, którzy sądzą, że nie ma to niczego wspólnego z psychoanalizą, powiem: czytajcie o psychoanalizie, czytajcie Lacana, albowiem świat różnicy między płciami jest sednem psychoanalizy.

By uchwycić zarys sedna potrzebować będziemy rozważań dotyczących tego, ile istnieje nieskończoności. A jeśli istnieją dwie, to co wtedy?

KP

P.S. Z mrowia odniesień obecnych w tym wpisie wspomnę o jednym. Milionerką, która stała się nią w wyniku upublicznienia swych fantazji masturbacyjnych jest Nancy Friday. Jej sekretny ogródek („My secret garden”) znajduje paralele z różanym ogródkiem Lynn Anderson („Rose garden”).

Rozmowa Pauliny Reiter z panią Długołęcką zamieszczona została w WO z 28.XI.2013



and in the end


Po dłuższej przerwie powracam; przerwie niespodziewanej, albowiem technicznej – ostatnie dziesięć dni roku strona była na urlopie. Strona tak, ale ja nie.

Przez ten niespodziewany okres śledziłem coraz bardziej nienawistną dyskusję dżenderystów i antydżenderystów, przy czym dyskusja to tylko wyraz mojego pobożnego życzenia. Nie ma dyskusji gdy strony najzwyczajniej w świecie nie lubią oponentów. Kto jest za to odpowiedzialny? Zdania nie zmienię, to dżenderyści. Wcale nie dlatego, że prowokują spór, ale dlatego, że pokazują, że strony sporu są siebie warte. Stronę episkopalną jest łatwo pokonać – wystarczy tylko trzymać się…Ewangelii. Tyle, że aby się jej trzymać należy ją szanować, nie traktować jej jak wroga. Po co ciskać kamieniem? Czy po to, by odwracać uwagę od tego, co samemu się ma za kołnierzem? A może by tak przyjąć ciosy kamieni i zacząć mówić o swych błędach, uproszczeniach, naiwnościach i misji?

Ostatnio dżenderyści rzucili do walki tajemnicze siły specjalne pod nazwą „mainstreaming”. Niejaka pani Barbara Limanowska, rzeczniczka tych sił, stara się ukazywać pożyteczność gender. No więc gender chce tylko sprawiedliwości (czyli nie chce tego, co zarzucają jej oponenci). Zamyśliłem się dłuższą chwilę nad tym i po cichu stwierdzam, że chciałbym by pani Barbara była naiwna i wierzyła, że nie jest agitatorką pewnej idei. Obawiam się wszelako, że wie, że tak jest. Inaczej mówiąc, wie, że traktuje sprawiedliwość partykularnie – pisz wymaluj jak rzecznicy wszystkich rewolucji: sprawiedliwe jest, by ci, którzy nie posiadają coś posiadali, a  zatem sprawiedliwe jest, by ograbić posiadających z tego co mają i obdarować nieswoim nieposiadających.

Czyli Bentham, szanowna pani Barbaro? Dodam od razu – nie jestem przeciwnikiem etyki utylitarystycznej, dzięki niej dokonał się niewątpliwy postęp, stwierdzam tylko, że etyka uniwersalistyczna nie powiedziała swego ostatniego słowa. Jesteśmy rozdarci pomiędzy sprawiedliwością, która jest jedna dla wszystkich i nie zna podziału na płcie, a sprawiedliwością, która jest odpowiedzią na konstatację, że ludzie są grzeszni, to znaczy, że wzbogacenie jednych może się dokonać tylko dzięki zubożeniu drugich.

Cytowany przykład ze Skandynawii jest pouczający. W/g pani Barbary procedura nakazująca odśnieżanie w pierwszej kolejności dróg, a dopiero potem chodników, obracała się przeciwko kobietom, które odprowadzają dzieci do przedszkoli i szkół. Zapomniała wszelako pani Barbara, że jeżeli się obracała przeciwko komukolwiek, to tylko przeciwko wszystkim, którzy odprowadzają dzieci. Jej twierdzenie, że przede wszystkim przeciwko kobietom, czyni z kobiet przedmiot działań procedur – kim przeto są wtedy dziadkowie, ojcowie i bracia odprowadzający dzieci, wnuki, czy rodzeństwo? Podmiotami takich procedur? To w tym miejscu gender zdradza sam siebie. Okazuje się, że aby istnieć potrzebuje kobiet jako nowych wykluczonych. Tymczasem odśnieżanie chodników winno być dokonywane niezależnie od tego jaka jest płeć osób odprowadzających dzieci.

Czy dżenderyści są w stanie to powiedzieć? Czy są w stanie stwierdzić, że płeć nie pozostaje w związku przyczynowo-skutkowym z faktem, że drogi są odśnieżane w pierwszej kolejności, podobnie jak to, że drogi odśnieża się nie dlatego, że kierowcami są głównie mężczyźni, ale raczej dlatego, żeby szybciej służby mogły dojechać na miejsca katastrof, a chleb był dostarczony do sklepów przed świtem?

Grzech dżenderystów polega na tym, że głosząc misję redukowania fatalizmu różnicy między płciami, nie dokonują niczego innego, jak demonizowania tej różnicy. Dostrzegają różnicę wszędzie, nawet tam gdzie nie ma ona znaczenia. Zachłannie posiłkują się psychoanalizą, przy okazji ślepnąc na to, że fatalizm różnicy między płciami zostaje w niej (zajrzyjcie do Freuda) ograniczony tylko do świata między kobietą a mężczyzną. To, że fatalizm ten odbija się na rodzinach, nie wynika z faktu istnienia rodzin, tylko z faktu, że matka i ojciec są przede wszystkim kobietą i mężczyzną. Fatalizm ten nie zniknie nawet w rodzinach jednopłciowych, albowiem dzieci w takich rodzinach nadal mieć będą dziadków i babcie, którzy przede wszystkim będą kobietami i mężczyznami.

To na tym polega złudzenie. To nie rodziny produkują neurotyków, perwertów i psychotyków. Wszyscy ludzie są jacy są nie z powodu swoich rodzin, lecz z powodu istnienia różnicy między płciami. Nie zmieni tego jakikolwiek kształt rodzin. Ten fatalizm nie zniknąłby nawet przy zakazie istnienia rodzin w ogóle, albowiem rodziny są pragnione. By natomiast zlikwidować pragnienie, należałoby zlikwidować całą Symboliczność. Lecz jeśli doszłoby do tego, równałoby się to zniknięciu istot ludzkich w ogóle.

Gdy Freud wprowadzał popęd śmierci, to czynił tak, moim zdaniem, by wyrazić przekonanie, że taka sytuacja jest możliwa, i to pomimo tego, że nie odwołał innego ze swych przekonań, tego o niezniszczalności ludzkich pragnień. Owszem pragnienia są niezniszczalne, ale nośniki dla tych pragnień, czyli istoty ludzkie, tak.

Co oznacza to proroctwo? Lub inaczej, czy apokaliptyczna wizja Janowa tyczy się końca świata istot ludzkich?

Tak, psychoanaliza jest fatalistyczna, lecz nie jest pesymistyczna.

KP

P.S. Posłużyłem się w swym tekście rozmową z panią Barbarą Limanowska (WO z 28.XII.2013).



Pieskie życie kury i jaja


Trochę odczekaliście na ten wpis, ale, firstly, zmieniam gabinet na inny, nieco bardziej wypasiony, i, secondly, poczytałem trochę więcej o gender i śledziłem dyskusję na ten temat w prasie, czyli przygotowywałem się do wpisu. Co prawda przygotowany jestem do tej tematyki wybornie, albowiem w latach 1989-1993 napisałem byłem doktorat na ten temat: transseksualizm i transgenderyzm – istnienie pozapłciowe. Łatwo nie było, wtedy była to kompletna nowość, a ja sam musiałem złożyć hołd JWP (czytaj Jaśnie Wielmożnej Pani) Nauce, czyli nadbudować tezy statystyką. Skończyło się, jak się skończyło, przyczepiono się do stylistyki. W aktualnych wpisach korzystam z fragmentów tej pracy.

