Jeśli nie wiem to nie wiem, czyli po co jest psychoanaliza cz.1


Obiecałem jakiś czas temu, że nawiążę do wizyty S.Schneidermana, jako że wzbudziła wielkie emocje, które nie przełożyły się na nerw polemiki, tej cechy polskiej zaściankowości. Jesteśmy wkurzeni, ale nie dajemy temu wyrazu gębą, tylko dając w gębę. Schneiderman irytuje, zirytował i mnie, lecz nie przez wszystko co mówił, tylko przez to czego nie mówił.

Powody porzucenia przez psychoanalityka praktykowania psychoanalizy zawsze są interesujące. Nie dlatego, że nie można tego zrobić, że jest to dziwne. Psychoanaliza nie jest religią i porzucenie jej praktykowania nie może być traktowane jako akt apostazji. Owszem, niektórzy młodzi koledzy widzą ją jako drogę bez powrotu, jako rzekę na tyle spiętrzoną, że porwała śmiałka i zdała go na swą łaskę i nie łaskę. Spiętrzoną rzekę nazywają wtedy pragnieniem analitycznym i żeby nie popaść w jej niełaskę chwytają podsunięty im pod nos ster. Ucieszeni nadzieją przetrwania zaczynają sterować – tyle że nie swoim sterem.

Praktykowanie psychoanalizy jest własnie taką podróżą, spływem rzeką spiętrzoną. Co jednak w tej pełnej adrenaliny przeprawie jest sterem? Młodzi moi oponenci mówią wtedy przemądrzale: „Pan Schneiderman nie skończył swej analizy!” To ci dopiero wtajemniczenie! Lecz spytajcie wtedy tych bardzo mądrych, czymże jest ten mniej lub bardziej mityczny punkt końca analizy, a być może zobaczycie jak łatwo jest utracić ster. Zaczyna się gorączkowe poszukiwanie steru – rzucają się do książek i zaczynają cytować. Otóż Schneiderman tego nie robi, za to go szanuję. Ile bowiem nie przyszłoby powiedzieć na temat końca analizy, liczy się tylko punkt końca „mej” analizy, a także to, co „ciebie” przekonało, że akurat jest to właśnie stacja końcowa.

Dla ilustracji o co w tym wszystkim chodzi przejdźmy na chwilę na teren religii. Wierni danej parafii mogą być zaabsorbowani istnieniem kogoś, kto w niedzielę do kościoła nie chodzi. Pytają go: „dlaczego nie chodzisz do kościoła?” Odpowiada on im: „Chodzę, tylko gdy jestem obok was, to mnie nie widzicie”. Może też powiedzieć: „Chodzę, ale niedziela nie jest dla mnie sterem”, albo „nie chodzę, bo kościół nie jest mym sterem”. Słyszy wtedy np. to, że nie jest katolikiem. To własnie spotkało Schneidermana, z tą tylko różnicą, że on sam to powiedział. I ten to akt, akt zanegowania, jest bulwersujący dla młodych wilczków psychoanalizy. Tak jak sakrament chrztu służy w religii zrealizowaniu „naszego” istnienia jako katolika (dlatego zdaje się wiernym piętnem uniemożliwiającym odejście od sakramentu), tak „chrzest” na psychoanalityka, dokonany, jak w przypadku kapłana, osądem jakiegoś „kapłana” psychoanalizy, zdaje się „naiwnym wiernym” piętnem dozgonnego trwania w psychoanalizie. Z tego punktu widzenia Schneiderman jest po prostu heretykiem. Rzucono na niego klątwę (‚bo on nie skończył analizy”). Skutkiem tego nie podaje mu się ręki, a obecność „wiernego” obok niego jest conajmniej niemile widziana.

Powtórzę raz jeszcze, psychoanaliza nie jest religią. Nie używa ona sakramentów, nie namaszcza na analityka. Sakrament ma mieć działanie, i jakże często ma, w rejestrze Realności. To dlatego kapłan, choćby zgwałcił setki ministrantów, nieodwołalnie pozostaje dalej kapłanem. Jest wyjęty spod prawa do osądu. O nie, wielkodusznie, towarzystwo analityków, daje prawo do osądu analityka przez analizanta („przecież liczymy się z prawem pod postacią Sądów Cywilnych), ono tylko nie osądza „kapłanów” analizy przez pozostałych „kapłanów” analizy.

Istotą praktykowania analizy jest zdanie się na osąd analityka dokonywany przez analizantów. Więcej, nie unikanie tego osądu (dla wtajemniczonych – nie unikanie pracy pod przeniesieniem negatywnym). Wszystko co zrobi i co powie analityk podlega osądowi. To czyni go analitykiem. Lub inaczej, to słowo osądu przydaje mu wagi, a nie tonsura, stuła czy sutanna. Końcu analizy towarzyszy nieuchronnie osąd ostateczny swego analityka wypowiedziany przez analizanta. I zapewniam, nie jest to nic innego jak czyściec.

A więc, analitykiem jest się przez Symboliczne, a nie przez Realne. Jeżeli dopuścić do gry Realne, to praktykowanie analizy zawsze byłoby robieniem jej dla chwały samej analizy. I tak jak od tysiącleci wierni zbierają się w kościołach, by oddać hołd Bogu wywyższając go (na Boga samego, czy potrzebuje on hołdów?), sami poniżając się przez realizowanie choćby klękania, tak można uprawiać analizę składając jej hołdy, wywyższając ją.

W tym miejscu wzbudzał szacunek we mnie Schneiderman – w swym proteście przeciwko traktowaniu psychoanalizy jako misji.

Lecz psychoanaliza nie jest też nauką. I tu nie ma mej zgody ze Schneidermanem. Ani „kapłani” psychoanalizy, ani „kapłani” nauki, nie są władni osądzać „żywej psychoanalizy”. Nie są władni wręczać swój ster. Dlaczego? Bo nawet najdoskonalszy , ale czyjś ster, nie odpowiada na wszystkie wyzwania kliniczne.

Ale o tym następnym razem.

KP

P.S. Komentatorowi przybliżę ten problem w taki sposób: gdy jego korespondent zapytał się o sens życia, mógł odpowiedzieć mu po prostu „nie wiem”. Spotkałby się wtedy z osądem (np. A widzi pan, nawet pan tego nie wie). W zamian za to korespondent spotkał się z osądem swego interlokutora (ależ pan bredzi!). To jest właśnie walka o prestiż, to o czym pisałem wpis wcześniej. Analityk odpowiadając „nie wiem” poddaje się osądowi. To go właśnie wyróżnia, także z całego grona psychoterapeutów. Ale o tym też następnym razem.

Pozwólcie teraz autorowi na jakąś chwilę nic nie robienia zwaną urlopem. Napiszę coś zaraz po jeo zakończeniu.


No Comments, Comment or Ping

Reply to “Jeśli nie wiem to nie wiem, czyli po co jest psychoanaliza cz.1”