„akt nie udaje się nigdy, jeśli nie zahacza o fiasko”


Gdy próbuje się mówić lub pisać o końcu analizy, staje się w obliczu spiętrzonych niemożliwości. Nie sądzę, by tkwiła w tym moja słabość mierzenia się z tym tematem. Czytanie tekstów temu poświęconych sprawia podobne wrażenie – nic nie tłumaczy przejścia z jednej pozycji do drugiej. Wczoraj analizant, dziś analityk – czyż nie jest to dotknięcie absurdu, odcisk paradoksu, na który otwiera się analizant, gdy „wybiera” coś, chociaż sam o tym nie decyduje? Ba, nie decyduje także ktokolwiek!

Wiele, bardzo wiele lat temu, dane mi było spotkać kogoś, kto wiódł spokojne życie męża, urzędnika i ojca trojga dorosłych i prawie dorosłych dzieci. I oto pewnej nocy przyśnił mu się sen, po którym wstał rano i oznajmił żonie, a potem dzieciom, że od teraz przestał być mężczyzną, a jest już kobietą. I rozpoczął kompletnie nowe życie. Zapewniam was, że to nie literatura; z tym wtedy-już-kobietą rozmawiałem. Czy, ot tak sobie, z chwili na chwilę, można umrzeć w poniedziałek nad ranem, by zaraz potem narodzić się na nowo jako znany-ale-Inny? Wychodzi na to, że tak.

Takie fenomeny opisywane są od dawna i z pewnością nie są skutkiem GBO, dziury ozonowej i tym podobnych przyczyn. Modne było sądzić, że to efekty aury epileptycznej, nadużywania środków antykoncepcyjnych, tudzież pojawiajacych się znienacka guzów mózgu. Niestety, opisywana teraz-już-kobieta była zdrowa na mózgu. Pozostaje nam wspomnieć o nielubianej możliwości – bycie człowieka na zawsze powiązane jest z jakimś rysem szaleństwa.

Gupikom zdarza się zmieniać płeć, ale nie bez racji; gdy brakuje samic, luka zostaje zapełniona przez samce-aktualnie-samice. Człowiek za nic ma brak samic, wszelako przejęty jest snem, w którym słyszy mówione słowa:  „masz być kobietą” i ….staje się nią, gdy się budzi (ten ktoś zmienił chirurgicznie płeć). To nie są transseksualne wizje, których główną składową jest od dzieciństwa trwajace przekonanie, że jest się inną płcią, skrywajacą się za pozorami płci, którą zmuszony jest obnosić się z nią osobnik. To nie są wizje transgenderystyczne, w których przybiera się pozory innej płciowości (depilowanie, używanie hormonów dla porostu piersi itp. środeczki), by aliści pozostawać w stanie swoistej dwupłciowości. Mówimy tu o radykalnym cięciu – wczoraj Ja, dziś Inny.

Rano oznajmiam: „jestem kobietą, nie jestem waszym ojcem, mówcie mi Zuzia”; albo „wczoraj byłem psychologiem, dziś jestem psychoanalitykiem”. Ile bezczelności i arogancji, tupetu wymaga takie oznajmienie. Nie ma wątpliwości, pozostaje tylko pewność. Ta pewność bulwersuje. Tylko dlatego, że dojście do niej łamie porządek wyznaczany linearnością czasu („masz 54 lata, a zachciewa ci się być kobietą; pomyśl o starości, o dzieciach itd.”). Linearność rządzi procesem (to głupie ujęcie, ale strasznie modne) stawania się psychoterapeutą; wierzy się, że taka a nie inna ilość godzin terapii własnej, szkolenia i superwizji, wyfasonuje nam psychoterapeutę; szkolenie ma swoje etapy, których kolejność jest niezmienna; a na końcu mówią ci, że jesteś psychoterapeutą i od tej chwili sam tak myślisz i mówisz. No cóż, albo człowiek jest dla czasu, albo czas jest dla człowieka. Tymczasem, gdy wspomniany pan oznajmił, że jest kobietą, to czas dla niego zaczął się na nowo. Jako mężczyzna żył ileś tam lat, ile lat żył będzie jako kobieta?

Czas jest pokawałkowany, jest czas siewu i czas zbioru, czas smutku i czas radości. Tak jest napisane. Czy tylko wiosną możemy być wiosenni, a latem letni?

Bezrefleksyjni przedstawiciele fachu psychoterapeutycznego odmieniają przez przypadki zaklęcie o pracy nad sobą, lecz czy zastanawiają się, czym do licha jest zmiana, o której trajkoczą?

Zmiana jest pochodną aktu, a nie pracy. („status aktu różni się od działania”) Praca nad sobą utwierdza tylko w narcyźmie. Albo stajesz się coraz bardziej doskonały, albo nie zmieniasz się, bo najdoskonalszy już jesteś. Tymczasem „psychoanalityk doświadcza horroru aktu psychoanalitycznego, ponieważ akt nie opiera się na pozorze”.

Każdy akt pociąga za sobą niepowodzenie. Z dnia na dzień stajesz się kobietą i dzieci przestają ciebie znać, a żona równie z dnia na dzień znajduje sobie kochanka. Narcyzm usilnie się broni, chce zrozumienia u partnera; psycholog za to, by przywrócić ciągłość zarzeka się, że tak naprawdę „on był kobietą”, przeto do czasu „ujawnienia się z tym” (modnego dziś coming-outu) nie żył autentycznie.

Jak w ogóle możliwe jest zerwanie takiej ciągłości, dziś Ja, a jutro Inny? Oto moje oczy przyciągnął pewien passus, wyimek z S.Weil. „Ateizm jest oczyszczeniem. Powinnam być ateistką, tą częścią samej siebie, która nie jest dla Boga”. Odnajduję w tym echo lacanizmu. Podmiot nie należy cały do Innego; najistotniejsza jego część jest od niego wolna, lub, jak wolicie, „wystaje z łańcucha znaczącego”.

Ta część, gdy nią być, wyrażana jest słowami: „Bój się Boga, co Ty robisz?!”.

KP

P.S. Mój superwizor wbijał mi do głowy, że „masz brać Boga na serio”. „Wierzący tacy nie są”, kontynuował, „za bardzo szukają w nim pociechy, by wiara była dla nich prawdą”. Bycie analitykiem, to bycie heretykiem, to bycie po stronie heresy, RSI. To ciekawe, że lacanizm i mistyka podają sobie w tym miejscu ręce. Zagadką jest to, że aby S.Weil mogła powiedzieć to zdanie, to część jej samej musiała być wolna od Boga. Jak do tego dochodzi poza analizą?

Tytułowy cytat pochodzi z Dyskurs z 6.XII.1967, str.13. Ze strony 29 tego samego tekstu pochodzi cytat drugi z korpusu wpisu.

Cytat pierwszy z wpisu pochodzi z Psychoanaliza w jej związkach z rzeczywistością; rok 1967, str.56

Na cytat S.Weil wpadłem przeglądając ostatni numer TP. Pochodzi on z jej notatnika; nie udało mi się określić strony, z której pochodzi



„Nie ma aktu seksualnego”


Po trochę dłuższej niż zwykle przerwie będę kontynuował zagadnienie aktu. Akt zawsze wywołuje żar, bulwersuje, niepokoi; a najważniejsze, że angażuje. Nie ma w tym nic neutralnego – akt nie pozostawia nas obojętnymi.

Pisałem już i w postach, tudzież w komentarzach do komentarzy, że akt z natury rzeczy odbywa się w polu Symboliczności. Jest tak, albowiem pochodzi z miejsca Innego, innego niż Ja, moje Ja, a także czyjeś Ja. Wkrótce zobaczymy, a pozostaje mi wierzyć, że potrafię to pokazać, że współczucie/miłosierdzie nie jest aktem. Nie jest tylko dlatego, że w nich to wchodzą w grę dwa Ja – moje i jego/jej – związane ze sobą tak dziś nadużywaną w słowniku psychoterapeutycznym empatią, zrozumieniem i przyjaznym środowiskiem emocjonalnym. Psychoterapią rządzi koncepcja dialogu, właściwej komunikacji, a to wyklucza akt. Przyjrzyjmy się dlaczego.

