Z niczego/Może być tylko nic


Napewno znacie takie oto zawołania: „Też mi Coś!” i zaraz potem mlaskający element językowy przypominający prychnięcie, tudzież „To jest Coś!” poprzedzone innym mlaskaniem przypominającym cmoknięcie (wyrażane w mowie frazeologizmem takim jak naprzykład „cycuś luksus”; w przypadku pierwszym króluje aktualnie „co za szajs”).

Oba zawołania padają z ust, przy okazji go definiując, odbiorcy. „I am your receiver”, jak śpiewa…może ktoś z was wie któż taki? Skąd bierze się to Coś, Coś po „Też mi” I Coś po „To jest”? To jasne i proste, że też Pawlakowi chce się zadawać głupie pytania – z efektu, co najoczywistsze w świecie jest, z efektu to Coś powstaje!

No dobrze, nie dajmy się nabrać na z pozoru najoczywistszą oczywistość, bo kolejne pytanie ją ostudzi. A oto one: czy Coś po „Też mi” lub „To jest” jest tym samym Coś sprzed zawołania samego będące?

Teraz już zdaje się tak szybko odpowiedź z ust czytelników nie padnie. Należy być ostrożnym. To Coś nie jest złudzeniem naszych organów zmysłowych ani halucynacją – to twór jak najbardziej substancjalny, materialny. To  ulepek realności dziurawiący pustkę, coś jak pryszcz na pustce. Wszechobecność pustki zostaje zredukowana do pustki tylko zewnętrznej (w malarstwie „coś namalowane” redukuje pustkę do tła, a jeśli tło zamalowane to do pustki ram obrazu lub ramki kadru i tego co poza nimi; w muzyce dźwięk, ton, redukuje pustkę do ciszy, i od razu dodam by nie mylić ciszy z milczeniem; architektura, choćby nie wiem jak wikwintna, ukrywa pustkę w swym wnętrzu jako pustkę wewnętrzną, którą później z mozołem inna architektura stara się nadal zabudowywać itd.).

Freud miał rację postulując, że na początku każdej działalności kreacyjnej (ale nie kreatywnej) jest tylko „coś”, marna glina lub jeszcze marniejsze gówno. Lecz to „coś” może stać się tym „Coś” – tak oto macie w skrócie mechanizm sublimacji; małe „c” artykułuje się jako duże „C” w polu odbiorcy. Bez odbiorcy duże „C” nie istnieje, zawsze jest tylko małym „c”.

Lecz jeśli mamy się z tym zgodzić musimy jeszcze wyjaśnić co w odbiorcy umożliwia ustanowienie dużości „c”. Co przesądza, że jakieś „coś” staje się tym „Coś”?

Pisałem już, że nie osoba twórcy, nie autor (przypomnijmy casus Polańskiego z jego nieletnią starletką), nie dzieło same (to tylko coś jak zmarszczka na bezkresie nicości). Pozostaje więc on, a raczej On/Ona, odbiorca. Nie byle kto i nie byle jaki. Nie każdy jeden i nie wszyscy w sumie. Natenczas podzielmy odbiorców na trzy klasy. W klasie „a” mamy odbiorcę masowego, w klasie „b” koteryjnego, w klasie „c” kolektywnego. W klasie „a” odbiorca jest policzalny i zapisywalny w statystykach („na koncert przyszło 80 tys. fanów”!, tu wielkość dzieła zapisana jest ilością sprzedanych biletów). W klasie „b” odbiorca jest znaczącym pośrednikiem, grupą krytyków, znawców itp. osób, nie wiedzieć czemu posiadających tzw. „autorytet” wiedzy (gdy oglądam tygodnik kulturalny na TVPKultura zżymam się na towarzystwo mówiące do siebie i zapominające o tym, że mają mówić do innych niż oni sami); ten „autorytet” w zasadzie ogranicza dostęp do kultury, bo miarą jest ocena będąca jedynym owocem ich dyskusji (ta wystawa jest na „2”, a ten film na „3+”, za to książka na „5”; efekt jest opłakany, bo to i selektywny dostęp do kultury i petryfikowanie podziału na mistrzów i niewolników), wystarcza, że wiem, że coś jest na „4-„, nie muszę już sam się zaangażować w kontakt.

No i jest w końcu klasa „c”, odbiorca jako zbiór pusty. W ten sposób moża opisać efekty obecne w mowie, np.: „słuchając pianisty sala milczała”, „kino patrzyło na film z zapartym tchem” itp. Nie oznacza to, że wszyscy obecni przeżywają to samo. Inaczej, Jedno jest udziałem Jednego – „sala płakała”, choć niektórzy mieli suche oczy. To widownia uczestniczy w spektaklu – „chodzi się na Dziady, stoi w kolejkach na „Damę z gronostajem”, kamienieje w ciszy słuchając Bouree i Sarabandy”. Chodzenie, stanie, kamienienie i inne formy nie zachowań lecz aktów, tym pieczętuje się „coś” nadając rangę „Coś”. W dwóch innych klasach rangowanie doczepione jest do przybyłych na coś lub plecących coś nie coś o tym, co sami wcześniej poznali. W sublimacji nie chodzi o przychodzenie na coś lub opinię kogoś. Chodzi o jouissance (naoczne, słuchowe, dotykowe, ruchowe itd.) jakie wywołuje „coś” na podmiocie, o ile jest on nieświadomy, odbiorcy.

O ile pozostaje on nieświadomy. To ważne, to bardzo ważne. Lecz to nadal nie wszystko, daleko temu do wyczerpania tematu.

Sentencja tytułowa to słowa Leara z I aktu – „Z niczego/Może być tylko nic”. Lecz może ważniejsze jest dalej.

„Odpowiedz jeszcze”. Jeszcze? Ile w tym „jeszcze” jest mego „jeszcze”, a ile waszego „jeszcze”?

KP


No Comments, Comment or Ping

Reply to “Z niczego/Może być tylko nic”