Ostatnim razem pisałem o konieczności istnienia psychoanalizy jako dyskursu. Korzystając z entuzjastycznych sądów pewnego wybitnego profesora starałem się wskazać, że bez psychoanalizy bylibyśmy o wiele za ubodzy, by radzić sobie z na pozór neutralnymi twierdzeniami tych, co skłonni są mówić coś w duchu wszystkoizmu. Na pewno to samo można powiedzieć o psychoanalizie – ostatecznie jest dyskursem, a dyskursy tyczą spraw uniwersalnych. Z definicji przeto psychoanaliza musi być podkopywana, kwestionowana (i ciosów w nią wymierzanych nie brakuje). Wskazałem w ostatnim wpisie na to, że wszystko, co powiedział rzeczony profesor trzyma się kupy, pod warunkiem wszelako, że anulujemy faktyczność istnienia podmiotu ludzkiego. W nauce próbuje się to robić nieustannie. Pan Profesor najzwyczajniej w świecie przenosi odkrycia z zakresu neurologii mózgu kałamarnic na mózgi ludzkie, dokładnie tak samo jak psychologowie czynią to w przypadku szczurów, które traktowane są jak matryca, do której przykłada się ludzi.
Czym jest wszelako mózg człowieka bez jego nosiciela? I dalej, jak traktowany jest tenże nosiciel przez tych, którzy pragną być doktorami Frankensteinami?
Z perspektywy czasu zaczynam dojrzewać do przekonania, że zrządzenie losu, lub anioł stróż – dla mnie to bez różnicy – skłonił mnie do zapisania się na seminarium magisterskie z tzw. metodologii badań psychologicznych. W mych naiwnych czasach, równie naiwnych akademickich psychologów, w modzie była ślepota na centralne zagadnienie wtedy, dziś i jutro. Skąd płynie wiedza zdobywana w badaniach psychologicznych?
Już wtedy pewne środowisko psychologów uznających się za champion’s league, czyli metodologów, uznawało, że wiedza bierze się z wyśmienitej metodologii badań, czyli z przejrzystej selekcji królików doświadczalnych, konstrukcji oprawy badań, która miała być skrajnie sterylna, oraz wycyzelowanego doboru narzędzi, czegoś jak skalpel laserowy, oddzielający bez pudła nieśmiałość od zakłopotania, mruka od odludka itd. Na kochanych moich studiach wszystko grało bez zarzutu, pod warunkiem, że składało się hołd ludzkiej naiwności.
Tymczasem seminarium magisterskie dotyczyło decepcji, procedury odkłamującej grzech, nie boję się nazwać go ciężkim, leżący w centrum całej tej metodologii. „Drogi probancie, dziękujemy Ci za uczestnictwo w badaniach [to tylko konwencja], które w zamiarze mają na celu (np. pomagać ludziom)[to słodzenie, manipulacja, by probant nie czuł się zrobiony w konia]. Korzystając z okazji chcemy Ciebie przeprosić za to, że nie mówiliśmy prawdy w przekazywanych Tobie instrukcjach [fajne nie?, zdecydowanie uczciwiej byłoby powiedzieć: okłamywaliśmy Ciebie]”. Mówienie prawdy post factum – tym jest decepcja, nie proszeniem o wybaczenie, nie pozwolenie badanemu na zdecydowanie, czy z tą nową wiedzą akceptuje bądź nie swój udział i aprobuje lub odmawia użycia swego arkusza badań. To tylko odkłamanie, przyzwoitość robiąca za cnotę, którą przypisuje się metodologii i psychologom w ogóle.
Wiedza zdobyta podstępem, zwyczajnym okłamaniem. Kto został okłamany? Kto i dlaczego przeszkadzał w osiagnięciu wiedzy? Lepiej, jak jest sądzone, okłamać podmiot, niż być przez podmiot okłamanym, czyli być Innym okłamanym.
Pisałem jakiś czas temu, że wiedza jest przedmiotem kradzieży, jest wykradana i przywłaszczana przez nowego właściciela. Już samo to wystarcza za nieczysty jej status. Lecz wiedza zawłaszczona dzięki kłamstwu idzie o krok dalej, stawia pod znakiem zapytania sprawę prawdziwości takiej wiedzy – złodziej na dodatek staje się naciągaczem.
W badaniach seminaryjnych starano się wykazać czystość dążności i pełną odpowiedzialność badaczy za to okłamywanie. Dostałem wspaniałą ocenę za wykazanie w badaniu, że „odkłamanie” procedury polepsza nastrój probantów. Nie było potrzeby tego badać, to było oczywiste, że musi tak być. Tyle że wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Wynik tych badań służy tylko samooszukiwaniu się badaczy – czyżby badanym nie działa się krzywda? [badani też starają się być przyzwoici względem fałszywych skruszonych]. Sęk w tym, że ten wynik jedynie rozgrzesza badaczy i upewnia ich dalej, że okłamywanie podmiotu jest uzasadnione i poprawne metodologicznie. Frankensteinowi nic nie grozi, nadal będzie podlłączał elektrody do mózgu człowieka, bo nie ma krzywdy kałamarnica, a człowiek przeproszony za okłamanie olewa to, że posłużono się okłamaniem. Podadzą sobie ręce i wypłacą probantowi skromny datek (dawniej w dolarach).
