W naszej podróży przez Symboliczne dotarliśmy do punktu centralnego. Dotychczas można było sądzić, że (to) Symboliczne jest jak wszechogarniające „wszystko”, że dzięki niemu da się wszystko powiedzieć; więcej, niektórzy wierzą, że wszystko już zostało powiedziane i nic nie zostaje do powiedzenia; że wszystkie odpowiedzi są w nim zawarte i każda z nich nie jest szalona. Jednym słowem, Symboliczne jest ponad resztą świata i broniąc je przed różnymi zamachami (ostatni przykład: do szpitala trafia człowiek ranny w strzelaninie; okazuje się, że nosi w sobie kulę, lecz odmawia operacji mającej na celu jej usunięcie; ponieważ istnieje podejrzenie, że mógł on być sprawcą napadu na bank, prokuratura wystawia nakaz przeprowadzenia operacji, albowiem kula może być dowodem w tej sprawie) broni się jakiegoś starego porządku uformowanego na kształt piramidy, na czele której stoi Wielki Inny, na dodatek mający jako swoją jedną z postaci „Imię Ojca”. To utożsamienie Innego Wielkiego z Bogiem jest rozumieniem na opak konceptu lacanowskiego. U Lacana Symboliczne nie jest na szczycie. Co prawda jest nadrzędne w stosunku do Wyobrażeniowego, ale równocześnie jest ono podrzędne w stosunku do Realnego – nie piramida, lecz trójkołowy węzeł boromejski opisuje podmiot ludzki. Ani podmiot ani Inny nie jest miarą bycia.
Miarą jest brak. W tym i tylko w tym kontekście należy rozpatrywać wkład Lacana w doktrynę psychoanalityczną. Spock na przykład wspomniał, że skoro małżeństwo i rodzicielstwo są pojęciami rozłącznymi, to nie widać przeszkód w tym, by małżeństwo uczynić dostępnym dla panów i pań branych rozłącznie. Wnioskowanie bez zarzutu, lecz sytuacja się zmienia, gdy uwzględni się fakt, że „chcenia” panów i pań branych łącznie i rozłącznie są „chceniami” rozłącznymi, czyli nie są ze sobą tożsame. Zaproponowałem niedawno wariant następujący: dajemy wszystkie istniejące dziś i jutro prawa małżonków parom panów i parom pań, za wyjątkiem prawa do posługiwania się znaczącym „małżeństwo”. W zamian za to wprowadzamy inny znaczący, na przykład „gejżeństwo”, tudzież „safożeństwo” na określenie takich dwuosobowych związków. Powstaje pytanie, dlaczego zainteresowani istnieniem takich związków nie życzą sobie tego? Jeżeli zgadzamy się na posługiwanie się znaczącym „rodzic A” i „rodzic B” na takich samych prawach jak „matka” i „ojciec”, to dlaczego nie wprowadzić „gejżeństwa” i „safożeństwa” na takich samych prawach jak „małżeństwo”? Mam nadzieję, że chociaż pobieżnie, to szkicuję zagadnienie „braku” konceptualizowanego jako brak-w-byciu, manque-a-etre (piszę bez znaków diakrytycznych).
Zacząłem czytać ostatnio Sokratesa prof. Legutki, jego dzieło życia, dzieło konserwatysty. We wstępie do ksiązki czytam, że inspiracją do jej napisania były trzy problemy. Wymienię dwa: pierwszy, dlaczego Sokrates, ten wielki nauczyciel ludzkości, nikogo niczego nie nauczył, w tym zakresie poniósł klęskę, i drugie, dlaczego pomiędzy jego poglądami na życie, a życiem samego głosiciela tych poglądów nie ma spójności. Zadajmy pytania profesora w innej formie: dlaczego Sokrates jawi się nam jako nie cały? Dlaczego głównie dostrzegamy brak? Dlaczego byt, nawet Sokratesa, co tam Sokratesa – Jezus też nauczał i nikogo niczego nie nauczył – , jawi się jako nieciągły?
Chcący łatwo dostrzeże ten brak ciągłości, to „a”, z którego nie chce wyniknąć „b”. Dlaczego z „przecież wiedziałam, że jest to babiarz” wynika „a jednak wzięłam z nim ślub”; dlaczego z „obiecywałam sobie, że już nigdy nie zwiążę się z wysokim” wynika „a znowu związałam się z wysokim”? Może ludzie mają za słabe ego? Sokrates też?
Profesorowi Legutce na pierwszy problem odpowiem tak: może w nauczaniu Sokratesa, Jezusa itp. nauczycieli, wcale nie chodzi o nauczenie; może chodzi tylko o nauczanie? Zwróćmy uwagę, od zarania nauczania zwanego ewangelizowaniem trwa nieustannie ewangelizacja. Na co jest ona nakierowana, na zmianę ludzi? A może na trwanie pragnienia, które jest ciągłe i stałe („niezniszczalność pragnienia” w/g Freuda)?