„Życie jest nieodwracalne – gdybym wiedział o tym wcześniej…?”. Powyższe zdanie zawdzięczam pacjentowi, którego pozwolenie na cytowanie mam. Wszyscy powiedzą, że życie jest nieodwracalne, że żyje się, by żyć. Lecz, co by było, gdyby wiedziało się o tym wcześniej? Tym jest akt samobójstwa. To akt zaprzeczający nieodwracalności życia (to oczywiste, że nie każde samobójstwo jest aktem). Do kogo należy życie? Dość oczywiste jest, że nie do kogoś życie dźwigającego. Życie pochodzi od Innego (tylko na Boga, nie czytajcie tego jako jakiegoś wyznania wiary). Żyjemy dzięki, ale czy aktowi seksualnemu naszych rodziców? Zanim podążę tą drogą, wspomnę jeszcze o eutanazji, o której wspomina w kontekście życia inny z pacjentów, też pozwalający na potraktowanie tego jako exemplum. Jak bardzo życie jest domeną Innego poświadcza zjawisko aborcji, kolejny przykład aktu zaprzeczajacego nieodwracalności życia. Gdy o zamiarze aborcji dowie się o w jakiś czas później żyjący człowiek, jest zupełnie zbulwersowany. Jak jest możliwe, by rodzic mógł dokonać lub nawet przemyśliwać dokonanie czegoś takiego? To jasne, wtedy to miało miejsce z innego miejsca niż rodzic. Zresztą większość aborcji dokonywana jest z powodu istnienia Innego, jego żądań lub pragnień. W sumie okazuje się, że życie nie jest do końca przywilejem człowieka. To wypowiedź ostrożna, melancholicy mówią o tym zdecydowanie i bardzo radykalnie – dla nich życie w ogóle nie jest przywilejem człowieka. Jest wymuszonym wyborem, zadanym człowiekowi do zdzierżenia. Już w tym widzimy obecność w tle Innego, Innego-Sfinksa zachowującego w tajemnicy odpowiedź na pytanie: jaki jest sens zadanego mi do przeżycia życia? W tym to kontekście presja pragnienia o eutanazję znajduje swój sens – pragnący eutanazji zwraca się do Innego po odwrócenie nieznośności nieodwracalności życia, o odebranie wątpliwego przywileju. Dyskusja na temat eutanazji zawsze skręca w kierunku rozstrzygnięcia zagadnienia, kto miałby stać się Innym kurek z życiem włączajacy/wyłączający. Zapomina się o tym, że w tej dyskusji w ogóle nie chodzi o uśmiercenie z litości, współczucia. Prawdziwa stawka w tej grze to jakieś usymbolizowanie braku życia (jako że śmierci, jak się zdaje, nie da się usymbolizować). Melancholicy są tymi typami, którzy sądzą, że nie da się usymbolizować nawet braku życia. Żyją, ale brakuje im w tym życiu bycia. To bycie jest przywilejem; mieć czy być jest fałszywą alternatywą – chodzi o to, by mieć bycie.

Powracam do głównego wątku wytyczonego tytułowym cytatem. Potocznie mówi się pięknie: akt seksualny. Lecz czym to miałoby być? Lacan używa interesującej i jakże trafnej konstrukcji – łóżko jest po to, by było wypełnione po brzegi ich-dwojgiem. Po brzegi, to znaczy tak wypełnione, że już nic poza nimi-dwojgiem nie da się tam zmieścić. Nic, nawet szpilki. Ich-dwoje i nic poza tym. Przeto, nie ma tam miejsca nawet na Innego, tego nawet, którego stara się tam wepchnąć Kościół Katolicki pod imieniem „katolicka etyka seksualna”. W łóżku ma być tylko Ich-dwoje; wara od Innego prokreacji. Tych dwoje chce wypełnić łóżko Ich-dwojgiem, bez udziału jakiegokolwiek trzeciego, nawet jeśli będzie nim dzidziuś w planach. Gdy jest inaczej, to dochodzi do sytuacji, którą wiarygodnie mogłyby opisać bezdzietne pary zmuszane do wprowadzania do łóżka dzidziusia in spe. W rezultacie łóżko wypełnia taki dzidziuś, wypychając ich dwoje z pragnienia bycia Ich-dwojgiem.

Skoro łóżko jest tożsame z Ich-dwojgiem, skoro nie ma tam, bo być nie może, miejsca nawet dla Innego, to seks tych dwojga, to stosunek seksualny (ale nie związek) istnieje, lecz akt akurat nie. Dwoje w Ich-dwojgiem może robić ze sobą wszystko, albowiem Inny nie ma do łóżka, do Ich-dwojga, dostępu.

Czy marzy się Wam takie łóżko?

KP

P.S. Tytułowy cytat pochodzi z seminarium Logika Fantazmatu, str.15-16



„Mowa/mówienie jest aktem”


Będę kontynuował to, co bulwersuje publiczność i czyni z psychoanalityka kogoś nad wyraz bezczelnego. Czy będzie on formułował sądy o ludziach, kulturze, klinice, sztuce, czy mówił o działaniach w gabinecie, będzie odbierany jako arogancki autokrata. Dla publiczności jawi się on jako nie potrafiący sformułować opinii („moim zdaniem chodzi o”) i nie formułujący hipotez („wydaje się, że..”). Oczywiście, to nieprawda. Może się narażę, ale stwierdzę, że to złudzenie. W ostatnim mym telewizyjnym wystąpieniu sformułowałem mnóstwo opinii i tylko jeden sąd. Opiniami nikt się nie przejął (nie chodzi tu o widzów), za to tym jednym sądem, o..tak. Ten jeden sąd brzmiał: „nie każde odniesienie do religii jest odniesieniem do Boga”. I vice versa. Analityk bulwersuje, należy rzec. Pewne koła fejsbukowe mają mnie w zwiazku z tym za konserwatystę i na dodatek katolika („a takie fajne rzeczy mówi”). Podczas, gdy inne kręgi sądzą: „jaki to byłby katolik, gdyby nie to, że taki wolnościowy”. Analityk nie jest żaden, jest jeden – to kolejny sąd, który bulwersuje (tym bardziej, że jest mój własny).

„Każdy sąd jest w istocie aktem” (E, 208). Znacie to? „My, Edward VIII, z Bożej Łaski król…itd”, a to? „My, pontifex maximus…”?. Nie ja, lecz my. A „a imię twoje? [Jam jest, który jest.]; „który jest”, czy to On [który jest], Ty (Tyś, który jest), a może Ja (Jam, który jest)? Nie „który jestem, który jesteś”. „Franciscus, pontifex maximus, servus servorum Dei…”, czyli nie Ja, Franciszk, tylko: „Franciszek, sługa sług Boga..”. Imię Franciszek to imię sługi sług, a nie imię własne papieża (dlatego papieże, bodajże od VII wieku n.e. zaczęli zmieniać imiona ze swoich własnych, na nie własne, na imiona im obce. Wszystko po to, by mówić z pozycji Innego. Tylko taka mowa (lecz nie gadanie) ma performacyjną moc.

Wracając do tematu, każdy sąd jest aktem, gdy mówiony jest z pozycji Innego. To co w tym bulwersuje, to akurat zajęcie miejsca Innego przez określony uprzednio imieniem własnym (konkretne Ja kogoś) podmiot. On to obalając ego, swe ego, co jest warunkiem koniecznym, lecz niewystarczajacym dla zajęcia miejsca Innego, może zająć miejsce Innego. Gdy to się stanie, mowa osoby analityka przestaje być jego mową osobistą, to mowa Innym.

Myślicie, że jestem szalony? Zajrzyjcie do „Obrony Sokratesa”, zaanalizujcie ją, a zobaczycie dlaczego Sokrates został skazany. Bo nie mówił Sokratesem, mówił Innym (zresztą nieustannie się do niego odwoływał). Odważniejsi niech sięgną do rozmowy Jezusa z Piłatem, pamiętajac, że nie każde odwołanie do Jezusa jest odwołaniem do religii/religijności. Otóż, Piłat proponuje debatę na temat „czym jest prawda”. No tak, dalej odbywałaby się dyskusja na pojęcia, na adekwatność pojęć z ich odpowiednikami w rzeczywistości, ogólnie, Piłat proponuje dyskusję filozoficzną. Na to Jezus odpowiada prosto „Jam jest prawdą” (uwaga, ale nie „ja jestem prawdą”). W ten sposób Jezus pomieszał dyskursy, skazał Piłata na dyskutowanie nie o prawdzie, ale z Prawdą (majuskuła w tym miescu konieczna, albowiem można dyskutować o prawdzie, ale nie można dyskutować z Prawdą – kto sądzi, że można dyskutować z Prawdą, ten twierdzi, że prawda nie istnieje, albo że kłamie). To samo stało się z księciem Gautamą. Pewnego razu Gautama zajął miejsce Innego i przemówił Buddą.