Pytanie wszelako o status tak osiągniętej wiedzy pozostaje, a praktyka okłamywania podmiotów pozostaje i rozkwita na dodatek – vide psychologia reklamy i działań marketingowych, psychologia działań rynkowych i polityki [dawniej też była, znana jako psychologia działań prospołecznych].
To także dowód na faktyczność istnienia podmiotu ludzkiego, choć to nie jemu przysługują prawa człowieka, i to nie jego bierze w obronę rzecznik praw obywatela. Najwyraźniej podmiot uwiera i ustanawia barierę przed…no właśnie, przed czym?
KP
10 Comments, Comment or Ping
…przed „living life in peace”.
Wrzesień 9th, 2013
Wychodzi na to, ze wszystkie eksperymenty psychologii naukowatej sa posrednimi dowodami na istnienie nieswiadomosci. Inaczej starczyloby ludzi po prostu spytac, zamiast budowac te wszystkie zasadzki. Czego jak czego, ale tego aspektu zwolennicy metod eksperymentalnych na pewno swiadomi nie sa.
Wrzesień 11th, 2013
Ja mam inny problem, otoż muszę filtrować w świecie psychologii a także psychoanalizy perspektywy z jakich „śmiem się” wypowiedzieć. Antagonizmy pomiędzy kulturowymi, socjologami, psychoanalitykami i psychologami nigdy się nie kończą, a podobno w Wiedniu na początku XX wieku, wszystko ze sobą w zgodzie i wzajemnej inspiracji koegzystowało. Jest taka ostatnio wydana książka neurologa, psychiatry Noblisty w medycynie w której zachwyca się on Wiedniem, psychoanalizą, feminizmem, secesją i nauką i wzajemnymi wpływami i ispiracjami w tamtym okresie, i całym tamtym zeitgeistem – facet nazywa się Eric Kandel. Ale to nie trzeba neurologa noblisty z szerokim choryzontem, wystarczy w zasadzie poczytać cokolwiek Freuda w oryginale, żeby wiedzieć jakie było jego stanowisko wobec nauki.
A ja owszem zwodzę innych lub w najlepszym wydaniu – przymykam się, bo wiem że gdybym przy jednych wspomniała np o Lacanie lub feminizmie to jest samobój. A zatem filtruję treści. Zresztą kto nie filtruje. I mam zgrzyt, bo wiem, że moja motywacja jest duża, żeby np zapisać się na takie a takie seminarium, ale nie mogę o motywacji szczerze rozmawiać, bo mnie nie przyjmą.
Takie oszukiwanie jest bardzo męczące.
Z drugiej strony jeśli nie wierzymy w naukę eksperymentalną, ilościową i inne zmienne niezależne oraz kwestionariusze, to co za różnica czy ktoś kogoś zwodzi, jak i tak jest tandeta i zło wcielone, cokolwiek by nie robili.
Dyskurs to w ogóle pojęcie, którego nikt nie używał przed takim Focaultem a teraz wszyscy używają po wszystkich stronach barykady i pomimo wzajemnych antagoznizmów i nawet nie wiedzą dlaczego używają i jakie założenia stoją u źródła i jakie uprzedzenia we własnym słowniku przemycają.
Wrzesień 12th, 2013
Poza tym powszechnie wiadomo, że większość badań w psychologii, jak nie wszystkie prowadzone są na studentach i to studentach psychologi, a co gorsza często w ramach realizowanych zajęć, kursów – to jest bardzo dziwny układ, wiele razy o nim myślałam.
Wrzesień 12th, 2013
Z perspektywy czasu to rzeczywiscie wiele sie zmienilo w metodologii badan psychologicznych. Metody jakosciowe oparte na interpretacji przypadku, bez pretensji do uogolniania ‚wynikow’ na tzw. populacje nie sa juz wlasciwie zadna nowoscia. A przeciez i psychoanaliza potrzebuje ‚swoich dowodow’?!
Wrzesień 13th, 2013
Joshe a przy kim nie można wspominać o Lacanie i feminizmie?
Wrzesień 14th, 2013
Kim są ci ludzie? W moim obrazie świata stanowi ją większość homo sapiens :)
Większość powaznych ludzi widzi miejce feminizmu na transparentach i ulicy a nie w poważnych instytucjach jak uniwersytet czy klinika. Większość ludzi wierzy także w prawdę metody ekspertmentalnej a zatem naukowej w wersji hard lczyli „science”, a nie w wersji soft czyli „humanities”.