Przyczyną pragnienia jest brak. „Pusty grób”, brak tego co winno w nim być, staje się przyczyną pragnienia. Profesor Legutko nie zauważa, że pragnienie nauczania Sokratesa tyle samo znaczy co pragnienie Innego, że pragnienie Sokratesa jest uznaniem pragnienia Innego za swoje. Odnosi się to do Dajmoniosa, Jezusa, Buddy, Mahometa czy Freuda w takim samym stopniu. Ten brak jest konstytutywny dla każdej z tych postaci. Tajemnica pragnienia Buddy, Sokratesa, Freuda itp. pozostaje nieznana, lecz trwa to co nieznane w ich pragnieniu w nas.
Pragnienie jest owocem kastracji, ale nie wszyscy zgadzają się z tym owocem. Chęć nazywania związku pan-pan i pani-pani małżeństwem jest próbą zaprzeczenia kastracji. Dopóki wszelako małżeństwo będzie dopozytem zbioru znaczeń, dopóty kwestia pragnienia nazywania się małżeństwem nie będzie odróżniać „naturalnych” małżonków od małżonków „uzurpatorów” . Różnica ta ukazuje się dopiero wtedy, gdy znaczący ogołoci się ze znaczeń – pragnienie małżeństwa jednych jest negatywem pragnienia drugich.
Gdy jedni pragną małżeństwa, by brak-w-byciu był lżejszy w byciu, drudzy pragną małżeństwa, by bycie nie było obciążone brakiem.
KP
P.S. Tym oto sposobem następnym razem zostaję zmuszony do wpisu poświęconego pragnieniu neurotycznemu, a jeszcze następnego pragnieniu perwersyjnemu.
Tytułowy cytat znajdziecie w „Kierowanie leczeniem i zasady jego oddziaływania” z roku 1958, w: E, 627
3 Comments, Comment or Ping
Dukkha–takim terminem oznacza się w naukach buddyjskich ów brak. Dukkha jest p r a w i e nierozerwalnie związana z siecią samsary i jej uwarunkowanym istnienio/nieistnieniem. Kto wdepnął w samsarę, zanurzył się w tym „braku”, który jest jak sokratejska cykuta sączona codziennie wraz z chlebem powszednim pragnień. Gdzie jest pragnienie, jest niezadowolenie i poczucie braku. Buddyzm jako remedium naucza czterech szlachetnych prawd, ale poprzestanie tylko na ich konceptualnym pojęciu jest niewystarczające. Zeby iść za nauczaniem Buddy, trzeba zanurzyć się głębiej i w rezultacie porzucić koncypowanie, które też, prędzej czy póżniej–wiedzie do dukkhy. Trzeba praktykować. Bez pojęcia :) (choć nauczyciele buddyjscy dają–zwłaszcza ludziom na Zachodzie bardzo wiele racjonalnych wyjaśnień dotyczących praktyk, by nie mieli poczucia, że to jakieś gusła). Czy nauczyciele budddyjscy nikogo nie nauczyli niczego? I tak, i nie. Nie nauczyli–bo nauczanie jak życie–to proces. Mój Nauczyciel Namkhai Norbu Rinpoche mawia–„wszyscy i ja i wy płyniemy jedną łodzią, jak wy dajecie czadu i mnie bardziej kołysze” (podkreśla przez to współzależność istnienia w świecie samsary). Ale też nauczyli tak bardzo wiele! Czego? Mogę mówić za siebie. Kiedy myslę o tym jak odbierałam świat 10 lat temu i dziś serce drży mi z wdzięczności (fizycznie wręcz) dla mojego Nauczyciela. A dukkha? Bywa, bywa, codziennie, niezmiennie. Najlepsze jest na nią poczucie humoru, w różnych jego aspektach.