A skutki tego? Zobaczmy to w skali psychoanalitycznej, w mikroskali. Na prezentowany przykład mam pozwolenie mego ojca. Rewelacją jest mieć dobrego ojca!

Tłem dla wydarzenia mego z ojcem, które opisałem w komentarzach, jest wymurowanie grobowca dla mej matki. Mój ojciec sam go sfinansował, dokładnie w/g projektu matki. Tuż po postawieniu grobowca powiedział: „piękny grobowiec, teraz mogę spokojnie umierać”. Powiedział i…wyzdrowiał. Mówiąc to wskazał, że ma już miejsce w grobie, że jego miejsce jest w grobie. Ale wyzdrowiał, tak bardzo wyzdrowiał, że razem z siostrą zaczęliśmy się zastanawiać, czy oby przez najbliższe 15 lat nie będziemy musieli się nim opiekować. Lecz zdrowiejąc zostawił puste miejsce w grobie – to właśnie miejsce Innego, puste, zatem możliwe do zajęcia. Niewiadomą było, co to miejsce zajmie. Owego dnia runięcia mego ojca na ziemię, przy obiedzie powiedział do mnie, że musi mi opowiedzieć sen, bo wydarzyło się mu coś niesamowitego. A oto sen: „stoję na środku swego pokoju; zajęty jestem przyszywaniem guzika; nagle pojawia się ciemna plama, która zbliża się do mnie; poczułem narastajacy chłód i zobaczyłem wyłaniające się w mym kierunku ręce matki; przerażony poczułem jak odpychają mnie one; odepchnęły i runąłem (sic!) na podłogę”. W rzeczywistości przerażony ojciec zerwał się z tapczana i nie panując nad nogami runął kolejny raz na podłogę. Sen śnił się w nocy poprzedzajacej mój przyjazd.

Potem przyjechałem ja i na mój widok runął na podłogę po raz trzeci. Ten trzeci raz jest znamienny dla rozumienia, czym jest akt. Pierwsze runięcie było w śnie, czyli było runięciem tylko w słowach. Senne runięcie doprowadziło do spotkania z przerażeniem. Przypomnę teraz, że tam gdzie lęk, tam sygnał (u Freuda nazywa się ten lęk sygnałowym) pragnienia stojącego u progu(sic!). Drugie runięcie, nie było co prawda sennym, ale miało swój sens – było ono skutkiem ucieczki od lęku (a więc i ucieczki od pragnienia), zbyt szybkiej ucieczki w stosunku do możliwości nóg. Trzecie runięcie jest kluczowe. Było nie senne, nie rzeczywiste, było realne. Oto gdy stanąłem na progu (sic!) ojciec runął(sic!) z łomotem na podłogę. Zważmy, runięcie w śnie w rzeczywistości nie było runięciem, miało status symboliczny, status słowa. Runięcie drugie jest w pełni zrozumiałe okolicznościami – jest runięciem oczywistym. No i runięcie trzecie – to runięcie nieoczywiste, choć trudno o bardziej realne runięcie. To runięcie, dla laików bez przyczyny, dla współczesnych lekarzy, z przyczyną, którą należy znaleźć, dla psychoanalityków, z przyczyną, której nie potrzeba szukać, bo już się ją znalazło. Runięcie zostało wywołane moim stanięciem w progu – runięcie powstało z przemówienia przeze mnie z miejsca Innego, pustego miejsca w grobie. A skąd moc rzucająca ciałem bez przyłożenia jakiejkolwiek siły? Pochodzi ona od obiektu, któremu moc nadają słowa: odpychały, zerwałem się, runąłem.

„Mowa/mówienie jest aktem”. Przypomina mi się tu kluczowa dla mego formowania się jako analityka superwizja, oraz co w niej usłyszałem: „jeśli wierzysz, że Inny może doprowadzić do czwartego zawału serca i do śmierci twego pacjenta, a nie wierzysz, że może poruszyć serce i go przywrócić do życia, to nie nazywaj siebie psychoanalitykiem”, co dedykuję nieuleczalnym niedowiarkom.

KP

P.S. Tytułowy cytat pochodzi z „Warianty leczenia typowego” z roku 1955; E, 351.



„Akt zakłada podmiot”


Po zastanowieniu zdecydowałem, że kolejny raz powrócę do zagadnienia aktu. Po części ma to związek z wizytą w TVRepublika. Tak tak, właśnie w tej. Byłem ostrożny z przyjęciem propozycji, biorąc pod rozwagę to, jak media medializują swe ofiary. Lecz zapewniano mnie, że 0,5 godzinny program będzie tylko o psychoanalizie. Mieli być jeszcze inni rozmówcy, ale okazało się, że zrezygnowali, zanim zdołałem ich poznać. Zostałem przeto sam na sam z prowadzącym, więc poniekąd stałem się gwiazdą. Pół minuty przed wejściem na wizję okazało się, że będę musiał improwizować, poznawszy zagadnienia, o które będę pytany. Lubię takie wyzwania, a dla chętnych będzie można tę rozmowę obejrzeć wkrótce na YouTube (dam znać gdy ją zamieszczę). Chciałbym pochwalić prowadzącego za profesjonalne przygotowanie się do rozmowy; zdarza się to poraz  pierwszy w moich przygodach z TV i radiem, a co najważniejsze, nie było podczas rozmowy żadnego odniesienia do polityki. Dobrze zrobiona audycja, która musiała skończyć się, gdy dopiero rozgrzewałem się do dalszej rozmowy. Jakby nie patrzeć byłem zaskoczony pozytywnie – nie pamiętam, by w ciągu ostatnich 25 lat, którekolwiek z mediów zajęło się psychoanalizą jako celem, a nie tylko środkiem („co psychoanaliza może powiedzieć o tym, skąd biorą się błędy wychowawcze?”).

W innej części powrót do aktu uzasadniony jest nieco zaczepnym tonem komentatorki Bogny, której filozoficzne wykształcenie poparte tytułami naukowymi, nie pomaga w wyciągnięciu konsekwencji ze stwierdzeń typu „nie rozumiem”, „nie czuję”, w które obfitują jej komentarze. „Nie rozumiem” jest po prostu przyznaniem się do niewiedzy, co powinno skutkować pragnieniem wiedzenia, a to z kolei adresowaniem się do nie tyle wiedzącego, ile domniemanego wiedzącego podmiotu. To istotne rozróżnienie. Podręcznik nie jest podmiotem i książki też nie są nim. Dialektyka wiedzenia/niewiedzenia odbywa się w dyskursie, w interlokucji. „Nie rozumiem, jak akt może obywać się bez premedytacji [uprzedniego odniesienia się do jakiejś wiedzy {np. dobra i zła}]”. Po czym następuje stwierdzenie, że wygłaszający ten sąd osobnik prawi raczej bzdury, ponieważ, jak mniemam, wiedza musi poprzedzać wszelkie działanie ludzkie. Takie stwierdzenie jest rzeczywiście autorytarne/autorytatywne, chociaż w ogóle nie ma związku z pewnością, za to wiele z wiarą.

