…pójść na całość


Obejrzałem film, a w nim taką oto scenę: „nie znasz się na ludziach”, rzekł on; a ona na to: „skończyłam psychologię na Berkeley”. Tupet? Ależ skąd! To tylko tupecik, humbug w ustach małego człowieka, nieodrużniającego informacyjnej wartości wypowiedzi od jej wartości retorycznej. Znać się na ludziach – cóż to może oznaczać?

Wszystko sprowadza się do kwestii zadawania pytań. Już od dawna, zdaje się od bardzo dawna, nie zaczyna się kursu psychologii ogólnej od zadawania pytań. Czy wiecie, szanowni słuchacze I roku psychologii, czym się od dzisiaj będziecie zajmować? Wiem, wiem, odpowiecie, że człowiekiem. Co was w związku z tym odróżnia od studentów simiformologii, albo i ekwuzologii? Po co trudzę się zadawaniem pytania wam, tu obecnym, tak licznie, przedstawicielom equus asinus? Skoro już tu jesteście, zapamiętajcie, że nic nie wiecie; wraz z dniem dzisiejszym zaczynamy rzecz od zera samego.

Dlaczego u diabła ludzkość żyje przekonaniem o tysiącletniej historii, że człowiek scalony jest z dwóch elementów, duszy i ciała; że ta pierwsza, niczym żywica, oblewa ciało, zlepiając się z nim tak szczelnie, że odpowiada za wrażenie jedności, choć jednością nie jest; wrażenie, które mistycyzm buddyjski posunął aż do granic jedności człowieka z kosmosem, ustanawiając w konsekwencji jednostkową wyjątkowość człowieka jako przeszkodę, czyrak na gładkiej tafli kosmicznego wszystkiego? Lecz nawet i on nie może wyrwać się z tej podwójności. Zamienia tylko duszę jednostkową na duszę kosmiczną, każąc człowiekowi scalić się z kosmosem samym, dać się pochłonąć procesowi aglutynacji, stać się czymś w rodzaju pożywienia dla nieskończonej kosmicznej ameby.

A tymczasem? Tymczasem jest to jedynie sen, po którym przebudzenie jest twarde. Stając rano do pracy, szkoły, wydojenia krów czy wyprowadzenia psa, stale wpadamy na mur dziwacznej ludzkiej wyjątkowości. Niesłychanej, niesamowitej, w gruncie rzeczy trwożliwej. Jak narazie nic poza rachunkiem wielkich liczb nie uprawdopodabnia idei, że nie jesteśmy w kosmosie sami. I pozwolę sobie z miejsca odpowiedzieć na zastrzeżenia niektórych tu zasiadających osłów, gotowych zamienić się w tubę scjentologów, że „uwzględniając miliardy milardów galaktyk, a w nich planet itd., to życie, nawet w ludzkiej formie, musi istnieć”, że z rachunku wielkich liczb wynika także istnienie wszystkiego, że ten rachunek służy za parawan przesłaniający nicość. Jak dotychczas człowiek w kosmosie jest sam i nie zmieni tego nawet hiperfikcja G.Lucasa z „Gwiezdnych Wojen” – w kosmicznej tawernie, barze kosmicznego Dzikiego Zachodu, spotykają się nieskończenie liczni przedstawiciele hominidów. I co? Ano to, że tylko egzaltacja widzów sprawia, że nie dostrzegają muru niewidzialnego, znanego już z historii o wieży Babel. By uczynić tych kosmicznych ludków nieobcym sobie, należało wykreować Wielkiego Translatora w postaci niepozornego robota.

Nie wiem, czy człowiek kromanioński rozumiał mowę człowieka neandertalskiego. Zapewne nie, lecz jeśli tak, musiał posługiwać się R2d2. Wszelako po co? Po co człowiek posługuje się językiem (nie mówię mówi, by oddzielić mowę od uzusu językowego w ogóle)?

Tu kończę część wykładową, zostawiając ciąg dalszy na za tydzień, i zajmę się nie-wiedzą na poziomie spraw poruszanych przez komentatorów.