Kontynuuję temat gender. Leje się mnóstwo słów, a co drugie, to coraz bardziej puste. Profesor Kochanowski stwierdza, że gender-studies to nauka, a nie ideologia, a trzy panie wtórują mu w tym chórze, a raczej próbują, bo gdzie nie zwrócą na coś uwagę, tam boli je niesprawiedliwość. To już nie przelewki, tam gdzie mowa o niesprawiedliwości, tam nie jesteśmy już w polu nauki – statystyka zaczyna służyć innym celom niż opisowym. Panie trzy zapominają, że kategoria niesprawiedliwości z pola etyki, a nie nauki pochodzi. W tym miejscu kończy się gender-study, a zaczyna genderyzm, dokładnie w taki sam sposób, w jakim z opisu formacji zwanej kapitalizmem, narodził się komunizm – także środek walki z niesprawiedliwością.

Do tego tematu jeszcze powrócę. Na razie przyjrzyjmy się podstawowemu zabiegowi tychże badaczy. Twierdzą oni, że różnica między płciami istnieje, ale ma charakter kulturowy, czyli po lacanowsku, wyobrażeniowy. Jeśli tak jest w istocie, to ma charakter tylko konwencji. Z tego zatem wynika, że można nią manipulować. Lecz każda manipulacja będzie do przyjęcia tylko wtedy, jeśli będzie służyła jakiemuś celowi. Z kolei każdy cel jest do zaakceptowania, jeśli będzie miał nadbudowę etyczną – przyjmie postać: niesprawiedliwe jest, by…, zatem: sprawiedliwe jest, by…i tu wkracza wyartykułowany cel. Czy ktokolwiek zaprotestuje, gdy trzy panie z TP stwierdzą: „niesprawiedliwe jest, że kobiety zarabiają zdecydowanie mniej od mężczyzn; zatem sprawiedliwe byłoby, gdyby zarabiały tyle samo”. To dlatego wszelkie argumenty inne niż etyczne przepadają (mniejsza wydajność, większa absencja, mniejszy lub większy wysiłek, a to przecież też statystyka), sprawiedliwość przede wszystkim.

Etyzacja wszystkiego co się da, oto problem. Etyka nie jest wszystkim. Udowadnia to nauka i nie tylko ona. Postawmy pytanie: czy kobieta zasługuje bardziej na sprawiedliwość niż oszukani ojcowie, dowiadujący się po latach małżeństwa, że ojcowali nie swemu dziecku (efekt badań DNA opisany w jednym z ostatnich numerów Newsweeka), po czym gdy się rozwodzą, nadal zmuszeni są płacić alimenty; czy wiarołomstwo żon (no chyba kobiet?) ma być nagradzane? A lekarskie dyżury świąteczne: czy sprawiedliwe jest, by doświadczeni lekarze, że nie wspomnę o ordynatorach, święta spędzali w domach, a stażyści pełnili ich role w tym czasie w szpitalach? A nauczyciele W-F: czy sprawiedliwe jest, by zaczynali swą pracę tak wcześnie, podczas gdy inni przychodzili do pracy później? Jest mnóstwo obszarów, w których etyka nie ma zastosowania, tymczasem badacze gender traktują ją jako warunek uniwersalny, usprawiedliwiający działania mające rzekomo przywrócić porządek etyczny. Wszystkie projekty społeczne od czasów Oświecenia korzystają z wykradzenia religii etyki, którą zaprzęgają do uzasadniania, zarówno rewolucji, jak i reform. To największy cios zadany religiom, więc badacze gender nie powinni dziwić się resentymentowi i wściekłości tych ostatnich – mają do tego prawo.

Etyka jest nadużywana. Genderyści, rzekomo badacze różnic między płciami, dbają o intersy kobiet (jednych uciskanych), milcząc w tym samym czasie w obliczu niesprawiedliwości wobec ojców (no chyba mężczyzn?), skazywanych na robienie dobrze żonom wiarołomnym. To przecież obszar gender! Tymczasem genderyści milczą, gdy ich spytać o to, dlaczego traktują płeć żeńską jako jedyną płeć uciskaną (wbrew faktom).

Kwestia w tym, że genderyści są ślepi na liczby nie odpowiadające ich oczekiwaniom. Całkiem niedawno czytałem przedruk artykułu w Angorze dotyczący „tajemnicy” pielęgniarstwa. Otóż, pomimo kilkudziesięciu lat działań zainspirowanych odkryciami gender-studies, okazuje się, że procent sfeminizowania tego zawodu nie chce spaść poniżej 80. O czym to świadczy? O trwałości uprzedzeń, a może o niezmienności przekonań genderystów? Ten prosty wynik, to jeden z wielu argumentów na rzecz tego, że kwestia różnicy między płciami nie ma charakteru konwencji. Jest wiele różnic między płciami wynikajacych z konwencji, lecz wyrastają one na różnicy między płciami, która istnieje przed wszelkimi konwencjami, jest pre-sądem, czy jak chciał Bion prekoncepcją.

Wiecie, albo profesora Środowa jest tylko polityczką, albo wybiórczo czyta. W ostatnim swoim felietonie zacytowała szereg obserwacji antropo i etno logicznych, mających potwierdzać konwencjonalność różnicy między płciami, nie ich istotność tylko przygodność. I teraz, jeśli ktokolwiek z was wie, wie a nie przypuszcza, o istnieniu kultury, w której nie istnieją oddzielne wychodki dla płci, to znaczy, że oni i one równocześnie siusiają i defekują razem ze sobą, niech natychmiast poda źródło tej informacji. Różnica między płciami jest odzwierciedlona w różnicy, każącej inaczej oznakować wychodki dla pań i panów, nie zdaniem („dla pań/panów”), ale symbolem trójkącika i kółeczka. To samo dotyczy różnicy, która nakazuje stworzenie oddzielnego miejsca dla kobiet miesiączkujących, co współcześnie wydaje się nie mieć miejsca; lecz tylko wydaje, wystarczy zużytą podpaskę ulokować „nie w tym miejscu”, albo beztrosko postąpić z pokrywą sedesu, by się o tym co i raz przekonywać.

Różnica między płciami istnieje także na polu Symbolicznym, a przez to odnosi istotę ludzką, do tego co w nim tkwi jako Realne, co „zawsze powraca na swoje miejsce” (to definicja Lacana). Różnica między porządkami Symbolicznym a Wyobrażeniowym polega na tym, że aby udowdnić przygodność różnic między płciami wystarczy ulokować w wychodkach dla pań pisuary; ale aby tego dokonać, należy uprzednio wyznaczyć miejsce dla takiego wychodka; jeżeli tego się nie zrobi, to wkrótce miejsce takie zostanie zaanektowane przez posiadaczy penisów. Tym jest pisuar, szanowna pani Szczuko, Rusin, itp – to nie miejsce do szczania, tylko symbol pozwalający odróżnić panie od panów. Nawet jeśli poszczególni osobnicy tej różnicy zaprzeczają. Różnica między płciami nie istnieje dla osobników tej czy owej płci. Istnieje tylko dla Innego mającego kontakt z tymi osobnikami.

Genderyści-erudyci nie zaprzeczają istnieniu różnicy, oni ją tylko ignorują. Prawdopodobnie dlatego, że chociaż ona jest, to nie wiadomo ani czym jest, ani czego dotyczy. Mówiąc analitycznie, nie istnieje znaczący, który generowałby pożądaną wiedzę, a zwłaszcza zadawalającą.

Mamy przeto znaczące dla płci, ale nie mamy znaczącego różnicy. Cóż to oznacza? Przyjrzymy się temu następnym razem. Zaczniemy od analizy dowcipu, znanego mi od dzieciństwa. Oto on: Jak obejrzeć trzy opery naraz? Wejść na Aidę, podwinąć Halkę i obejrzeć Straszny Dwór.

KP

P.S. Nie chce mi się przeszukać swego archiwum, by podać źródła wypowiedzi, na które się powołuję. Wszystkie one mają swe źródło w prasie, zakładam przeto, że były autoryzowane. Wierzcie mi na słowo, proszę.



Takt płciowy, a może pakt płciowy?


Naród nasz jest wojowniczy – nie ustaje  w walce o nic. Chyba znacie „wojenko, wojenko. cóżeś ty za pani; że za tobą idą chłopcy malowani”. U Fosse’a piękna pani jest Śmiercią, ale u nas wojna jest piękną panią. Chłopcy malowani z mętnym spojrzeniem idą za nią w ogień. Ostatnia nasza wojna rozpaliła żołnierzy – jedna strona agituje za eliminacją wyznawców ideologii gender; druga przeciwstawia im eliminację purpuratów i karmazynowców.