Ci, którzy studiowali, tudzież studiują psychologię, uczeni są tylko jednej wersji psychologii, takiej, która wiąże intencję homologicną relacją z celowością działań. Bezcelowe działanie uważane jest za nie-działanie. W moich czasach nazywano to psychologią marksistowską, a filozofię za tym stojącą filozofią materialistyczną; działania zaś pozostające w zgodzie z nią, lewicowością. W tym ujęciu, za każdym ludzkim działaniem stoi rozumny lub odczuwający podmiot. W przykładzie, w którym pacjentka słyszy „ale kiecka”, z powyższego punktu widzenia nie ma miejsca na bezrozumność, podmiot acefaliczny. Jest miejsce tylko na cefaliczny. Dlatego przypisuje się analitykowi intencje obrażania, którą tą analityk wypiera, albo zakłamuje, jest oszustem, niedoanalizowanym analitykiem, analitykiem podszywającym się pod analityka. Stąd horror – akt analityka zakłada podmiot tegoż analityka. Chyba to miała na myśli Spock powracając w swych komentarzach do nauki uwodzenia przez analityka – podejrzenia, że aktami jego kieruje jego własny obiekt. Lecz to tylko moje spekulacje.

Albowiem akt nie premedytowany to rzeczywistość. Nie jest robiony ze względu na jakieś dobro, czy jakieś zło. Odniesienie do dobra i zła jest tylko wyobrażeniowe („co może poczuć pacjentka” odnosi tylko do czucia, które posiada nie ona, tylko osoba słuchająca tego przykładu). Nie tak, jak w przypadku interpretacji, gdzie podmiot zostaje odniesiony do niewiedzianej wiedzy, w przypadku aktu podmiot spotyka się ze swym odniesieniem do sfery popędu – podmiot acefaliczny przeciwstawia się podmiotowi cefalicznemu. Podmiot cefaliczny spotyka ciało dzięki symptomom; acefaliczny spotyka ciało dzięki popędowi. I konsekwentnie, znaczące cefaliczne, grające znaczeniem, zostają zastąpione znaczącymi acefalicznymi, grającymi absurdem.

W innym miejscu Lacan stwierdza: „Akt nie może funkcjonować jako predykat”. Akt nie jest głupi/mądry, nie jest rozsądny/szalony, perwersyjny/ugładzony, uwodzący/nieuwodzący, dobry/zły, nie jest ani orzeczeniem, ani orzecznikiem.

Jego istotą jest, cytuję: „w akcie analitycznym obiekt jest aktywny, a podmiot obalony”. Jak to rozumieć?

„To nie sumienie jest przekleństwem człowieka, to ciało”, że pozwolę sobie na jeszcze jeden cytat z Lacana. Nim zjamę się oddzielnie.

KP

P.S.

Cytat tytułowy to E, 351, cytat o akcie jako nie predykacie pochodzi z seminarium „Akt Psychoanalityczny” z lat 1967-68, str. 21 . Cytat o aktywnym obiekcie i obalonym podmiocie z „Zlekceważenie/Niezrozumienie charakteru zakładanego podmiotu wiedzenia” z roku 1967, str.34.

Cytat o przekleństwie ciała zaś z „Odpowiedź studentom filozofii na temat obiektu psychoanalizy” z roku 1966, str.11



„Horror to niezbywalna część aktów analityka”


Dziś będzie ponownie o akcie, niepremedytowanym działaniu wywoływanym przez obiekt (jeżeli, co zrozumiałe, dopuścić go do siebie), pozwolić mu na działanie. Weźmy na przykład irytację. To splot emocji, raczej jednorodnych w kształcie – to skutek czegoś co z zewnątrz drażni odbiorcę. Czekasz w urzędzie na przyjęcie, tymczasem okienko pozostaje puste. Mija czas i widzisz tylko puste okienko – irytujesz się. Dla psychologii taka sytuacja nie jest tajemnicza. Poirytowanie zawwsze jest twoje i pozostaje w realcji z pustym okienkiem jako skutek tego widoku. Uogólniając, znajdujesz się w sytuacji frustracji. I koniec tajemnicy. Mówisz to na egzaminie i proponują ci stopień magistra. Dla psychologii irytujesz się, albowiem napotkana sytuacja rozmija się z twoimi oczekiwaniami. Irytacja będąca skutkiem takiego rozziewu, staje się przyczyną twoich zachowań. To nadal jest proste, ściśle behawioralne. Nie ma znaczenia czy rozbijesz okienko, czy wyjdziesz trzaskając drzwiami – jesteś poirytowany i już. Sposób usymbolizowania nie ma dla psychologii żadnego znaczenia.

A dla psychoanalizy ma. Podobnie jak i odpowiedż na pytanie, czy irytacja jest irytacją własną, czy irytacją kogoś, która oddziaływuje w nas. Dla znających się na rzeczy dostrzeżemy tu identyfikację projekcyjną – ktoś oddziaływuje na nas, a my odpowiadamy na to biorąc irytację kogoś za naszą. Czyli ten typ identyfikacji wynika  z przeniesienia. Jest jasne, że my sami możemy być poirytowani z siebie i dawać temu wyraz. Tak jest w przypadku przeciwprzeniesienia. Lecz co jest źródłem irytacji własnej, z siebie się biorącej? Nasze fantazmaty i nasza symboliczność, dyskurs, z którym się utożsamiamy. W przykładzie z postów sugerującym konieczność wyboru więźnia, a nie esesmana, fantazmat opisujący relacje międzyludzkie jako sadystyczno-masochistyczne, posługiwanie się własnymi słowami (znaczącymi) zamiast słowami pacjenta, a także poglądy, światopogląd antynazistowski, antyfaszystowski, to wszystko interferuje w przebieg analizy.

Wszelako możemy być poirytowani irytacją cudzą i mieć w ten sposób do czynienia z nie swoją irytacją. Co wtedy? Wtedy drogi kleinizmu i lacanizmu się rozchodzą – chodzi o sposób radzenia sobie z tym. Oba podejścia mają otwarty stosunek do zjawiska obiektu i relacji z nim, ale korzystają z tego w różny sposób. Ponieważ czynnikiem sprawczym jest obiekt, a nie mowa, kleiniści stosują wyobrażeniową interpretację tego, co dzieje się w relacji przeniesieniowej, z góry przewidzianej jako dualnej. Słowa opisujące to pochodzą wszelako z mowy analityka, a konstrukcje są fantazmatyczne (np. „zdenerwowana wgryzasz się w ciało matki, co próbujesz także uczynić ze mną”). Mamy tu do czynienia z premedytacją. Lacan zaś upiera się przy symbolizowaniu jako zasadzie działania analizy. Stąd bierze się akt – odpowiedzią na działanie obiektu pacjenta jest działanie tego obiektu poprzez analityka, ale adresowane do pacjenta. Nie jest to aliści działanie własne, tylko pochodzące z miejsca Innego („to niepodobne do mnie”). W obszarze aktu analityk staje się aktorem, tyle że roli nieobmyślonej zawczasu.

Stąd horror, dla analityka i dla pacjenta. A jaki horror dla fachowców!

Oglądałem film o tytule „Nocny pociąg do Lizbony” z J.Ironsem. Bohater filmu, niejaki Amadeu de Prado, jeden z organizatorów rewolucji czerwonych róż, zostaje lekarzem. Jako młody aktywista rewolucji ma misję pomocy wszystkim za nic (sam jest synem ministra sprawiedliwości z czasów dyktatury Salazara). Ma więc wielką miłość ze strony ludu. Pewnego dnia (pierwszego lub drugiego dnia rewolucji) dwóch typów przywleka strasznie pobitego mężczyznę. Amadeu rozpoznaje w nim kata Lizbony, kogoś takiego jak szef ówczesnego UB. Zna go z osobistego zadawania tortur. Ratuje mu życie. Przed domem tłum czeka, by zlinczować kata. Amadeu chroni go przed linczem, a na oskarżenia, szykany i opluwanie odpowiada „jestem lekarzem”.

To właśnie jest horrorem, bycie bohaterem, którego można bezkarnie zdradzić. Nikt poza nim nie rozumie tego „jestem lekarzem” (mogło też być „bo to człowiek”). Nie jestem Amadeu de Prado. Jestem lekarzem!

Dla wierzących dodam, przekornie, i na serio dla niewierzących – to był Bóg. Bezdomny, ale zawsze on.

KP

P.S. Tytułowy cytat pochodzi z listu do gazety Le Monde z roku 1980 (E, 84, wydanie kompletne).



