Ciekawe rzeczy komentowane są przez czytelników. Trzeba dodać do dyskusji tylko to (w tym momencie dociekań), że wysiłek sublimacyjny, jednostek i ludzkości, nie tożsamy jest z udaną sublimacją. Owoc sublimacji, bywa że ma tylko tymczasową wartość -„Mama, mama! Zobacz jaką dużą kupę zrobiłem!” – afirmacja dużości kupy przez mamę nie umieści jej w muzeum, za to przypieczętuje z nagła wyłoniony, z nicości, podmiot dziecka. To wzorzec przyszłego celebryty – nie kupa została potwierdzona, ale stękacz, który ją wyprodukował. Udana sublimacja zakłada autonomizację jej tworu, odcedzenie cech podmiotowych, ale i związanych ze znaczeniem, od owocu. W skrócie, chodzi o wyłonienie Rzeczy, Res, nawet jeśli publica.
Paradoksalnie o jednej z podstawowych cech sublimacji najpełniej mówią ultrakonserwatyści. Mam tu na myśli nie definicję politologiczną, ale psychoanalityczną – ultrakonserwatysta to osoba, która uważa, że jest twórca oraz są jego twory, czyli ludzie. Co prawda nieudana to sublimacja, bo kto przyzna bezkrytycznie, że stworzenie ludzkie to twór doskonały, ale jemu chodzi o chwałę twórcy (takiemu Terlikowskiemu wszystko co wychodzi ogranicza się do celebrowania Boga, tworzenia z niego celebryty). Ultrakonserwatyści więc zaatakowali panią Szymborską (o jej poezji milczą); przecież sprzymierzyła się z diabłem i chwaliła radośnie Stalina w dawnych czasach. Jak ktoś taki mógł stworzyć coś takiego?
Oto kwestia. Gdy przypomnimy sobie atak tych samych ultrakonserwatystów na żonę Herberta, która śmiała podkopać idealizację osoby jej męża, to zrozumiemy natychmiast ich dążenie do symetrii między twórcą a dziełem. Tymczasem twór, bywa że dzieło, jest jej pozbawiony. Więcej, zredukowana jest do elementu artis, do pracy rąk praktycznie (kompozytor zapisuje nuty, pisarz słowa itd.). Twór sublimacji nie nadaje się do interpretacji, ponieważ nie ma żadnego związku ze znaczeniem. Przypomnijmy, że można na podstawie dzieła generować wnioski na temat jego twórcy, ale nie da się w ten sposób wyjaśnić samego aktu stworzenia. Paradoksalnie, im bardziej „parszywy” twórca, tym jaśniej świeci jego dzieło.
Lecz to tylko połowa zagadnienia. Jeśli wartość tworu nie leży w osobie twórcy (to dlatego uważam, że wynagrodzenie twórcy winno pokrywać tylko koszty jego pracy materialnej, a ewentualny zarobek na dziele ograniczony winien być tylko do „co łaska”), to może da się odnaleźć w samym dziele?
Z pomocą w tej sprawie przyjdzie nam jedno zdanie Adama Zagajewskiego wypowiedziane w związku ze śmiercią Szymborskiej. Oto one: „Jeśli poezję traktuje się nie jako lingwistyczną zabawę lecz jako poszukiwanie prawdy, jest jeden tylko wybór: zamilknąć albo stworzyć się od nowa”. Mamy tu niezły wykwit umysłu – poezja jako środek poszukiwania prawdy. Cóż, wartość poezji nie tkwi w niej, tylko w tym czemu służy – to hebel wygładzający szorstkość desek, by przemówiła zaraz po tym rękodziele desek tychże prawda. Prawda poprzedza poezję, poezja prawdy nie tworzy. Tyle Zagajewski, niezmieniony od pamiętnej rozmowy z Paryża. To pogląd popularny, być może nawet masowy; przecie heblem umieć trzeba heblować, ergo talent trzeba mieć, ale też hebel ma za cel wyłonić chwałę prawdy. Boję się jednak, że jesteśmy tu w pobliżu socrealizmu (chwała rewolucji!, chwała proletariatowi!, chwała Stalinowi!), a skoro go nie lubimy, to w pobliżu sztuki średniowiecznej czy bizantyjskiej (chwała Bogu Wszechmogącemu!). Tak czy inaczej poetycki twór nie jest autonomiczny. Albo służy kreacji innej Szymborskiej, nie tej od socrealizmu, albo służy wyrażaniu prawdy poza nią istniejącej, i to odwiecznie. W tej wersji twór sztuki należy do świata sensu i pola znaczeń.
Poezja nie ma problemu z jouissance, za to poeci, i to wybitni, już tak. Poezja jako czysta zabawa, sama zabawa, generator jouissance – co za wartość tkwi w triku słownym? Odpowiadam Zagajewskiemu – w czystej grze znaczących, bo tym są zabawy słowem, w świecie, który uwalnia się od totalitaryzmu sensu. W grze słowami, w prześwitach pomiędzy nimi dostrzec można realność Rzeczy, w której tkwimy. To kupa, z której można wprodukować różne cudowności, to znaczy ubrać ją w nadzwyczajne szaty. Sztuka sensu odwleka zabawę i radość unikalną na zaś, na potem, coraz bardziej potem – jak wielka polska poezja romantyczna: wszelkie szczęście będzie udziałem dopiero po pokonaniu ciemiężycieli Polaków i Polski.
„Nic dwa razy się nie zdarza” – ani sens, ani życie, ani śmierć. Wszystko zdarza się tylko raz – oto prawdziwe dzieło sublimacji. Jeśli je zniszczyć to zniszczyć absolutną unikalność znaczy.
„Nic dwa razy się nie zdarza” – nawet Nic! I w nosie mam to co na to powiedziałaby Szymborska. Jej poezja jest równie moja co jej (dlaczego zatem miałaby ona, Szymborska, mieć większą korzyść ode mnie?).
KP
P.S. Ostatnim akapitem zasygnalizowałem nadrzędną w sublimacji funkcję adresata, zwyczajnego odbiorcy. To ich pieczęć zatwierdza w dyskursie wartość jej tworów – może więc warto „zapłacić” im, choćby za tę jedną czynność? O tym będzie.
No Comments, Comment or Ping
Reply to “„Nic dwa razy się nie zdarza””