Obserwatorów tej walki kogutów dziwić musi kompletny brak sensu po obu stronach. Dlaczego? Popatrzmy: runda pierwsza, episkopat wszczyna wojnę zarzutem, że „gender studies” to ideologia i podbudowuje swoje oskarżenia kanonadą z haubic (genderyści starają się wymazać fakt istnienia różnic między płciami, skrycie dążą do destrukcji rodziny i wprowadzenia w świecie raju seksualnego dla wszystkich). Nie da się nie zauważyć, że strona spod znaku purpury i karmazynu działa taktyką wypracowaną przez siebie od setek lat. Składają się na nią następujące kroki: najpierw mówi się o herezji, potem o heretykach, a na końcu wskazuje konkretnych heretyków za pomocą mniej lub bardziej udatnych aluzji. Reszta ma należeć do zbrojnego ramienia, które podejmie się jakiejś formy eliminacji genderystów. Koniecznie ich, albowiem dopóki są genderyści, dopóty będzie genderyzm. Pisz wymaluj jest to to samo, co wyprodukowało CzeKa, zbrojne ramię mające za cel eliminację kapitalistów, dzięki czeku zniknie kapitalizm. Tym samym była carska ochrana – należało wyeliminować Polaków, szpetny naród wyznający wiarę w istnienie mistyczne Polski, pomimo tego, że Polski nie było. Nie muszę chyba przypominać naszego czterdziestoczteryzmu, towianizmu, tudzież Braci Zmartwychstańców. W działanich tej strony widać zupełnie nie skrywaną tęsknotę za używaniem ekskomuniki i inkwizycjonizmu.

Już widzę zacierające się ręce czytelników, tych z nich, którzy dostrzegą w tym co napisałem agitację i sojusznika genderystów. Nie sądźcie pochopnie. Istnieje ale, którego zwolennikami musimy być. Powodem zapoczątkowania wojny jest problem statusu genderyzmu. I to powiem twardo – episkopat się nie myli, genderyzm jest ideologią, a co za tym idzie orężem walki, nie tej szlachetnej zwanej boksem, ale walki na śmierć i życie. Lecz choć to argument prawdziwy, to jego ostrze stępia to, że kocioł przygaduje garnkowi. To walka dwóch ideologii, w której żadna ze stron nie nadstawia policzka drugiej.

Atak spotkał się z kontratakiem. Jakiś profesor genderyzmu, jak rasowy polityk, skłamał twierdząc, że genderyzm to nie ideologia, ale nauka. To szczególna nauka – wiedza jako dorobek genderowych naukowców jest używana jako oręż w walce. W taki sam sposób w jakim ewolucjoniści dają popalić kreacjonistom. Niczego innego nie chcą jak tylko wypalić w mózgach kreacjonistów miejsca, w których rodzą się toksyny wiary w to, co namiętnie odrzuca ewolucjonizm. Tę namiętność widać w płomiennnych argumentacjach Dawkinsa, który nie zauważa, że miotający nienawiść Dawkins jest podobny do Savonaroli. To Savonarola ewolucjonizmu – mało kto zauważa, że Dawkins mówi: wierzę w przypadek. A przecież „Przypadek” może być imieniem Boga.

Genderyzm jest przede wszystkim ideologią. Genderyści nie ograniczają się do opisu tego, jak zorganizowany jest świat płciowości. Problem w tym, że ta organizacja oburza genderystów. Mało którzy z nich dostrzegają obecność gniewu w sobie. Gdy mają do czynienia z kliterydektomią gniewają się na mężczyzn i kobiety, którzy akceptują ten rytuał jako zastany, pochodzący od Innego. Genderyści nie są w ciemię bici; wiedzą, że dyskurs pozwalający na istnienie kastracji łechtaczek nie pochodzi od mężczyn (niezależnie od ich płci); on pochodzi od Innego, czyli od nie wiadomo kogo, ale od miejsca, które określone jest tylko przez imię własne (dzięki inwencji Lacana znamy to miejsce jako „znaczący polski”, ale i „znaczący Polski”. Przypomnę, że w „Ubu Król” Polska leży nigdzie, co nie oznacza, że nie ma Polski, ale, że Polska jest nigdzie.

Gdy dla Marksa komunizm oznaczał koniec historii, dla genderystów raj oznacza koniec płci, płeć, czyli nigdzie. Oczywiście, nie ma to nic wspólnego z nauką, za to wiele z misją, ze swoistą „ewnagelizacją” narodów, dążącą do wyzwolenia ludzi z opresji ustanawianej przez płeć: „masz c…, więc bądź kobietą, masz p…., więc masz być mężczyzną”. Im także chodzi o wyzwolenie, tylko od czego innego niż Ewangelistom. I celibatariusze i genderyści widzą zniewolenie. Widzą, popadają w gniew i próbują znieść je. Pierwsi widzą zniewolenie w ludzkiej skończoności, w konieczności jaką jest Śmierć. Drudzy w skończoności z góry zadanej obecnością znaczącego płci – jeśli jesteś kobietą, to nie jesteś mężczyzną; jeśli jesteś mężczyzną, to nie jesteś kobietą. Nawet najbardziej wyszukane istoty ludzkie w kwestiach płci, jakim są transeksualiści, potwierdzają tę skończoność płciowości – żaden z nich (żadna też) nie chce dwupłciowości. Chce tylko jednopłciowości, co gwarantuje im tylko znaczący, np. podmiana zaimków On/Ona, zamiana form imion itp.

Każdy znaczący jest taki – konstytuuje jakikolwiek byt jako coś skończonego (jesteś drzewem, to nie bądź rzeką; jesteś drzewem, to rośnij wysoko, a nie płaź się jako krzewinka). Negująca funkca znaczącego nie jest jedyną jego właściwością. Jest jeszcze druga, ta, która rodzi rozmaitość, róznorodność w obrębie bytów, np. „jesteś dzieckiem, ale nie dorosłym”; „jesteś facetem, ale maminsynkiem”, „jesteś kobietą, ale blondynką” itd. Zwróćcie uwagę na zmianę funkcji spójnika w kierunku partykuły przeczącej.

W większej swej części nauki o człowieku (nie mylić z nauką o organiźmie, jak np. biologia, biochemia, medycyna itp.) zmagają się ze skończonością ludzkiego bytu. Albo proponują remedium na skończoność (śmierć jest tylko stacją przesiadkową), chrześcijaństwo, islam, buddyzm itd; albo panaceum, obietnicę wyzwolenia ze skończoności poprzez realizowanie innych możliwości, z których każda następna jest równie skończona jak wyjściowa (niczym innym nie jest koncepcja samorealizacji Rogersa i Maslowa – niestety, żaden z nich nie wspomniał, że życia nie starczy, by przetestować nieskończoność możliwości w konfrontacji ze skończonością samego życia człowieka). Na planie intrapsychicznym odpowiada temu męski fantazmat „będę miał wszystkie kobiety” i wariant kobiecy „chcę mieć tylko jednego mężczyznę (którego jednak mogę wybrać testując masę innych).

Wszelako nauka inaczej postępuje ze skończonością – nie przyjmuje jej do wiadomości, olewa ją („nauka tym się nie zajmuje”).

Jak łatwo zauważyć, nie każdy zasób wiedzy, nie każdą kumulację wiedzy można nazwać nauką. Z tego punktu widzenia psychologia nie jest nauką (poza behawioryzmem), psychoanaliza też nie, „gender studies” też nie. Czy psychoanaliza jest ideologią? Często bywa, zwłaszcza gdy interpretuje wszystko lub zdradza podmiot w jego różnorodności. W sensie dyskursu uformowana jest inaczej, nie jest remedium i panaceum na skończoność; nie olewa jej także. Jest formą, a nawet sztuką konfrontowania człowieka z jego skończonością.

A co ma do powiedzenia w sprawie gender? Jest po stronie taktu czy paktu płciowego?

Chyba trzeba ten temat pociągnąć.

P.S. Bob Fosse wyreżyserował „All that jazz”, a w nim Śmierć jako kobietę.