„Analityk zależy od swego aktu”


Można tytułowy cytat przetłumaczyć jako „zależy”, ale można też jako „stanowi część”, a nawet w formie negatywnej jako „nie można oddzielić od”. Wybrałem drogę najprostszą, chociaż sam cytat pochodzi z „późnego” Lacana. Oczywiście, o ile zgodzimy się, że dokument, z którego pochodzi, ofiacjalny dokument EEP, zwany „Dyskursem z 7.XII.1967″ (znany także jako list), jest umownym początkiem Lacana „późnego”.

Co by nie rzec, uderza w tym stwierdzeniu zmiana akcentów. Analityk zostaje swoiście zdecentrowany – działania interpretacyjne zastąpione zostają działaniem poprzez akt, akt analityka. Lecz nie akt osobowy analityka, ten wiąże się, jak każdy akt osoby, z obiektem własnym pragnienia/fantazmatu. Należy podkreślić szczególny paradoks w tym zawarty – analityk działa jak Inny, nie jest sobą w tym momencie. Ego zostaje zdecentrowane, pałeczkę przejmuje…no właśnie, co?

Istnieje sporo relacji i wspomnień z analiz u Lacana. Jedna z takich relacji posłuży nam za przykład. Relacja ta opisuje pewne zdarzenie z analizy, analizy bardzo trudnej, bo analizy obywającej się bez słów. Mamy w niej do czynienia z pacjentką, która od 2-3 lat milczy jak zaklęta. Nie należała poza gabinetem do osób wielomównych, ale to na kozetce Lacana w gabinecie przy rue de Lille milczała i milczała. Taki pacjent nie daje szansy na interpretację w/g Lacana, ale z łatwością można zauważyć, że interpretacja w/g Klein, interpretacja wyobrażeniowa, także skutkowałaby milczeniem pacjentki. Nie pytajcie jak możliwe jest milczenie tak intensywne i tak długie, po prostu przyjmijcie, że jest. Mówiąc żartem, niewiarygodne milczenie pacjentki spotkało się z niebiańską cierpliwością Lacana. Do czasu. Milczący pacjent i milczący Inny; milczący Inny, czyli w pełni adekwatny, podręcznikowy przykład bycia analitykiem. Tyle, że nie było analizy. Zrozumcie, 2-3 lata! Pewnego razu analityk, nadal milczący (hmm..zapewne chrumkał, rzekł z nienacka jakieś „no”, jakieś „tak”, zachęcacze do mówienia były) położył rękę na ramieniu tej kobiety. Możecie pomyśleć w tym miejscu, że owładnęło analitykiem poczucie desperacji. Nawet jeśli, to, i tu okażę dezynwolturę odwołując się do gniewu Jezusa, gdy wypędza handlarzy ze świątyni, co z tego? Nie robi się tego pacjentom? A które vademecum tak mówi?

Pacjentka zerwała się jak oparzona z kozetki i z wielkim rumorem wybiegła z gabinetu na ulicę. Zaraz potem wybiegł, jeszcze szybciej, Lacan i pobiegł za nią (warto wiedzieć, że w poczekalni, a raczej w bibliotece czekało 2-3 pacjentów). Dopędził kobietę na schodach prowadzących do metra, chwycił ją i siłą sprowadził ją na powrót do gabinetu. Był to moment zwrotny, pacjentka po sprowadzeniu ją do gabinetu zaczęła mówić. Biedni oczekujący na swą kolej pacjenci musieli zrezygnować tego dnia z analiz.

Oto akt w czystej postaci. Coś realnego, co było potrzebne. Analityk nie musiał biec za pacjentką, tak jak nie musiał kłaść swej ręki na ramieniu pacjentki. Zrobił to nie wiedząc, nie mogąc wiedzieć, co się stanie. A jednak zrobił to. Nie trzeba nic wiedzieć o dobru, by móc je tworzyć.

Obiecałem dzisiaj w poście przedstawić fragment mego wystąpienia. Tak więc czynię to.

„Maciek był członkiem Sinthomu. Był, bo od kilku lat nie żyje. Jak spora garstka innych, trafił do naszego stowarzyszenia, trafiając wcześniej do mego gabinetu. Przestał przychodzić z nagła – śmiertelna choroba zabrała go szybko, za szybko. Niebiałaczkowy nowotwór krwi był jej przyczyną.

Maciek miał ten typ wyjątkowej osobowości, która prawie zawsze przy bliższym poznaniu musiała wzbudzać przyjazne odruchy i oznaki życzliwości. Tych, którzy nie mieli okazji go poznać bliżej irytowała szeroko otwartymi oczami. Próbowały pojąć ten nasz dziwny świat, skoro już na nim się znalazł. Potrafił zadawać pytania – rzecz skrajnie rzadka wśród zneurotyczniałych typów uwielbiających nazywać się ludźmi. Dzieliła go od nich ta szczególna ściana, która dzieli pytania od odpowiedzi, wiedzę od niewiedzy, znane od nieznanego. Pytajną swą naturą psuł dobrostan otoczenia i…i nie dostrzegał tego. Chciał tylko pojąć ten kosmos, świat, w którym nie istnieje podział na świat ożywiony i nieożywiony, świat ludzi i świat poza ludźmi będący. Jeden z tych światów nabijał się z niego, z tych oczu szeroko otwartych pomimo. Nie mógł nic wskórać, bo Maciek ciągle był ciekawy i wobec nich życzliwy. Inaczej nie umiał. Był sam nie chcąc być sam, lecz świat bycia sam na sam z kimś go zdumiewał – nie znał odpowiedzi na pytania, wolał sam pytać. Nie pojmował, bo pojąć nie mógł, że świat sam na sam z kimś, to świat obupólnej odpowiedzi. Dla większości z nas brzmi ona raczej prosto – „tak”; dla Maćka pozostawało to niepojęte.

Nagłe pojawienie się choroby stało się odpowiedzią, czymś w rodzaju „przejścia w czyn”. Nie znam i nie poznam już okoliczności towarzyszących ujawnieniu się choroby. Maciek z miejsca znalazł się w szpitalu i w sumie już z niego nie wyszedł. Planował w okresach remisji przychodzenie an analizę, ale się nie udało. W jego krew nie wchodziły czerwone ciałka krwi. Maćkowi życie nie weszło w krew.

Tuż przed Bożym Narodzeniem, poprzedzającym o kilka miesięcy jego śmierć, spotkałem na zakupach szefową Sinthomu. Wspomniałem o Maćku i poprosiłem o wysłanie do niego do szpitala życzeń świątecznych od Sinthomu. Miałem nadzieję, że jemu, temu, który od zawsze czeka na przyjście do niego życia, coś z życia przyjdzie. Nie sądziłem, że wejdzie w krew. Nie przeliczyłem się. Maciek zmarł nie poznając życia.

Czy analityk jest w stanie zrobić coś więcej? Przyjmijmy, że nie, lecz czy nie brzmi to demobilizująco? Mówi się, że analityk ma zrobić co do niego należy – a może dodatkowo coś, małe coś więcej? Trzy osoby umarły w trakcie analiz ze mną. Jedna z przedawkowania (złotym strzałem), jedna z powodu wstrząsu anafilaktycznego i jedna z powodu nowotworu. Czy wypada analitykowi analitycznie stwierdzić, że zrobił wszystko? A może powinien, bo mógł na pewno, zrobić coś nieanalitycznego, albo lepiej, pozaanalitycznego?

Cóż, są tacy, którzy sądzą, że psychoanalityk tylko psychoanalizuje. Ja myślę inaczej. Obok psychoanalizowania musi jeszcze pomagać. Przede wszystkim bowiem ma do czynienia z kimś, kto pomocy też pragnie. Czy jesteśmy gotowi stwierdzić, że psychoanaliza, nawet dokonaniami Lacana, powiedziała już swoje ostatnie słowo? Twierdzę, że nie; co więcej, twierdzę, że nigdy nie może takiego słowa powiedzieć, nie powinna. Psychoanalizować oznacza być wiernym garstce psychoanalitycznych kanonów i być wolnym, zupełnie wolnym w stosowaniu technik. Psychoanalizujmy kanonicznie, pomagajmy w każdy możliwy sposób. Osąd naszych działań zostawmy pacjentom.

KP

P.S.

Tytułowe stwierdzenie znajduje się na 20 stronie dokumentu.



