Rodzina, ach radzina (4) – „dam ci sera na pierogi”


Czy czytelnicy tego bloga tworzą już środowisko? Czy zatem są rodziną?

Jakiś czas temu jeden z czytelników zasugerował mi możliwość czegoś w rodzaju zlotu przy piwie, lub tym czy owym – „czytelnicy tego bloga, poznajmy się!”. Propozycja jak propozycja, lecz czy pasuje do mnie bycie hersztem takiej paczki? I czy w ogóle, by rodzina była, potrzebny jest herszt?

Ileż to piany ubijano przez lata w sprawie tej – czy Pawlak to już herszt, czy tylko Dymitr Samozwaniec, pożyteczny idiota na początku, groźny konkurent później? Dymitr-marionetka nie wiedzieć czemu ukazuje kiedyś rogi i…polityka się rodzi. Która rodzina lepsza?

W poprzednich wpisach tyczących rodziny zarysowałem jej kształt, który można traktować jako wzorzec, coś w rodzaju reprezentanta normy. Ta norma definiowana jest przez dwie funkcje. Centralną z nich jest konieczność tworzenia przytuliska, uczenie zwanego środowiskiem wychowawczym, dla dziatwy, której życzy sobie ewolucja. Dziatwa rodzi się i rodzi się („bęc, bęc, sypią się dzieci, tłusty różowy grad”), więc wycie wściekłe tradycjonalistów o możliwości wyginięcia rasy ludzkiej jest śmieszne, bo histeryczne – życie zawsze rozhisteryzowuje skostniałe byty ludzkie. Kłopot w tym, że wszyscy kiedykolwiek żyjący ludzie nigdy nie wyrośli z bycia dziećmi („We are the Children of the Universe” – to modyfikacja słynnego „you are the child of the Universe” z rzekomo tajemnej Dezyderaty). Ludzie są tylko dziećmi poprzedzających ich dzieci, poprzedzających dzieci, poprzedzających dzieci itd. ku nieskończoności początków człowieka. Nawet nieokreślony Adam był dzieckiem; tyle że „dorosłym”. Lecz co czyniło Adama „dorosłym”, ale dzieckiem?

I tu przechodzmy do drugiej właściwości określającej wzorzec rodziny. Jestem spadkobiercą geniuszu Freuda. Jego geniusz upatruję w dwóch odkryciach. Najpierw, choć nie w kolejności chronologicznej, popęd śmierci (nie kwestia, że umieramy, ale że odchodzimy, odchodzimy do jakiegoś „na-zawsze”, usuwamy się z sieci życia, by stać się tylko samym znaczącym, w każdym „nigdy”, w każdym „nie”; odchodzimy w nie-pamięć, by tam być). No i seksualność dziecięca, moim zdaniem odkrycie większej wagi. Chcemy czy nie chcemy, seksualność jest fundamentem, na którym próbuje zbudować się dorosłość. U braci naszych mniejszych dorosłość to tyle, co stanie się niewolnikiem kierunku ewolucji – dojrzałość to tyle, co zdolność do rozmnażania; całość tej atroficznej seksualności wyrasta z tej zdolności – od gawota zalotów, po menueta pozycji kopulacyjnych. Tańce te umierają wraz z końcem rui i zostają wskrzeszone, gdy tylko Demeter wyjdzie na spacer. U człowieka, cóż, są zwolennicy gawotów, tang, sals i solo popisów w stylu moonwalking. Ile by tańców nie było, wszyscy ich propagatorzy uznawani są za infantylnych i wszystkim im brakuje dorosłości – ergo, wszyscy partnerzy w tańcach wkrótce zaczynają się sobą nudzić; odchodzą od siebie i poszukują – kogo? Najlepiej znawców jive’a.

Wszystkie dzieci świata, niedojrzali, dojrzali i przejrzali, wyrastają z heteronormatywności. Na nic tu piski dekonstruktorów rzeczywistości takich jak pani dr. Elzbieta Janicka, która postci głównie literackie traktuje jak z krwi i kości, odkrywa swoją metodą ich, tylko możliwą, orientację homoseksualną (nwet nie zająkszy się, że stoi za tym teza psychoanalityczna, że każda przyjaźń ma podłoże homoerotyczne), by wyżyć się z zapałem na normie, którą to gorące głowy uznają za efekt „umowy międzyludzkiej”. Brylują w tym genderyści, dla których Ja i tylko Ja jest podporą dla wszystkich izmów. Ci Wielcy Dekonstruktorzy, stosując wybiórczo metodę analityczną, odkrywają jakąś inną rzeczywistość, w której Ja i Tylko Ja jest zarządcą, a nawet jest kreatorem. O dziwo, kwestionując jedną normę za drugą, budują kolejny kościół Człowieka Wyzwolonego, broniąc zażarcie i fanatycznie, z namiętnością zelotów, kolejnej Masady, świętości, której nie wolno bezkarnie kwestionować. Nie byłbym dzieckiem Freuda, gdybym miał zgadzać się na budowę kolejnej świątyni. Mam nadzieję powrócić do tego zagadnienia później (chyba warto, widząc paroksyzmy zelotów chcących udowadniać, że ich medytacje nie są zaprzaństwem wobec chrześciajaństwa – medytacja w formie czystej musi prowadzić do redukcji osobowego Logos ku nicości).