Niemożliwe „możliwe, że”


Sprawy religii są delikatne, to znaczy, gdy je dotknąć, uzyskujesz odesłanie do rejonów metafizycznych – tam przebywa wszystko co boskie, tudzież niewysłowione. Lecz im bardziej to Ono tam się skrywa, tym mniej nam wiadomo o relacjach między jego światem, a naszym. Nasz sceptycyzm, nasz Ziemian, posuwa się aż do zanegowania takich związków. Jeżeli nie ma takich związków, co pozostaje Ziemianom? Czyżby tylko współczucie?

Gdy wzmiankowany Karnapa zobaczył świat Zachodu to zapłakał. I tylko tyle? Tylko na tyle go stać? Czy pustka Zachodu tylko łzy jest w stanie wywołać? Nasze święte figurki niekiedy płaczą, a wszystko i tak pozostaje po staremu. Ani Budda się nie budzi, ani Jezus z krzyża nie schodzi. Pustki na Zachodzie zatem coraz więcej.

W tym świetle zdrada Judasza nabiera sensu, a z perspektywy lacanowskiej ta tragiczna postać staje się bohaterem, czyli kimś, kogo można bezkarnie zdradzić, opluć, sponiewierać. Nie godzi się tylko ronić łzy nad pustką świata, którego jest się stworzycielem (wersja chrześcijańska), i nie godzi się tylko płakać nad pustką Zachodu jako pośledniejszą wersją czegoś, co zostało zaprogramowane na coś w rodzaju defilady bytów: „w pierwszym rzędzie idą byty najszlachetniejsze, w ostatnim śmieciarze, szambiarze, grabarze i rzeźnicy”. Komu ci ostatni mają współczuć? Ich byt w trakcie swego bytowania ziemskiego pozostaje niezmienny. Należy im się współczucie! Oczywiście, że tak, lecz czy tylko?

Ponad 250 lat temu niejaki Załuski (z tych Załuskich od biblioteki) zniósł pańszczyznę swych poddanych i przeszedł na dzierżawę. Tu łzy poprowadziły ku czemuś, łzy nie zadowalały się płakaniem. Tym jest aktywizm – nie czekaniem na śmierć, która ma coś zmienić, lecz  zmianą śmierć wyprzedzającą. Dlaczego mamy czekać na nastanie królestwa nie z tego świata, skoro świat dzisiejszy nie z tego świata jest?

Może to dziwne, ale to Judasz jest ikoną lewicowości – dość z czekaniem, ruszcie tyłki i sprawcie, że szambiarz czy rzeźnik nie umrze szambiarzem czy rzeźnikiem; albo wyciągnijcie go z szamba, albo sami w szambie mu pomagajcie. Albowiem, gdy szambiarzowi tylko współczujecie, to pozostajecie nie skalani szambiarskim smrodem. Współczucie tylko wtedy ma sens, gdy stajesz się smrodem dla innych, albowiem szambiarze w gronie szambiarzy nie śmierdzą, ich nosy tracą w tym obszarze powonienie.

Zdradzę coś Wam. Przed własną analizą, przez całe dzieciństwo i młodość, miałem mentora. Był to ksiądz, o którego beatyfikację trwają od kilku lat zabiegi. Jako teolog całe życie poświęcił rozwojowi idei Królestwa Bożego. Zdaje się, że królestwo ziemskie go trochę przerażało (w czasie wojny jako kapelan NSZ naoglądał się bezeceństw). Od młodości mojej byłem kimś w rodzaju łącznika jego ze światem ziemskim – nie można tego nazwać przyjaźnią, ale bliską relacją napewno. Staliśmy na przeciwko siebie, on po stronie Królestwa Bożego, ja ziemskiego. W sumie nasze stanowiska sprowadzały się do kwestii: czy człowiek jest chłopem pańszczyźnianym Boga, czy na odwrót. W konsekwencji prowadziło to do „herezji” – jeżeli Bóg (Budda itp.) jest chłopem pańszczyźnianym człowieka, to należy mu współczuć.

Mój mentor był nim, albowiem nigdy nie okazał irytacji z faktu podnoszenia przeze mnie takich kwestii. Ostatni raz widziałem się z nim w szpitalu na kilka tygodni przed śmiercią. Powiedział mi wtedy, że boi się śmierci i poprosił, bym się za niego modlił. W sumie nie musiał mnie o to prosić, miałby to i bez proszenia – współczucie i miłosierdzie nie ma szat ani barw; nie jest ani katolickie ani buddyjskie; gdy prosi o to buddysta, modlimy się za niego po buddyjsku, gdy chrześcijanin po chrześcijańsku. Nie ma lepszych czy gorszych miłosierdź, jeśli mam być z szambiarzem, to tylko po szambiarsku, jeśli z katolikiem, to tylko po katolicku. Kim sam jestem nie ma tutaj zastosowania.

Dla księdza Zygmunta Królestwo Boże było miejscem bez podziałów. Dla mnie dzisiaj, królestwo ziemskie jest światem z podziałami, które wszelako można uczynić mniej przykrymi.

Ale co zrobić, jeśli istnieje tylko jedno królestwo (z definicji ziemskie, podobne do królestwa zwierząt czy roślin)? Tu pojawia się niebezpieczeństwo ateizmu, postawy braku miłosierdzia dla Królestwa Bożego, królestwa świętych, męczenników, aniołów i zapewne innych form bytów oddzielonych od królestwa ziemskiego murem. Opisywałem to jakiś czas temu biorąc za przykład słowa pani Labudy, gdy mówiąc o arcybiskupie rzekła: „pan taki a taki”, zamiast arcybiskup taki a taki. Wyśmiałem to wtedy i naigrywam się z tego dzisiaj. Pani Labuda uznała swoją tożsamość za ważniejszą od samej siebie; widocznie zapomniała, że istniała na długo przedtem zanim określiła się jej tożsamość, tym bardziej ateistyczna.

Tożsamość to nie wszystko. Gdyby tożsamość stała na topie człowieczeństwa, wtedy nie można byłoby zmówić modlitwy nad grobem chrześcijanina, który o to prosił.

I tym oto sposobem dochodzimy do poruszonej i poruszanej przez komentatorów sprawy. Gdy ilekroć jestem przy grobie księdza Zygmunta odmawiam modlitwę, którą bym odmawiał nawet gdybym był buddystą: „Ojcze Nasz, któryś jest…itd”. I mam nadzieję, że mogę teraz liczyć na Wasze miłosierdzie czy współczucie. Niczym innym ono jest, niż tylko tym.

KP

Gdy przystępowałem do pisania tego wpisu, chciałem napisać o czymś trochę innym. Tyle się rzeczy zbiera, że nie chcę, by dłużej czekały. Wątpliwości wokół gender, tajemnica autyzmu, dietetyczne ecie-pecie, dożywotnia izolacja skazanych, rozczarowanie myśleniem pozytywnym, trzeci, czwarty i więcej kobiecych orgazmów. Oto zbiorek tematów wziętych z prasy (to na wypadek, gdyby mało życzliwi myśleli, że to moje własne obsesje). Będę o tym pisał kolejno.

Ksiądz, o którym mowa to ks. kanonik Zygmunt Mościcki (na marginesie, kuzyn prezydenta), niewątpliwie coś mający ze świętości.



Niepotrzebne jest potrzebne


Uczucia religijne są groźne. Gdy otrzesz się o nie z miejsca stajesz się bluźniercą i wrogiem religii. Nie chcę przez to powiedzieć, że niepotrzebnie w ostatnim wpisie odniosłem się do buddyzmu; zrobiłem to być może nieco za szorstko, ale pytanie pozostaje otwarte – co może wyrwać Buddę ze stanu szczęścia? Jakie to nieszczęście, nie jego, ale czyjeś, ma moc zawieszenia „współczującej medytacji”?

Oczywiście nie tylko współczującej. Odnosi się to także do każdej formy rozmodlenia, każdej ścieżki praktyki „modlitewnej”, „medytacyjnej”, „kontemplacyjnej”, czy dowolnej innej, której symbolicznym przedstawieniem jest siedzący Budda, ukrzyżowany Jezus i inne przedstawienia, które niedwuznacznie oddzielają coś od świata. „Modlę się, nie przeszkadzajcie mi”, „nie widzisz, że się modlę; zabierz tego bachora” itp. zalecane czyny uświęcające sam akt rozmodlenia. To na styku „zewnątrz/wewnątrz” zachodzi takie autoerotyczne skupienie na sobie. Tak, na sobie, nie na tym, co na zewnątrz. Dawno dawno temu nazwano to kwietyzmem, izolacją od tego co zewnątrz i…zatopienie się, „się” w. Fuzja jednym słowem, stanie się Jedno, przeciwko temu co Jedno jest, przeszkadza.