„Perwert wyobraża sobie bycie Innym dla ochronienia swego jouissance”


Przed dzisiejszym wpisem uznałem, że dość już tego ufilozoficzniania psychoanalizy. Wolę klinikę, czyli drogę praktyki. Gdy tylko ruszyłem nią, z miejsca objawiły się kontrowersje. Zrazu poszło o Innego. Czy rzeczywiście Inny jest aż tak niezbędny? Dostało mi się nawet za to, że posługuję się jakimś Innym w praktyce, czymś w rodzaju nawracania kogoś na coś. Następnie degradowano Innego do innego upierając się, że praca z Wyobrażeniowością nie jest pracą analityczną. Sugerowano, że analityk tylko wtedy analizuje, gdy posługuje się znaczącymi pochodzącymi od analizanta. Zmuszony jestem przyklasnąć, a jakże, lecz to wersja psychoanalizy lightowej, opis analizantów idealnych, na dodatek najłatwieszych. To wersja dla naiwnych; przychodzi pacjent do analityka, a analityk mówi do niego: „proszę mówić znaczącymi”. Na to pacjent, jak to idealny pacjent, zaczyna mówić znaczącymi. Tymczasem nie istnieje żadna korelacja między chęcią bycia pacjentem, a mówieniem znaczącymi. Co tu dużo gadać, by mówić znaczącymi, trzeba by istniał, i to solidnie, Inny jako nadrzędny w relacji z podmiotem, to znaczy, muszą być rzeczy, które mówienie zakazuje podmiotowi. Jakkolwiek i cokolwiek by nie mówić, trzeba się nauczyć dopuszczania znaczących do mowy, co zwie się opanowaniem sztuki swobodnego kojarzenia. A niektórzy są oporni na naukę.

Dziś będzie o perwertach, a ci są oporni, jednymi spośród opornych. Kim są perwerci? To niedoszli do skutku neurotycy. Coś im przeszkodziło w drodze do tego. No dobrze, wynikałoby z tego, że przeznaczeniem człowieka jest stać się neurotykiem, że taki jest cel wychowania, cel zaprogramowany w kulturze. Z tego wywodzi się „psychoanaliza rozwojowa” z jej podziałem na fazy rozwoju, aż po osiągnięcie dojrzałości. Nawet jeśli pójdziemy za Lacanem z jego niechęcią do koncepcji biologicznych rozwoju psychiczności człowieka, to jednak będziemy zmuszeni do traktowania neurotyka jako wypadkowej istnienia rodziny w najbardziej oczywistym wymiarze – struktury społecznej zawierającej w sobie niejednorodne rodzaje relacji. Najpierw, relacje rodzicielskie wiążące rodziców i dzieci w sieć (idealność polega na skupianiu się na dzieciach, coś jak „wszystkie drogi prowadzą do dzieci”). Potem, relacje małżeńskie/partnerskie, wiążące dwoje rodziców innym rodzajem więzi, próbujących pogodzić pragnienie/miłość z jouissance tych dwojga (dzieci do takich relacji nie są swobodnie dopuszczane). Na koniec, relacje rodziców z pozamałżeńską i pozarodzinną rzeczywistością (efekt nieprzystawalności jouissance ze sobą, niemożność uczynienia z prywatnego jouissance jej czy jego jouissance wspólnego – żadne jouissance nie poddaje się kompromisowi).

To właśnie jouissance jest siłą odśrodkową. To w przypadku rodzin widzimy rolę Innego najdobitniej. W przypadku neurotyków zagrożenie kastracją (w przypadku synów „oj, bo obetnę ci siusiaka”, a w przypadku córek postraszenie utratą miłości) powoduje pełne sprywatyzowanie (w przypadku nerwic idealnych, w zasadzie tylko nerwic obsesyjnych)jouissance. Na przykład zostaje ono w całości upakowane w fantazjach masturbacyjnych. W przypadku wszelako, gdy zagrożenie kastracją zostaje oddalone, jouissance nie musi zostać upakowane i pozostaje poza wyparciem. Fantazja z łatwością przechodzi do postaci uzewnętrznionej. Widzimy zatem, że neurotyk oddaje się jouissance pokątnie, podczas gdy perwert oficjalnie, nawet publicznie.

Tak czy owak i jeden i drugi jest tylko dlatego, że istnieje Inny. W przypadku neurotyka obecność Innego jest gwarantem obecności jouissance, a przez to pragnienia, Co prawda w formie zredukowanej, ściśniętej, pokątnej, w formie bez skrzydeł, ale jednak będącej. Dlatego interesem neurotyka jest ochrona Innego, albowiem mówiąc w przeności „Inny łaskawie zezwala na istnienie skarlałej postaci jouissance”. W przypadku perwerta wszelako, interesem jest zachowanie swego jouissance w postaci bezuszczerbkowej. Doprowadza on do tego, że zajmuje miejsce Innego (przywilejem Innego jest absolutne jouissansowanie), co często prowadzi do sytuacji „ujścia na sucho”. Weźmy dla przykładu, wycygarowanie pani Moniki przez pana Clintona, zabawianie się 13-latką przez pana Polańskiego, wykorzystywaniem małoletniej, bodajże siostrzenicy, przez Adolfa z wąsikiem, a na poziomie najwyższym, żądanie Boga zabicia syna przez ojca. Innemu się nie odmawia.

Neurotyk potrzebuje Innego, by móc pragnąć być perwertem. Perwert potrzebuje podmiotu (jego ofiary), by móc w niekwestionowalny sposób oddawać się jouissansowaniu.

KP

P.S. Cytat tytułowy pochodzi z „Działanie wywrotowe podmiotu…”, 1960, E, 824-825

Pod koniec wpisu zastanawiałem się, czy poświęcić oddzielny wpis cytatowi „Perwersja istnieje w nieświadomości neurotyka jako fantazmat Innego”. Może się skuszę.



„Jouissance jest Innym”


To tajemnicze zdanie Lacana pada podczas seminarium „…ou pire” [str.9 wydania ksiązkowego]. Moim zdaniem rozwiewia ono wszelkie roszczenia do traktowania Innego jako podmiotu. Stąd słownik Evansa zebrał tyle słów krytyki i został uznany za słaby. Wszystko przez ego. Jeżeli psychoanaliza lacanowska rani, to rani tylko ego, sprowadzając je zaledwie do frustracji. Rzekomo zraniony pacjent jest pacjentem sfrustrowanym, który nie chce wiedzieć, że istnieje w nim „gorsze” (pire). Narcystyczna rana frustracji powstrzymuje nie-analityków przed spotkaniem z kastracją; powstrzymała także Evansa.

Jeśli Lacan mówi: „Etyka psychoanalizy oparta jest na logice” [„Wokół uwag dodatkowych na temat seminarium Etyka”, 1960,10], to widzimy konsekwencję z jaką dalej postępuje mówiąc w „…ou pire”: „Jouissance myśli, kalkuluje, osądza”[str.9]. Sądzę, że Evans widzi to, lecz nie jest w stanie uznać służebnej roli ego. Jak to jouissance myśli? A przecież na scenie Innego (u Freuda „inna scena”) odbywa się myślenie, kalkulowanie (oczywiście liczenie, ale w związku z tym, że w polskim „liczy się też na kogoś” wolałem kalkulowanie) i osądzanie (przede wszystkim dotyczy miary relacji podmiotu z pragnieniem; każde ustąpienie, odchylenie się od pragnienia, skutkuje poczuciem winy – to dlatego nie leczy się poczucia winy i jest ono nieuleczalne; korzenie winy tkwią (w)Innym, a obwinianie się dotyczy podmiotu, a nie ego; ono jest i pozostaje poza winą).

Przejdźmy do życia, czyli przykładów. „Ten X. zawsze jest pijany, ilekroć go spotykam jest urżnięty. Ta jego Y. ma krzyż pański z nim. Nie rozumiem dlaczego nie rozwiedzie się z nim, jak może się dać tak poniżać? Nie sądzisz, że jest masochistką?”. „Z. znów awanturował się. To straszne jak on tłucze swoje dzieci. Wczoraj widziałam Q., boże drogi, była bez zęba i cała opuchnięta, szła na policję zgłosić to; powiedziała mi, że dłużej tego nie wytrzyma i go zabije.”. „To bydlę ten mój szef; zaniosłam mu sprawozdanie, a on do mnie z mordą „co pani mi tu przynosi! Nie mogła się pani postarać, by przynajmniej ten papier był czysty? Co z pani za niechlujna baba, brzydzę się to wziąć do ręki; proszę pójść i jutro przynieść mi sprawozadanie w stanie nadajacym się do czytania”.