Marzec 15th, 2014
Niestety nie znam wnikliwie buddyzmu. Gdy wkraczał on do Polski w latach 70-tych, ominął mnie neoficki zapał nieco starszych kolegów i koleżanek naiwnie zauroczonych nowinkami z „Zachodu”. Ja sam zaś jestem dziś za stary, by się poświęcić bez reszty poznawaniu tej drogi. Lecz rozumiem dlaczego buddyzm fascynuje tak wielu, jak i dlaczego jest on zafascynowany lacanizmem. Czy dukkha jest tożsama z manque-a-etre, nie wiem. Ten ostatni nie jest zwykłym brakiem, czyli brakiem czegoś (brakiem obiektu, miłości, porozumienia itp.) – to manque zwykły. Manque-a-etre to brak konstytutywny dla czegoś. Człowiek pragnie nie dlatego, że mu czegoś brakuje (bo aby zabrakowało czegoś, należałoby to coś uprzednio mieć), ale dlatego, że brak (nie w sferze posiadania, ale bycia), sprawia, że pragnie się. Nie czegoś, albowiem brak byłby wtedy przed pragnącym – należałoby po prostu wyciągnąć tylko rękę; pragnie się, bo ten brak jest za pragnącym – to coś popycha do pragnienia; szybciej to coś daje kopa w tyłek (to dlatego mówi się o nauczaniu a nie uczeniu – nie można się psychoanalizy zwyczajnie nauczyć, można jedynie się uczyć i uczyć). W tym sensie buddyzm i psychoanaliza są praktyką, a lepiej praktykowaniem. Pytanie jest: praktykowaniem czego? Nie wiem, czy buddyzm jest praktykowaniem dukkhi, ale psychoanaliza lacanowska jest praktykowaniem braku. To stosunek do braku-w-byciu określa swoistość psychoanalizy. Czym jest ten brak? Brakiem ciągłości między światem, a człowiekiem; i tu wydaje się istnieć różnica między analizą a buddyzmem, który zdaje się być praktykowaniem ciągłości, co oznaczałoby, że dukkha jest przeszkodą na tej drodze, a przeskok nad tym przywracałby ciągłość. Tymczasem gdzie nie spojrzeć brak-w-byciu wprowadza w życie człowieka paradoks. Np. w serialu True detective bohater stwierdza sentencjonalnie: „zło jest potrzebne, by ratować nas przed większym złem”, a sam na częste pytania o to, czy znam środek na to, by pary trwały w związkach dozgonnie, odpowiadam: należy zrobić ile się da, by się nie rozwieść. Psychoanaliza nie ignoruje braku-w-byciu jak nauka, ale też i nie przeskakuje nad tym, w ten sposób będąc zmuszanym do przywracania ciągłości, czyli zacierania różnicy między światem bytów (np. między człowiekiem a zwierzęciem, jak w reinkarnacji, lub człowiekiem a Bogiem, jak w koncepcji jedyności obrazu człowieka i Boga); odwrotnie, respektuje ten brak i to w stosunku do tegoż stara się przywracać człowiekowi znamiona godności. Czy się mylę? To pozostawiam praktykującym buddyzm.
Marzec 17th, 2014
Ja wpadłam w buddyzm o dekadę pozniej, kiedy już nie był pierwszą nowością z „zachodu” :) A wpadłam z powodu „braku”, w rozumieniu, o jakim Pan pisze. Ale jak już trochę się rozgladnęłam, to teraz wiem–nie wiem, co będzie dalej–że mojego braku buddyzm nie zapełni, bo nie po to on jest. Czy buddyzm chce przeskoczyć nad nieciągłością do ciągłości świata? Może buddyzm therewady tak (przez wyrzeczenie się pragnienia). Natomiast, z tego co wiem, buddyzm mahajany, a zwłaszcza dzogczen takiego skoku nie zakłada, ani nie postuluje, ani chyba nawet w niego nie wierzy. Po prostu trzeba praktykować obecność w tym, co się pojawia. Zwykłą , przytomną obecność, lub tzw. naturalną obecność umysłu (rigpa) i wtedy nie ma problemu z ciągłością, nieciągłością, pragnienien, ascezą—one oczywiście są jako i koncepcje i emocje, ale się w przytomności umysłu rozpuszczają. Ja jestem skromną dzogczenistką i dobrze jest jak przeżyję burzę nastolatkową w szkole lub w rodzinie nie tracąc przytomności i zachowując wiarę w to, że z moją pilną serdeczną obecnością to się może przekształcić, ale są mistrzowie, którzy mają tak pogłębioną praktykę przebywania w rigpie (w stanie naturalnego umysłu), że ho ho. Opowiem coś. Dwa lata temu byłam w ośrodku buddyjskim w Darnkowie i tam mieliśmy praktyki z ponad 80-letnim opatem klasztoru ningmapów. Wpadłam lekko spoznona na pierwszy wykład i co widzę–na tronie siedzi drobny staruszek o wyraznie chorych nogach i przemawia głosem (bez mikrofonu) jak dzwon, a sala wielkości sali gimnastycznej. Pytam zaskoczona kumpla—:kto to mówi? —No, Rinpocze…. A tu głos o energii 20-letniego sportmena. Potem Rinpoche przyjmował do wieczora ludzi na audiencjach (z wózka inwalidzkiego), radził, radził, przenikał ludzkie serca. Na drugi dzień o 5 rano, kiedy szłam pod prysznic widziałam go przed jego domkiem, jak siedział na tarasie. Pokłoniłam się głęboko i omal się nie rozpłakałam ze wzruszenia (a ja nie należę do płaczek). Potem mnisi wozili go co drugi dzień na rehabilitację do szpitala w Kudowie i codzień powracał i prowadził kilkugodzinne praktyki… Nie wiem, co wspólnego ma buddyzm z psychoanalizą, ale wiem, że jak jest czysta motywacja pomagania ludziom w ich ludzkim rozwoju, to jest to. Na żaden buddyzm nigdy nie jest za pózno:)
Marzec 17th, 2014
Reply to “„Wielki Inny jest miejscem braku-w-byciu””