Niewykluczone, że życie jest snem. Lecz nawet jeśli tak, to snem idioty – na zewnątrz szaruga, a ty oddajesz się współczuciu nad nieszczęśnikami, którzy zapomnieli o parasolach; współczujesz drzewom chłostanym przez zimny wiatr, ptakom zmoczonym do cna, księżycowi skazanemu na nie wskazywanie wędrowcom szlaku. Intryguje przy tym to, że nie współczujesz sobie współczującemu temu wszystkiemu. Twoje „się” pozostaje poza jakimkolwiek współczuciem.

Zastanawia, jak ewoluowały religie – od miłości, miłosierdzia i współczucia ziemskiego, ku zmiennej kosmologicznej. Wszechmiłość i wszechwspółczucie w wymiarze kosmicznym stało się rodzajem alibi dla braku aktywizmu. Gdy współczujemy ofiarom kapitalizmu i kapitalistom, nie zmienimy niczego – oto punkt wyjścia Zizka. Czy cokolwiek warto zmieniać, jeśli ma się tylko współczucie i pozbyło się okruchów gniewu i nienawiści?

Odwrotnie niż pani Renata sądzę, że miłosierdzie nie ma związku z „więcej” czy „mniej”, „lepszością” i „gorszością” itp. Nie jest to proliferacja istniejących różnic; odwrotnie, to ustanowienie braku różnicy, obdarowywanie się czymś niepotrzebnym – jeden daje to, czego nie ma, drugiemu, który tego nie potrzebuje. Weźmy przykład św. Marcina z Tours (postać przywoływaną przez Lacana) – gdy widzi nagiego, rozcina opończę mieczem (był żołnierzem), daje połowę nagiemu, sam pozostając przyodziany w połowie. Tym się różni miłosierdzie od współczucia. Współczucie nie prowadzi bezpośrednią drogą do przyodziania nagiego, tym bardziej, że mogę współczuć wszystkim nagusom naraz, a przy okazji i rabusiom, którzy odzienia ich pozbawili. Miłosierdzie czyni z posiadacza nagusa. Zauważmy, że kupienie nagiemu odziewku (tak rozumiem Renatę) nie jest miłosierdziem, jest filantropią. Podobnie działalność charytatywna. W niej mówi się – przejrzyjcie swe zakamarki, a to co znajdziecie niepotrzebnego dla was, oddajcie potrzebującym. W tej działalności dobrodziej niczego nie traci, pozbywa się tylko nadmiaru. Miłosierdzie jest albo radykalne, albo go nie ma – oddajesz połowę spodni, co sprawia, że przestajesz je nosić. Nagi pozostaje nagi z połową spodni, posiadacz spodni staje się mu równy; obaj mogą zasłonić część nagości, nie bez powodu akurat biodra. Nagi i ubrany nie potrzebują połowy spodni.

W miłosierdziu chodzi o przejście do aktu, szalony czyn naprawiający coś w Realnym, łatanie dziury, przez którą widzi nas Inny, zawstydzając nas lub wpędzając w ambaras; rozcinamy spodnie nie tyle, by przyodziać nagiego, ale po to, by zasłonić spojrzenie, które nas zawstydza.

Ten opis jest paradygmatem miłości – dajesz kochanemu to, czego sam nie chcesz, i czego kochany nie potrzebuje. Dajesz z nadzieją, że zostanie przyjęte. Nie zwykłeś sprzątać po sobie skarpet; nie chcesz tego, ale to dajesz; on/ona tego nie potrzebuje, ale…miejmy nadzieję, że ciebie kocha.

KP

P.S. W tekście uczyniłem aluzję do Makbeta akt V.

Nie wydaje mi się, bym potępiał posła Wiplera. Napisałem nawet, że acefaliczność jest amoralna, pozaetyczna. Przekąs dotyczył tylko tego, jak bardzo obłudni są ci, którzy moralność wpisują na swe sztandary.



„Człowiek – persona non grata”


Zwykłem bardzo dużą uwagę przywiązywać do tytułów wpisów. To forpoczta, insygnium zagadnienia i znak firmowy. Ma świadczyć o klasie. Czy mój blog jest elitarny? Nie mi rozstrzygać; z pewnością wszelako ma nakłaniać do myślenia. Stąd tyle w nim zadaję pytań, mniej za to w nim odpowiedzi.

Prawie niepostrzeżenie za mego zycia człowiek przestał być myślący, a stał się czujący. Skoro więc stał się czujący, to stał się bytem jako hic et nunc, bez przeszłości i przyszłości, bez przyczyn i skutków. Przyczyny zostały oderwane od podmiotów, przestały być upodmiotowiane – piję, bo mój ojciec pił; biję, bo mój ojciec bił. Tymczasem, „gdyby zwierzę zabiło z premedytacją, byłby to ludzki odruch”. Lecz wolimy dzisiaj być narcystyczni i czcić cnotę bezradności: „taka moja uroda”, „jestem jaka jestem”, „jak ci się nie podobam, spieprzaj”. Coraz bardziej jesteśmy podmiotami acefalicznymi.

Ameby nie chodzą na spacery, a rozbrykanie zwierząt domowych, to nie przejaw ich pragnień tylko temparamentu. Do pragnienia potrzebne jest ‚ich”, „ja”. Nie te ‚ja” zanurzone w carpe diem, w dziesiejszości, albo nawet w teraźniejszej teraźniejszości, lecz w ‚ja”, które pragnie w przeszłości, a nie teraz. Cóż to znaczy? Przede wszystkim to, że nie jest to chętka, ani też „zespół niespokojnych nóg”. Powód do „idę się przejść” leży w tym, co już za tobą, a nie w tobie; powód nie jest tożsamy z tobą; w stosunku do powodu zajmujesz pozycję ekstymną, masz powód dopiero uzgodnić ze sobą.

Pan Paweł napisał w komentarzu jak rozumie pragnienie – to homoidalna amebowatość, przelewające się z pełnego w puste para-bycie, życie niczym nie dające się zabić, pełniość życia, a nawet życie spełnione w jednym tu i teraz – Eros, bóg Wszystkiego. To budująca wizja. Tylko po cholerę Freud dał temu pstryczka w nos kontrastując go z Tanatosem, bogiem Niczego, Końca i Nicości?

Oglądałem wczoraj film (święto, więc korzystam z okazji). „Liberal Arts”, jego tytuł. 35-letni młody człowiek spotyka przypadkowo 19-letnią panienkę – na co może liczyć? W finale filmu atrakcyjna 19-latka dostaje pstryczka w nos. Chce z nim stracić cnotę, bo szukała do tego aktu dojrzałego mężczyzny. Tenże mężczyzna odmawia. Wszędzie widać podmiot. Ona podporządkowuje swą niedorosłość komuś, kogo ma za dorosłego. On podporządkowuje swą dorosłość roztropności. Dwa podmioty cefaliczne, podmioty znające Tanatosa, znające granice, za którą rozciąga się byt amebiczny, pełzający bez ustanku. Podmiot znający granice nie poważy się na „zabawę” z dziecięciem i odrzuci zaloty staruchów – znaj proporcyję, Mocium Panie. Taki jest podmiot pragnienia. To podmiot kochany i afirmowany za wyrzeczenie się cząstki jouissance, za rezygnację z wszystkoizmu Erosa, tego „wszystko albo nic”. W przestrzeni poza granicą rozciąga się obszar popędu, wszystkoizmu satysfakcji. To obszar zamieszkiwany przez podmioty acefaliczne. Przykładem tu sprzed z przedwczoraj to poseł Wipler – żona w piątej ciąży tuż przed porodem, a on o 4 nad ranem baluje w klubie, a swą acefaliczność uzasadnia koniecznością zapicia swej ostatniej obietnicy zaprzestania picia. To nie postępowanie niemoralne, to postępowanie amoralne, sprzed zaistnienia moralności. Podmiot acefaliczny to podmiot popędu, istnieje tak, jakby Tanatos nie istniał. Są chwile gdy wszyscy takimi podmiotami jesteśmy. Tę samą myśl starałem się wyrazić podczas swego ostatniego wystapienia w jednej z sangh buddyjskich. Zostałem spytany o to, co sądzę o roli mózgu w zachowaniu ludzi. Odpowiedziałem, że mózg nie sprawdza się w życiu człowieka; prostą drogą prowadzi do drugiej śmierci, zespołu rozkosznego „bezmózgowia”.