Zastanawiam się, czy już wiecie nie tyle, czym jest jouissance, lecz gdzie je codziennie spotykacie. Tekst z brukowca (trawestacja dla celów ilustracyjnych): za młodu Jaruzelski miał kobiet bez liku i żadnej nie odpuszczał; jak mówią znajomi „małżeństwo Jaruzelskich od dawna nie sypiało ze sobą”. Czyż nie obrazuje to dekalogu w punkcie o nie dawaniu fałszywego świadectwa przeciwko sąsiadowi/bliźniemu swemu? Kto w dekalogu widzi tylko zakazy, nie widzi palca wskazującego na Realne, na jouissance. Nie dawaj fałszywego świadectwa, by przeciwko tobie nie dawano!

Moje „uwagi na temat jak odczytywać dzieło Lacana” trwające od 25 lat” spotyka to, co spotyka każdego bliźniego z naszych ust – dawanie fałszywego świadectwa. Polega to na widzeniu jouissance bliźniego/sąsiada. Tym jest cytat tytułowy – człowiek nie zna Innego inaczej, niż przez jouissance, niż jouissansujący Inny. Nawet gdy mówimy o Bogu mówimy o jouissance.

Nie znamy innego jouissance niż jako Inny. Istnieją podmioty, które używają jouissance wprost. To perwerci, lecz czynią tak tylko dlatego, że zajmują miejsce Innego, by używać swego obiektu w konkretnym celu. Ten temat czeka jeszcze na swoją kolej do opisania.

W podanych przykładach jouissance jest oczywiste tylko, gdy dotyczy Innego, jest pokątne gdy dotyczy obmawiających. Pamiętać warto, że jesteśmy na językach ludzi – co mówią o mnie poza mną? O jouissance, nawet gdy mówią o czym innym: „Spotkałam wczoraj A. na spacerze ze swym mężem. Jadła lody. Gdyby on wiedział przez ile łóżek przeszła, by zarabiać tyle, że stać ich na apartament!” Ćwiczenie dla was, wskażcie miejsce jouissance w tej ostatniej wypowiedzi.

I na koniec, może pokusicie się o odpowiedź na pytanie, dlaczego przybrało to miejsce taką postać i o czym to świadczy.

KP

P.S. Życzę Wam ogromniastego Jaja Wielkanocnego, by można było dzielić się nim z mnóstwem bliźnich, szczególnie tych jouissansujących.



„Neurotyk odrzuca uświęcenie swej kastracji dla jouissance Innego”


Coraz bardziej dochodzę do przekonania, że pojęcie pragnienia jest bodajże najtrudniejszym konceptem lacanowskim. Nie dlatego, że jakoś nadzwyczajnie skomplikowanym, ani tak negatywnym jak jouissance. Odwrotnie, brzmi prosto i znajomo, a jednak prowadzi do poznawczego impasu. Weżmy ostatni przykład. Napisałem w poście (bez znaczenia czy poszcząc czy nie), że Inny nie jest podmiotem. Na co przeczytałem, że przecież pragnie. Jest pragnienie, zatem musi być pragnący. Proste? O tak, tyle że za proste.

Z faktu, że pragnienie podmiotu jest pragnieniem Innego nie musi wynikać istnienie dwojga pragnących. Podmiot jest sam. Mocniej, zawsze sam; sam, jakim zawsze był. Jest sam nawet kiedy nie opuszcza go Inny. W tej relacji z Innym istnieje tylko jeden pragnący i jest nim podmiot („istnienie dyskursu warunkuje pragnienie”). Jeśli w takiej relacji pojawi się w Innym podmiot, objawia się miłość. Tymczasem celem pragnienia miłość nie jest („pragnienie nie jest domaganiem miłości”). Inaczej mówiąc „kochaj mnie, kochaj” nie jest pragnieniem miłości.

Różnych mądrych ludzi zgłębianie psychonalizy w/g Lacana wiedzie na manowce. Psychoanaliza zajmuje się materią życia, nie szuka odniesienia do życia, zaczyna od życia. Na przykład, dlaczego neurotycy są przekonani, że byli pragnieni za mało, a niekiedy wątpią, czy w ogóle byli pragnieni? Czemu opisują swe istnienie zawsze w relacji do dziury, jakiejś luki, że choćby byli pragnieni na maksa, ciągle uważają, że są pragnieni za mało? Tymczasem neurotyk pragnie pragnienia Innego. Inny pragnący jego samego jest nawet niepożądany – gdy tak się dzieje próbuje albo zamieść takie pragnienie pod dywan, albo sprawić, by takie pragnienie pozostawało pozbawione satysfakcji („pragnienie człowieka alienuje się w pragnieniu Innego/innego”).

Opisując mechanizm frustracji, być może niejasno, uwydatniłem dylemat maleńkiego dziecka. Otóż, matka odchodzi od niego. Nie istnieje „musi” w tym odchodzeniu. Istnieje aliści „pragnie” w tym odchodzeniu. Unaocznijmy to: mama zabawia dziecinę; do domu przychodzi tata po pracy; mama idzie do niego, by podać mu obiad (brzmi to patriarchalnie, ale w tym miejscu może być cokolwiek innego). Mama nie musi tego robić („jestem zajęta dzieckiem, nałóż sobie sam”), mama „chce” to robić. W taki sposób dziecko spotyka pragnienie, nie jako pragnienie pragnące go, lecz pragnienie czegoś innego niż on; stąd pragnienie zawsze jest pragnieniem czegoś innego; w pragnieniu nie istnieje adekwatny obiekt pragnienia. Dziecko chce zająć miejsce obiektu odkrytego dzięki istnieniu „trzeciej siły”, nie chce być podmiotem pragnienia, chce być przedmiotem. Mam nadzieję, że już jest jasne, dlaczego neurotyk wierzy, że jest za mało pragniony – bo bardziej pragnione jest to coś innego.

A co się dzieje, gdy mama/ojciec zwraca się ku dziecku z pragnieniem/domaganiem „bądź fallusem”? Na przykład, „no chyba założysz nowy garnitur, gdy udajesz się z wizytą do przyszłej teściowej?” W efekcie Inny dostaje figę z makiem, by za bardzo nie rozkoszował się fallusem, a najlepiej w ogóle. Neurotyk, owszem, pragnie być fallusem, lecz tylko pragnionym, a nie dającym satysfakcję (jouissance). Neurotyk za żadne skarby nie chce być przedmiotem jouissance Innego, nie złoży w ofierze fallusa, nie uświęci swej kastracji na ołtarzu jouissance – pragnienie usatysfakcjonowane tak, ale rozkosz z używania fallusa przez Innego już nie. Szczególnie wyraźnie widać to w okresie dojrzewania.

Cały ten splot neurotyczny ulega rozluźnieniu, jeśli pojawi się miłość. Jeśli.

KP

P.S. Cytat tytułowy pochodzi z „Działanie obalające podmiotu i dialektyka pragnienia w nieświadomości freudowskiej”, 1960, E,826

Cytaty z tekstu w kolejności pojawienia się w tekście to: pierwszy z „Kierowanie leczeniem…”, 1958, E, 628

drugi ze „Znaczenie fallusa”, 1958, E,691 i trzeci z „Warianty leczenia typowego”, 1955, E,343



„Źródłem pragnienia jest pragnienie pragnienia Innego”


Moje wpisy nie są regularnym wykładem wkładu Lacana do psychoanalizy. Blog nie ma słuchaczy; blog jest medium interaktywnym. Stąd wynika trudność z dotrzymywaniem terminów czy zapowiedzi. Mam nadzieję, że nie znikną one bezpowrotnie. Tymczasem reaguję na tor dyskusji, starając się nie za daleko odejść od planu.