Szanowny Neurotyku, Neurotyczko. Znaleźliście się w foyer teatru. Ktoś inny też się w nim znalazł. Ty, czy Ty, zwróciliście nań uwagę – „ale facet; ale babka”, pomyśleliście sobie. Chciałoby się do kogoś takiego zbliżyć; e tam od razu zbliżyć, trochę zbliżyć. Na kroczek, może dwa. A może gdyby tak przedefilować przed nim, ale zaraz…najpierw się ogarnę, przeczeszę i wygładzę noszoną na sobie draperię. Zaraz, zaraz, przecież stoję bliżej ekspresu do kawy, może ona też po kawę stoi, więc…już wiem: „właśnie będę zamawiał, może też i pani coś zamówić?”

Tyle zachodu, ale po co? By pragnienie trwało i trwało – pragnienie nieświadome swego czegoś. Przede wszystkim, człowiek pragnąc rozkoszuje siebie. Nie rozkoszuje się, to będzie czynił z nią lub z nim, jeśli w ogóle do tego dojdzie. Na razie, i przede wszystkim, rozkoszuje siebie – pieści siebie gładząc i przeczesując, demonstrując, że ma gest, że gotów jest stracić, byleby ona uśmiechnęła się do niego słodko, czyniąc aluzję do: „a może by tak; a jeśli…”; patrzcie tylu dupków wokół, a to ja wspomniałem o kawie.

Pragnąc, rozkoszuję siebie. Użyłem odpowiednika foyer jako pubu z Gwiezdnych Wojen. Niby człowiek ten sam, a jednak inny. Niby ona to człowiek, ale..bo ja wiem, może Wenusjanka; niby on to człowiek, ale…wygląda na Marsjanina. Tak, czy da się zrozumieć to, że pragnienie, o którym mowa, jest pragnieniem podmiotu, a będąc pragnieniem podmiotu jest także pragnieniem Innego? Będąc już trochę w psychoanalizie wiem, że „pragnę ją”, „pragnę go”, lecz nie wiem, czy ona/on mnie pragnie. W formule pragnienia podmiotu odnośnikiem jest Inny, a nie inny w postaci faceta czy babki z foyer. Ten Inny od pragnienia to reprezentant Matki/Ojca, dzięki których pragnieniu mogę teraz pragnąć go lub ją. Pragnienie ich (Matki/Ojca) czyni nas nieuleczalnie neurotykami, podmiotami niepewnymi tego, czy wystarczająco wielce byliśmy pragnieni. Byliśmy pragnieni za mało, bo jesteśmy stworzeni jako dodatki do ich pragnienia, o udział w ich pragnieniu ciągle musimy się dobijać, musimy wnikać między ich ciała, gdy dostrzegamy tych dwoje obejmujących się miłośnie – „a Ja, a Ja!; mogę dziś z Wami spać?”. Echem pragnienia Innego jest podstawowy hamulec w relacjach między dwojgiem obcych, którzy się na siebie natknęli. „Czy stojąca obok kobieta to jego żona?”, „czy ten obok to jej facet?”

Gdy się nie wie, że się pragnie, to się defiluje albo imponuje. Gdy się wie, to ma się do czynienia z nieznośnym stanem. Nie sposób go uniknąć. A jak sobie wyobrazimy, że powiem: „pragnę pana, panie Sułku”, to skręcamy się z trwogi przed byciem niepragnionym. Wolimy wtedy tańczyć dalej ten taniec godowy, upychając ciągle popęd w fantazmacie, w którym pan Sułek nie jest panem Sułkiem siedzącym przed nami. Gdy zdarzy się, że już wiemy, że pan Sułek siedzący przed nami jest tym, kogo pragniemy, to…droga do psychoanalizy stoi otworem.

Jak z rozkoszowania siebie przejść do rozkoszowania się  –  oto dylemat neurotyka. Dlatego większość z nich nie chce go mieć i… nie chodzi do teatru, zwłaszcza bez obstawy.

Losem popędu jest przepoczwarzenie się w „rozkoszowanie się z”. Nazywają to miłością.

Na klasyczne tytułowe pytanie: „Jak być kochaną?” odpowiedź brzmi: domagaj się tego. O tym będzie dalej.

KP


No Comments, Comment or Ping

Reply to “…pójść na całość”