A to kieruje nas do kwestii Budda a człowiek, człowiek a Budda. Ekspertem w tej dziedzinie nie jestem, raczej się uczę Buddy. Lecz by powiedzieć coś na ten temat trzeba bazować na tym, co powszechne, co weszło w dyskurs, a nie na tym czego uczą mistrzowie. Mistrzowie uczą słowem, lecz jaka jest litera buddyzmu, litera w sensie litera prawa? Odpowiedzi szukamy w przedstawieniach, ikonografii, a nie w naukach mistrzów. Podobnie jak w chrześcijaństwie, gdzie mistrzowie przekonują, że Jezus nawet jako Chrystus tańczył na weselach, popijał wino i brał w objęcia kobiety, niewykluczone że bekał po zapełnieniu żołądka. {Problem w tym, że ikonografia na ten temat milczy. W ikonografii Jezus jest udręczony i na maksa związany z cierpieniem, a jedyną fascynację w oczach ma nie wobec kobiet, ale w wpatrywaniu się w pierś mamy swej, koniecznie bez sutków (zgadnijcie dlaczego)}, w buddyźmie ikonografia pisze postać Buddy pasywnie zatopionego w sobie, zanurzonego w czymś tak bardzo, dokładnie ze wszystkim, że po tamtej stronie życia nie ma już miejsca na nic; pisz wymaluj ikona fazy autystycznej Freuda: brak potrzeb, brak pragnień, brak snów, byt bez braku. Ilekroć staję przed Buddą, tylekroć przychodzi mi na myśl myśl tycia – co mogłoby wyrwać go z otchłani szczęścia? Myślę, że ta sprawa, sprawa braku i jego wszechobecności wokół, czyni działalność Dalaj Lamy dwuznaczną – dostrzega się konieczność aktywizmu, ale dosięga tylko jazdy z włączonym wstecznym biegiem.

To łączy Buddyzm z Chrześcijaństwem, dwuznaczność centralnych postaci. Czy Budda zna nienawiść, nie tę ludzi, ale tę swoją? Kto wie na ten temat? Jezus to postać skrojona na to, co nie zna nienawiści; nie ma on nienawiści swojej; ani grama. W konsekwencji nie ma nic do powiedzenia na temat miłości. Co myśli o miłości dwojga mężczyzn, czy kobiet? A o miłości zmysłowej? Używaniu gadżetów seksualnych? O miłości takiej jak ta z „Przełamując fale”? Cisza. Gdy chodzi o miłość, podmioty zostawione są sobie samym. Gdy chodzi o nienawiść zresztą, też.

Czy któryś z nich, Budda i Jezus, prowadzą ludzi na barykady? Do tego potrzebna jest nienawiść lub miłość. To wszystko zostawiono podmiotom. To spadek po milczącym Buddzie i Jezusie.

No bo komu potrzebny jest człowiek? No komu?

KP



Czy ameba wychodzi na spacer oraz dlaczego aria na strunie G wprowadza bezruch w życie


Dwa nowe komentarze i dwie nowe odpowiedzi. Konieczne, bo kwestie podnoszone w nich nie miałkie są. Na początek, skad wiadomo, że zachowaniem amebowatych stworów rządzi potrzeba, a nie pragnienie?

Doprawdy precyzyjnie opisał zachowanie galaretowatej masy kolega Rafał. Opisał jak robi to Blob, bardziej elastyczny kisiel. Niestety nie zadał sobie trudu, by zadać pytanie, które uwielbia – po co robi to, co robi, ameba? Tak oto jesteśmy w planie zagadnienia co jest czynnikiem sprawczym zachowania ameb, a co mam nadzieję, że zgrabnie, ująłem w formę pytania: czy nibynóżki ameby są kończynami spacerowicza, czy też głodomora. Zatem, czy u podstawy rozpełzania się nibynóżki leży mniej lub bardziej enigmatyczna chętka, by się przejść, czy też swojski głód, czyli zapełnienie dziury w żołądku.

W psychoanalizie różnica między potrzebą, a pragnieniem jest jakościowa. I tak, potrzeba jest modalnością instynktową, tzn. jest spotykana u wszystkich przedstawicieli ameb, więcej, istot zwierzęcych, z wyłączeniem wirusów (nie znają głodu, za to imperatyw rozmnożenia się). Instynkt z kolei jest ściśle upakowanym pakietem wiedzy, której niczego nie brakuje, czyli, że potrzeba zawsze wie czego chce i nigdy nie wątpi w to co wie. Dla niej pokarm=pokarm, a głód zaspakaja się pokarmem. Potrzeba nie zadaje pytań w postaci: „zjadłbym coś”, „co by tu zjeść?” itp. W polu potrzeby nie istnieje „coś” do zjedzenia, istnieje tylko „to” do zjedzenia. Brak napędzający zachowanie ma postać realną, a obiekt likwidujący taki brak znajduje się przeważnie na zewnątrz. Plan potrzeby nie różnicuje istot żywych, stąd katalog potrzeb jest wspólny dla wszystkich stworzeń. Człowiek natomiast idzie na spacer chociaż nie wie po co, chociaż „wie”, że chce, np. „idę się przejść”. Problem więc brzmi: czy wśród ameb znajdzie się chociaż jedna, której nibynóżka „idzie się przejść”. Istota ludzka jest efektem kontaminacji pola Symboliczności i Realności, a odpowiedź na pytanie, po co idzie się przejść, jest echem odbijanym przez Wyobrażeniowość.

W tym miejscu rzucam pomost ku kwestii poniesionej przez drugiego z komentatorów, mianowicie, psychoanaliza jest wróżeniem z fusów. Zadziwia mnie beztroska z jaką można mówić takie rzeczy. Przecież konsekwencją takiego sądu jest nobilitacja, albowiem jeśli ruguje się coś z jakiegoś obszaru, to równocześnie lokuje się to coś w innym obszarze – wróżysz, zatem nic po tobie wśród nas, lecz gdzie dobrze wypada wróż? Powtórzę poraz n-ty – psychoanaliza nie jest ani naukowa, ani naukawa, nie jest nauką. A wróży pełno znajdziecie wśród poetologów, literatów, muzykologów, krytyków sztuki itd. Dowolna odpowiedź na pytanie o czym jest Fantazy, albo co mówi preludium deszczowe Szopena, jest wróżeniem z fusów. Czy mam sądzić, że wymienione na chybił trafił dzieła nie niosą żadnego znaczenia? Na pytanie czym jest tęcza istnieje odpowiedź, która nie jest wróżeniem z fusów, ale na pytanie dlaczego mnie kochasz, nie istnieje odpowiedź nie będąca wróżeniem – dlaczego akurat mnie kochasz?, przecież jeśli jest to sprawa biologii, to dlaczego jesteś ze mną, a nie z X, Y, Z? Śmiem twierdzić, że ktoś zarzucający wróżenie ukrywa bezradność w obliczu takich pytań.

Ludzie nauki są zakochani w wiedzy, ale wiedzy nie kochają. Tym się różnią naukowcy od psychoanalityków. Ci pierwsi poszukują wiedzy, drudzy prawdy. Pierwsi utożsamiają wiedzę z prawdą redukując ją do res cogitans, tego co poznawalne; drudzy traktują wiedzę jako pozór, traktując prawdę jako nie-do-końca-wypowiadalne, jako enigmę (jak w przypadku „jestem, który jestem”, „jam jest prawdą” itp. „niezadawalające wypowiadane”). Styl nie jest wróżbiarski, albowiem co jest wróżone? Styl analizy jest profetyczny, to nie interpretacja płynąca ze znaków, ale z pomiędzy znaków. To, co wyróżnia analizę to fakt ekskluzywności znaków słownych, zwanych znaczącymi. Lecz zwróćmy uwagę, że słowa są mówione lub pisane. Tak czy owak, istnieje mówiący i czytający/słuchający słów. Sens nie jest dowolny – cecha charakterystyczna dla wróżbitów, kamyki nie mówią, choć są o to podejrzewane, kamyki nie są literami, sens nie zamieszkuje w nich, on zamieszkiwuje u wróżbitów. Tymczasem jakikolwiek użytek słów generuje sens w nich i pomiędzy nimi będący. Ten sens poprzedza analityka, tak jak książka poprzedza jej interpretatora. Analityk deszyfruje sens, a nie go objaśnia. Nie należy się dziwić, że kiedy sens zależy od słuchającego, od jego uszu lub od czytającego, czyli jego oczu i uszu, to będzie inny przy każdej kolejnej analizie. Prawda nigdy nie jest ta sama.