Feminizm w osobach feministek, jak 6-letnie dziewczynki w przykładzie Joshe (czyżbym słyszał w nim Rodrigueza?), gromadnie oświadczały się Lacanowi, by orientując się co do istoty Innego, gromadnie odstępować od niego w poczuciu zalegającego resentymentu. Innego, jak papy, wujcia czy dziadziunia, nie można poślubić. Poślubić można tylko małego innego, sąsiada, kolegę ze studiów czy pracy, facia poznanego na wczasach itd.. Mężem może być tylko ktoś taki. Mężem zostaje zawsze nie ten, którego pragnie się poślubić. Od czasu rozpoznania tego, feminizm zaczął gardzić Innym. Małżeństwo przestało być w cenie, a singielstwo stało się oczekiwaniem na nadejście nowoczesnego Mesjasza – niezadowolenie z sąsiada, rozczarowanie znajomym z wczasów skutkuje nadzieją wraz z oczekiwaniem na lepszego od całkiem dobrego i fajnego partnera, którego jedynym przeznaczeniem jest stać się byłym. Single mówią: „nie mogę zdecydować się na związek z nim/nią, bo co będzie gdy spotkam lepszego?”. To współczesna forma ochraniania Innego, ściśle rzecz biorąc, w nadziei niezniszczalnej, że gdy się go spotka, to się go poślubi. To wariant kobiecy; wariant męski obejmuje spotkanie z Innym, który ofiaruje panom kobietę przez duże K za partnerkę/żonę.

Współcześnie Inny przybrał dla współczesnych neurotyków, w większości kobiet, imię „Partnera”; mężczyźni są bardzo tradycjonalistyczni – pozostają przy posiadaniu „Kobiety”, co oburza feministyki, które z kolei posiadają „Partnera”, obiekt kpin mężczyzn. To co charakteryzuje Innego to fakt, że nie ma on żadnej cielesnej postaci, nie ma formy obiektualnej. To tylko luka, puste miejsce w Realnym – ten lepszy partner nie istnieje, podobnie jak kobieta przez duże K. Więcej, Inny nigdy nie istniał (albo jak chce Chrześcijaństwo istniał, tylko został zabity, porzucił cielesną powłokę i przeniósł się w rejony pozarealne; i co z tego, skoro dalej nie będzie można go poślubić?; tak więc, w zasadzie Inny nie istniał jako byt poślubialny, a więc nie istniał w ogóle).

Człowiek jest bytem spod znaku braku, luki, czy jak wolicie dziury. Skazany na bycie doskonałym pośród wszystkich bytów, musi zabiegać o uznanie tej doskonałości, choć to działanie daremne. Ta luka oddzielająca go od reszty stworzenia odpowiada za podmiot w nim, albowiem język powstał, by zaradzić tej luce: „Hej Ty, gdzieś tam na chłodzie, Hej Ty, gdzieś tam na uboczu, Hej ty, gdzieś tam zupełnie sam, Hej Ty, z uchem przy ścianie, Hej Ty, gdzieś tam na drodze, Hej Ty, gdzieś tam za murem, nie śmiej mi mówić, że nie ma nadziei w ogóle”. A może Hej Ty, podmiot, mówisz do nikogo? Bo hen daleko stąd, czy ziąb to, czy też droga do nikąd, tudzież Zamurze, może nie skrywają one nikogo?

Ten Ty jest Innym, którego nie ma, lecz którego wołający głos nie przestaje przywoływać w nadziei, że… „pragnienie podmiotu jest pragnieniem Innego”. Podmiot pragnie Innego, to pierwsze rozumienie tej niejednoznacznej myśli Lacana. Podmiot ludzki pragnie ze względu na lukę jaka powstała poprzez działanie, pierwotnie i zasadniczo, Matki jako pierwszego Innego w życiu. Pojawienie się wyrwy, hiatus, zapoczątkowanej zniknięciem (ziąb, ubocze, droga do nikąd, Zamurze) tej, która przed chwilą jeszcze tu była, a teraz gdzie jest? No gdzie jest? Gdzieś! I nigdzie indziej. W zasadzie to zniknięcie, nie nieuknione, lecz jakby konieczne, ujawnia dziwną obecność Innego. Jest to obecność istniejąca dzięki nieobecności, dzięki pierwszej frustracji, którą Freud nazwał był Versagung; matka zawiodła dziecko, mocniej i lepiej, nawaliła w relacji z dzieckiem. Nawaliła, albowiem zniknęła. To co zrobiono potem z frustracją woła o pomstę do nieba – fundamentalne rozczarowanie zamieniło się w mnóstwo codziennych drobnych niezadowoleń. Wymiar katastroficzny stał się zaledwie psychologicznym. Frustracja dla Freuda nie jest bowiem przeszkodą na drodze ludzkiego pragnienia, nie dotyczy zmiennej psychologicznej; dotyczy tylko obiektu, a precyzyjniej ego, które stało się w wyniku zniknięcia Matki frustracją („Ego jest frustracją, nie pragnienia podmiotu, ale obiektu”). To ego, tak chołubione współcześnie okazało się być (zawsze było) obiektem, który stracił na wartości, który zawiódł i nawalił w swej funkcji bycia „naj”. W konsekwencji pojawił się obiekt inny niż ego i od ego ważniejszy; ten to obiekt odciągnął Matkę od dziecka, obiekt pragnienia matki, inny niż samo dziecko („Ego jest frustracją obiektu, gdy pragnienie podmiotu stało się wyalienowane”). Ten to obiekt jest gdzieś i to tam udała się matka, koniecznie bez dziecka. Taki obiekt, silniejszy i atrakcyjniejszy od dziecka może mu zostać przybliżony tylko symbolicznie, tylko przez mowę. Zapamiętajmy, frustracja dotyczy obiektu realnego (satysfakcja zwana niekiedy jednią matka-dziecko), a jej działanie jest wyobrażeniowe (zna to każdy porzucony przez partnera/kę podmiot: wyobrażenia hulają po głowie [co on/ona teraz robi, gdzie się szlaja itd.].

Świat owej frustracji znajduje się w dyskursie podmiotu („istnieje frustracja nieodłączna od dyskursu”). Zna go każdy, kto mierzy się z zadaniem wypowiadania czegoś niewypowiadalnego, co można artykułować, aliści nie można wypowiedzieć. (Posługiwanie się językiem to funkcja ego).

Lecz „pragnienie podmiotu jest pragnieniem Innego” oznacza też, że podmiot pragnie pragnąć jak Inny (tu, matka), a także pragnie być pragniony przez Innego (nią); stąd pragnie być fallusem, który będąc pragniony odciągnął matkę od dziecka, ustanawiając w nim na zawsze ego jako frustrację (choćbyś był najdoskanalszy, fallus dostarcza czegoś co ważniejsze jest od najdoskanalszej doskonałości).

Podmiot neurotyczny ochrania Innego przede wszystkim z powodu osobistej korzyści. Inny, w którego dopozycie istnieje fallus, obiekt (tu jako obiekt, a nie jako znaczący), zadawalający matkę, a rozsierdzający dziecko, jest równocześnie obiektem, który pragniony łagodzi frustrację, na przykład zatrudniając ego do radzenia sobie z zadaniem, wyzwaniem, jakim jest praca mająca na celu osiągnięcie tegoż obiektu. (Każdy neurotyk zna stan frustracji w jakim się znajduje, gdy wadzi się z myślami typu „jak do niej zagadać”, „jak zwrócić na siebie uwagę” itp. Frustracja jest mniejsza, gdy neurotyk wie, co ma powiedzieć lub co pokazać, a jeszcze mniejsza, gdy wie, że najpierw trzeba podejść – to wszelako jest zadanie dla ego i jego podstawowowej zdolności, czyli „mastery”, zdolności „zapanowywania nad”).

Tego obiektu nie można osiągnąć, wszelako można pragnąć.

KP

P.S. Użyte fragmenty tesktu z Hej Ty pochodzą…może odgadniecie z czego (tłumaczenie własne robione od ręki).

Cytaty z Lacana to: tytułowy z „Kanta Sadem” z roku 1962, E, 784

Trzy kolejne w akapicie o frustracji: pochodzą z tekstu „Funkcja mowy i pole języka” z roku 1953, E, 249-250; 250; 249, w kolejności pojawienia się w tekście wpisu.

Cytat „pragnienie podmiotu jest pragnieniem Innego” jest tak częsty u Lacana i jednocześnie tak znany, że uznałem, że nie muszę go szczegółowo odnosić.