Wrzesień 14th, 2013
Z feminizmem mam akurat odwrotne wrażenie. Myślę, że jego otwarte krytykowanie jest bardzo ryzykowne w dzisiejszych czasach. Co do Lacana pewnie prawda, że jest masa ludzi którzy będą wymachiwać książką Modne bzdury i wytykać zły użytek z matematyki, ale w humanistyce nie mają oni wiele do powiedzenia, a i jak przychodzi do rozmowy o konkretnych ludzkich problemach to oprócz rzucenia garścią najnowszych odkryć „amerykańskich naukowców” mają do powiedzenia niewiele. Ja tam bym się nie przejmował no ale nie wiem z kim gadasz.
Wrzesień 14th, 2013
Wielu jest mądrych, interesujących ludzi, ktorzy nie lubią albo Lacana, albo w ogóle psychoanalizy. Taki Chomsky np nazywa Lacana i Zizka „pustym pozerstwem”. Ja w ogóle lubię ludzi z odmiennymi poglądami, dają mi więcej do myślenia. Męczy mnie tylko ta żółć wzajemna, ktora się przelewa w nadmiarze czasami oraz to, że jako aspirujący kot klinicysta muszę wspólbrzmiewać nie tylko formą i słownikiem ale także punktem odniesienia. Np piszę wlasnie list motywacyjny na studia podyplomowe (specjalizacja kliniczna) i tu nie ma miejsca na niedociągnięcia i dowolność. Od listu min zależy czy przejdę do etapu drugiego – rozmowy kwalifikacyjnej.
http://www.openculture.com/2013/06/noam_chomsky_slams_zizek_and_lacan_empty_posturing.html
Z feminizmem jest sprawa skomplikowana. Z tą obecnością feminizmu to jest podobnie jak z obecniścią Aborygenów i „aboriginal studies” w Australii. Środków rząd pakuje w to sporo. Na każdym wydziale conajmniej dwóch „specjalistów”, na każdym kierunku obowiązkowy kurs „aboriginal studies” a nawet każdy inny uniwersytecki kurs musi mieć chociaż jedne zajęcia poświęcone tematyce aborygenskiej. Aborygenii mogą pójść na uniwerek bez całego procesu kwalifikacyjnego, za całość płaci rząd (inni obywatele dostają ewentualnie dofinansowanie, a studia są płatne i drogie). A studiujacy student aborygenski moze sobie opuszczać zajęcia, zniknąć i zawalać terminy, a i tak nie zostanie wyrzucony. Pytanie czy to coś zmienia, czy w Australii, w kulturze, na akademii mamy silną obecność rodzimych mieszkańców tego kontynentu, realną, symboliczną? Ani trochę. Ze sztuką aborygenską też się zrobił paradoks, bo nie ma rzetelnej, poważnej i odważniej krytyki – a jak nie ma krytyki nie wiadomo co dobre i wszystko stoi w miejscu, nie rozwija się i zupełnie nic nie jest warte. W kraju, ktory uwielbia sport był taki słynny aborygenski gracz futbolowy. I w jednym z wywiadów nie wiedział, co to opera w Sydney.
I owszem jedni mają hasła na transparenty, inni pretekst do wkurzenia, że aborygeni zaniedbywani i nieobecni w sferze publicznej, inni, że niańczeni jak dzieci i do znudzenia mieleni w sferze publicznej, inni mają poczucie winy, jeszcze inni dystans i pobłażliwy uśmiech.
Z feminizmem i kobietami jest podobnie, przynajmniej ja widzę wiele analogii.
Znam takiego mlodego chłopaka i on pochodzi z Bangladeszu, mocno muzulmanskiegi kraju. To jest taki chłopak fajny, wrazliwy, o wielkim sercu, chce studiować religie swiata. I ostatnio powiedział coś takiego – u nas to kobiety są traktowane jak ksiéżniczki! Nie muszą nic robić, nie muszą pracować, ani nawet wychodzić z domu! I mówił to z taką czułością, szczerością i wiarą w sens swoich słów. Każdy żyje w świecie jaki ma w głowie – tu nie ma wątpliwości – tam gdzie jedni widzą piękny pałac, inni tylko złotą klatkę.
Wrzesień 16th, 2013
Są takie badania w psychologii mainstreamowej, o tym ile mówią kobiety i ile mówią faceci. I okazuje się, że tak kobiety mówią więcej ale tylko w okolicznościach prywatnych, gdy mamy publiczne zgromadzenia i tym podobne kobiety milczą. Chociaż jest wyjątek – publicznie zabierają głos te, które miały kontakt lub jakoś identyfikują się z doktryną feministyczną.
W radio ostatnio słyszałam, ze przy okazji occupy Melbourne feministki się skarżyły, że co kobieta chwyciła za megafon, żeby coś powiedzieć odzywał się na to entuzjastyczny chór samców i zagłuszał kobietę i nie dał jej skończyć.
To jest dobry dowcip. W jakimś sensie oddaje paradoks feminizmu.
Wrzesień 16th, 2013
Reply to “Zwykłe i niezwykłe kłopoty z podmiotem”