Aria na strunie G jest dla mnie wprowadzeniem bezruchu w życie. Czym jest dla Was? I to pozytywiści mają na myśli mówiąc o wróżbiarstwie. Niech się wypchają – muzyka nigdy nie jest po prostu myzyką, a poezja poezją. Koń nigdy taki, jaki się widzi.

KP



W międzyczasie (10)


Kiedyś uznałem, że jeśli waga komentarzy na to pozwala będę przerywał swoje wywody, rozważania, by zająć stanowisko w sprawach, do których czuję się wywołany do odpowiedzi. Tak jest tym razem.

Niech za motto do dzisiejszego wpisu posłuży uwaga jednego ze słuchaczy mojego niedawnego wystąpienia na SWPS. „Wystąpienie było za trudne”, co jest o tyle zaskakujące, ze nie używałem żadnych ekskluzywnych analitycznych pojęć, a samo wystąpienie nie tyczyło żadnych teoretycznych spekulacji. Mówiłem po prostu o tym, jak zaczyna się analizę, co się na niej dzieje i jak się ją kończy. Więcej, opisywałem to wszystko z perspektywy siebie jako analizanta, a nie analityka. Skarga, że było to za trudne nie oddaje istoty sprawy; istotą jest to, że studenci i pracownicy naukowi życzą sobie, by było łatwiej, by było cieplutko i łatwiutko. I z tą refleksją przystępuję do odpowiedzi panu Rafałowi.

Cóż, o psychiźmie dzisiaj może mówić każdy i jak odnotowałem to w ostatnim wpisie, jeśli czyni tak laik, to ja nie mam nic do powiedzenia – wtedy musiałbym się nad laikiem znęcać. Dywagacje laików puszczam mimo uszu. Lecz pani DG nie jest laikiem, jest psychoterapeutą psychoanalitycznym, mówi np. „psychoanalitycy wyróżniają..itd”, powołuje się na ksiązkę psychoanalityka kleinowskiego. Stąd moje wymagania w stosunku do niej są wielokrotnie większe, także dlatego, że psychoanalitycy w gronie psychoterapeutów to swoista elita.

Kiedyś pan Rafał spytał mnie, czy jestem wrogiem psychoterapii. Odpowiedziałem, że nie i pogląd ten podtrzymuję. Psychoterapia pomaga ludziom i jest to wystarczający powód, by ją szanować. Lecz psychoterapia jest bezradna, gdy trzeba odpowiadać na pytania pokroju: co to jest narcyzm, co to jest obiekt, a nawet amebowata postać pierwotnego człowieka, o której wspomniał komentator (a propos całkowicie przejętą przez Lacana w pojęciach lamelli i agalmy). Psychoterapeuta dowolnej szkoły jest bezradny, gdy zmuszony jest odpowiedzieć na pytanie: co/kto porusza ruchem nibynóżek, nawet w sensie hipotetycznym. Psychoterapie wykazują ogromną słabość konceptualną, nie wiadomo jaka koncepcja człowieka rządzi jej działaniami i co z niej, o ile jest, wynika dla kliniki i celu jej działania. W ogóle klinika jest obca psychoterapiom.

I oto w takiej sytuacji pojawia się ktoś, kto jak DG sugeruje poprzez użycie dwóch pojęć i tytułu ksiązki, że ma wiedzę i że z wiedzy tej coś praktycznie wynika. I tu pojawia się szkopuł. Jeśli, jak zauważa to pan Rafał, psychoanalitycy tak bardzo różnią się od siebie, że kleiniści są względem fazy autystycznej antyfreudystami, to mówienie, że psychoanalitycy rozrózniają miłość do ciała i miłość do obiektu (tak czynią tylko kleiniści), czyni z kleinistów jedynych psychoanalityków (tak czynią też lacaniści w stosunku do reszty). Sam wiele czasu poświęcam na to, by unikać tego rodzaju błędu i gdzie tylko można pisać lacaniści lub Lacan, tudzież Freud, i nie definiować psychoanalityków jako przedstawicieli tylko jednej szkoły. Nie zawsze mi się to udaje, co przyznaję ze skruchą. Niemniej jednak bycie analitykiem do czegoś zobowiązuje. Jak pisałem wyżej, to pewien rodzaj elity, co potwierdza swym komentarzem komentator, ze swadą pisząc o narcyźmie i pokazując wnikliwą wiedzę o dziele Freuda. Tymczasem DG milczy na temat, na który pozwoliła się pytać. Pytanie było proste – co to jest narcyzm? A odpowiedź nie padła. Mnie ucieszyłaby choćby formuła, że narcyzm jest definiensem bycia człowieka (lecz już nie bytu), a nie potoczne ecie-pecie, truizm w rodzaju: „wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu narcystami”. Gdybyśmy użyli formuły o istocie bycia, musielibyśmy zmierzyć się z dylematem na czym zasadza się ta istota, lecz unikając tego, odpowiadamy znanym pleonazmem, tautologią „narcyzm jest, jaki każdy widzi”. „Dlaczego by być człowiekiem mamy być narcystami?” – oto problem. I nie ma on nic wspólnego z zawyżoną samooceną. W tym miejscu pani DG popełnia drugi błąd. Gdy mówimy „on ma zawyżone mniemanie o sobie, jest wyniosły itp.” to jest to mowa potoczna, której wrogiem deklaruje się być; gdy wszelako mówimy „ma on zawyżoną samoocenę” to nie jest to określenie potoczne, tylko żargon psychologiczny, na którego przerost współcześnie cierpimy. Te psychologizmy funkcjonują najzwyczajniej w świecie jako rodzaj bełkotu. Gdy ktoś mówi „jestem całkowicie do dupy, jestem największym dupkiem na świecie”, to jest to równie narcystyczne, co mówienie „jestem panem świata, chcieć to móc, swoje problemy rozwiązuję sam, mam gdzieś ten motłoch itd.itp”.

Sam nie jestem wrogiem języka potocznego. Więcej, uważam, że należy zbliżać język analizy do języka potocznego, tylko tak można uczynić przekaz w miarę zrozumiałym. Jestem natomiast wrogiem zaśmiecania języka potocznego pseudomową psychologów, tym wszystkim śmieciem, które po „ma pani raka” każe mówić „proszę unikać stresu” (przykład autentyczny). Na Boga psychoterapeuci i psychologowie, więcej dobra uczynicie mówiąc zamiast „stres” zdenerwowanie, a zamiast „frustracja” niezadowolenie.

Psychoanaliza do czegoś zobowiązuje. Takie jest moje stanowisko. Miałem szczęście, a przy okazji dobro, że się z nią zetknąłem. Dlatego mówię o niej dobrze. Dlatego spłacam dług zaciągnięty u analityka, który miał cierpliwość tyle lat znosić analizanckie miau-miau i hau-hau. Nie oznacza to, że miałem doskonałą analizę; oznacza tylko tyle, że miałem efektywne jej przechodzenie. I nie bez powodu pojawia się tu słówko „doskonała”; nie ma doskonałych analiz, jest tylko zredukowany, choć zawsze obecny narcyzm.

KP

P.S. Metafora pierwotniaka, ameby, bardziej stosuje się do ilustracji konceptu popędu, niż narcyzmu. Pokazuje ona, że cele pragnienia i popędu są różne, tak jak różni się określenie celu w słowach angielskich aim i goal, „gdzie zamierzasz studiować” od „jestem szczęśliwy; doprawdy, to niesamowite, ja jednak żyję”.

Pozwolę sobie też dodać, że ruch amebowatego stworu wywołuje potrzeba, a nie pragnienie, albowiem brak w polu potrzeby nie jest tym samym, co brak w polu pragnienia. To dodatki Lacana. Mądre, nawet jeśli niektórym wydają się zbyt wyniosłe.



Lustereczko, powiedz przecie…


Dziś spróbuję powiązać ze sobą omawiany aktualnie temat zasłony z rzekomą „osobowością narcystyczną”. Wszystko dlatego, że WO z wczorajszej soboty zajęły się zagadnieniem narcyzmu. I nic nie miałbym do tego (bo co mieć, gdy zajmują się tym laicy, czyli narcyści, którzy zajrzą do wikipedii, poczytają to i owo o tzw.narcyzmie i myślą, że wiedzą), gdyby nie to, że wspominana już przeze mnie pani Golec, całkiem niedawno psychoterapeutka analityczna, teraz po prostu psychoterapeutka, nie zajęła stanowiska w rzeczonej sprawie.

Najpierw jednak dopowiem komentatorom. Praktykowanie jouissance przez psychoanalityków? Oczywiście, że tak! Jak ująłem to wczoraj w grupie analityków (już analityków i analityków być może): jeśli wieprz nie pożre pereł tylko zrobi z nich naszyjnik, który nałoży na szyję, to przestaje być wieprzem, pozostając wszelako nadal świnią. Psychoanaliza nie czyni mnicha, mnicha czyni habit. I teraz: pełna zgoda z tym, kto stwierdza, że w praktykowaniu analizy nie ma miejsca na dominy i dominusy. Decyduje o tym to, że w relacji S-M (nie mylić ze sclerosis multiplex) wszystko obraca się wokół głosu; podczas gdy w analizie wszystko obraca się wokół milczenia. Zaskoczenie? Jeśli chcecie mogę rozwinąć ten temat.

Narcyzm to jeden z najtrudniejszych konceptów w psychoanalizie. Naprawdę trudnych, bardzo trudno jest go przystępnie wyłożyć. Tymczasem pani Danuta Golec (och ta piep…poprawność polityczna) na pytanie co to jest narcyzm odpowiada poprawnie: w potocznym rozumieniu narcyz to ktoś, kto jest mocno skupiony na sobie i niezauważa potrzeb drugiej osoby, po czym deklaruje, że nie lubi tego okreśelenia, bo brzmi jak inwektywa (podobny los spotkał histeryka/histeryczkę i razem z kąpielą wylano także histerię). Lecz odpowiadając na drugie pytanie podaje, jak sama mówi, skróconą definicję narcyzmu – oto ona: wyraźnie zawyżona samoocena i przesadne wyczulenie na punkcie znaczenia własnej osoby. Czyli, nie chcę używać znaczeń potocznych, lecz w końcu do nich się ograniczam. Na Boga, o czym ta niewiasta mówi? Problem w tym, że koncepty psychoanalityczne, na które się powołuje zostają ograbione z jakiegokolwiek sensu. Np. przywołuje tezę analityczną (ani moją, ani Lacana, ani Freuda), że na początku niemowlę ma dwa obiekty miłości, swoje ciało i matkę. Boże kochany, gdyby psychoanaliza była prezentowana poprawnie, to odwołanoby się do mitu o Narcyzie (analityk, który nie zna wnikliwie mitologii, to pieniacz psychologiczny). W nim to, co pani Danuta nazywa miłością do siebie pojawia się nie pierwotnie w sensie „od urodzenia”, tylko prymarnie – najpierw narodziny bytu, a dopiero potem, w jakiś czas potem, narodziny tego, co staje się taką czy ową właściwością tego bytu. Podkreślali to dawni teolodzy w pytaniu: kiedy wstępuje w ciało człowieka jego dusza? Freud w kwestii narcyzmu nie pytał się kiedy, dla niego było to cholernie wcześnie, ale wszelako po urodzeniu. Zatem narcyzm nie jest wrodzony (wtedy człowiek rodziłby się narcyzem), jest zainstalowany w człowieku potem. Nieporozumienie się pogłębia, zważywaszy na fakt, że profesor Rosińska machinalnie nadała tytuł esejowi Freuda w postaci „Wprowadzenie do narcyzmu [do teorii narcyzmu; jak propedeutyka narcyzmu]”, podczas gdy właściwe odczytanie brzmi „Wprowadzenie narcyzmu”. Freuda nie interesuje kiedy, interesuje zaś, jak zostaje wprowadzony narcyzm.

Znajomość mitologii na poziomie podstawowym nie pozostawia wątpliwości – zanim odbicie w wodzie ukonstytuowało narcyzm, Narcyz już istniał. Imię własne określało byt, wtedy jeszcze istniejący po omacku. I, szanowna Pani Danuto z PTPP, nie jakiś obiekt miłości nadał mu imię, tylko Inny, na dodatek nie musiał to być Inny-Matka. Narcyzm pierwotny, którego najprawdopodobniej nie odróżnia DG od wtórnego (Freud postuluje istnienie dwóch narcyzmów), nie opisuje jakiejś tajemniczej satysfakcji jaką daje ciało niemowlęcia samemu niemowlęciu, tylko odnosi się do satysfakcji, jaką daje ciało (będące w posiadaniu Innego) niemowlęciu poprzez zajmowanie się nim przez Innego Pierwszego, zwanego Matką, choć nie musi to być potocznie rozumiana matka. Narcyzm pierwotny lub autystyczna faza w rozwoju (w/g Feuda), to opis sytuacji sprzed powstania wyparcia pierwotnego, czyli życia bez konieczności domagania się od Innego realizacji satysfakcji (w tym z zaspakajania potrzeb). Na Boga, kim jesteście psychologowie i psychoterapeuci, odróżniajcie aksjomaty od logicznych konsekwencji ich istnienia. Faza autystyczna to istnienie niemowlęcia sprzed momentu pojawienia się braku, nieobecności Innego-Matki. Po prostu wyłonienie się matki w postaci piersi nie jest tym samym, co wyłonienie się matki jako odzew na wołanie niemowlęcia. Freud to umysł wybitny, a nie hochsztapler – jeśli dziecko woła „mamo”, to dlatego, że jawi mu się ona jako jej nieobecność, jako jej brak, jako jej przebywanie gdzieś indziej. Wystarczy być tylko nieco rozgarniętym rodzicem, by zauważyć, że niemowlę wyrywając się z łona nie woła „mamo”, ono wrzeszczy jak opętane. „Mamo” będzie wołało w jakiś czas potem. To fakt. Dlatego postuluje się, że faza do wołania jest autystyczna, albowiem trzeba wyjaśnić, jak powstaje wołanie, co za nim stoi. Skoro to nieobecność matki jest powodem wołania „mamo” (poczytajcie Freuda i jego analizę zabawy dziecka szpulką nici), to jej zniknięcie było poprzedzone jej obecnością i brakiem jakiejkolwiek formuły alienującej dziecko od niej. To nie dogmat, to logiczna konsekwencja. Faza autystyczna w rozwoju przez swój brak czynnika alienującego określa ciało jako tylko nominalnie należące do niemowlęcia, w rzeczywistości zaś całkowicie należące do matki. To dlatego tak często mamy do czynienia w pracy z psychotykami (o ile z nimi pracujemy) z sytuacją braku przyobleczenia go w ciało, z sytuacją opresji ze strony ciała, aż po brak jakichkolwiek relacji z ciałem. To brak czynnika alienującego (zwanego przez Lacana Imieniem Ojca) jest strukturalną przyczyną psychoz.

Narcyz nie jest psychotykiem. To podmiot, który odkrywa fenomen wynikający z powodu istnienia pola skopicznego, nie pola codziennej zwyczajnej widzialności zarządzanej przez funkcję oka („widziałem to”, „zajrzałem do niej”, „zauważyłem nowe drzewo w ogrodzie”, „dostrzegłem cień” itd.), ale efektu jaki na podmiocie wywiera nie oko, lecz spojrzenie. To coś, co nie pochodzi z pola innego podmiotu, to coś pochodzi z pola Innego. To coś ma swoją wagę, to coś wywołuje opresję znaną na przykład jako zażenowanie, zawstydzenie, ambaras odczuwany z powodu niemożności wyrwania się spod wszechobecności spojrzenia. Spojrzenie (nie utożsamiać ze wzrokiem) redukuje podmiot do postaci obiektu, na dodatek do obiektu jouissance.

Oto oglądasz pornografię i nagle orientujesz się, że jesteś oglądany jako oglądający pornografię – kim wtedy jesteś?

O tym przeczytacie następnym razem.

KP