Nie dajmy porwać się urokom nowoczesności – każde dziecko jest rezultatem heteronormatywności, a nie heteroseksualności. Jeśli homoseksualista ma dzieci rodzone, to nie dzięki heteroseksualizmowi. Każde dziecko jest owocem zapłodnienia kobiety przez mężczyznę, lub jaja przez plemnik. I nie ma tu znaczenia, czy ona pachniała, czy cuchnęła jemu, czy ją kochał czy olewał, czy był przytomny czy urżnięty jak świnia, a nawet pozostający w śpiączce (zajrzyjcie raz jeszcze, to dla światłych, lub pierwszy raz, to dla chcących światła, do Garpa). Heteronormatywność nie ma sensu, nie opisuje żadnych znaczeń. To coś gołego, golusieńkiego, jak to fakt.

Normtywność hetero czyni z elementu homo wybryk. Nie natury (skoro i hetero i homo spotyka się w naturze, to oba są równie naturalne – to leży o podstaw wykluczenia homoseksualizmu z listy chorób, nie zmieniając jednak niczego w jego statusie jako symptomu; podobnie rzecz się ma z np. zespołem Downa – jako wybryk  pozostaje rzeczą naturalną, stanem nie chorobowym, ale chorującym z powodu tego czy owego symptomu), a bardziej logiki skazanej na niejednorodność rzeczywistości, w której żyjemy. To wybryk, zmarszczka na gładzi, boskości, którą chcielibyśmy oddychać, żywić się i kochać.

Jest coś, co tylko uważni dostrzegają. Ci od wybryków chcą uczestniczyć we wspólnocie heteronormatywności, dla nich też Jedno ma charakter hetero i ciążą ku niemu. Pomimo protestów i oskarżeń o homofobię, gdy im przypomnieć o życzeniach pisz wymaluj hetero (wierności aż do śmierci, opieki i wspomagania, obrączek i przysięgi, dzieci w końcu), heteronormatywność ich przyciąga. Zdają sobie sprawę, że małżeństwo to jeszcze nie rodzina, że przez dzieci dajemy sobie szansę na bycie „dorosłymi”; to te byty małe awansują nas na stanowisko „dorosłego”.

„Tato, pójdziesz ze mną na mecz?”, „Mamo, mogę nie pójść dziś do szkoły?” Te pytania, te pragnienia wywołują nas do odpowiedzi.

Inną sprawą jest, czy i jak odpowiadamy.

KP

P.S. Dziecinny wierszyk, mi znany, ale czy już nie zapomniany? Jeśli odnajdujecie w nim coś rozkosznego, to wiecie dlaczego hetero służy za wzorzec – „ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi”.

 

 


48 Comments, Comment or Ping

  1. Joshe

    Przypomniało mi się jak w przedszkolu bawiliśmy się w dom. Nie do końca pamiętam na czym zabawa polegała, ale pamiętam dokładnie przydzielanie ról, kto będzie mama, kto tata itd. Moją ulubioną zabawą była jednak zabawa w lekarza, albo piekęgniarkę, koniecznie ze ściąganiem majtek i robieniem zastrzyków.

    Kwiecień 16th, 2013

  2. Joshe

    Pomyślałam jeszcze, że może to nie jest kwestia normy, ale nawet pewnego wyboru. Lepiej i godniej być odmieńcem z wyboru niż z przymusu. Wielka Brytania zalegalizowała małżeństwa i adopcje przez pary gejowskie i taki Sir Elton John wziął ślub w pierwszy dzień, zaadoptował też dziecko, chadzają na obiady do Królowej, a dziecko pewnie wychowają w środowisku pełnym miłości troski, najlepszych nianiek i szkół. Tym samym ustanowił się w imperium brytyjskim nowy precedens, autorytet, a może i nowy ład społeczny powiększony o tych wykluczonych. Nie zmienia faktu, że pewnie większość odmieńców to oleje, nie skorzysta z legalizacji i tradycyjnej opcji hetero, tylko będą tworzyć związki po swojemu, na przekór heterykom, w trójkątach i innych. Tylko że wtedy to jest wybór, autonomia. Może kredytu na dom w niezalegalizowanym trójkącie nie dostaną, ale wynająć mieszkanie w trójkę łatwiej, a za zaoszczędzone środki można się dobrze bawić.

    Lacaniści piszą też, że jest inna opcja na autonomię, taka rodem z Nietzche – a mianowicie brać to co los przynosi, jakbyśmy właśnie tego sobie życzyli – „co na mnie spada, jest dokładnie tym czego chcę, czego potrzebuję!”

    Kwiecień 16th, 2013

  3. bogna choińska

    To, co na mnie spada, to nie musi być dla mnie problem. Gorzej, gdy spada na innych… Tutaj Nietzsche nic nie poradzi. Ani „Lacaniści” :)

    Kwiecień 18th, 2013

  4. Joshe

    To prawda, może dlatego Nietzsche nie poradził sobie z tym katowanym koniem, mimo że koń to jeszcze nie-inny (podmiot). A może właśnie dlatego.

    Tak myślę, egzystencjaliści i inni humanistyczni terapeuci radzą sobie z losem i chorobą właśnie poprzez podmiotowość, autonomię, choćby taką bierną, wyrażajacą się postawą. Kępiński pisał o tych wyrazach elegancji, o tych piórkch znalezionych w błocie i wpinanych w obozowe pasiaki. Dla humnistów wszyscy jesteśmy normalni, tylkom czasami jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy.

    Dla psychoanalityków wszyscy jesteśmy z kolei nienormalni, pęknięci i wybrakowani. I co znaczy podążać za pragnieniem – zjeść nie byle jakie ciastko, tylko to konkretne w tej konkretnej cukierni na drugim końcu świata.

    Czasami myślę, że cokolwiek sobie te wszystkie szkoły terapii zakładają, pewnym punktem wspólnym jest zawsze to samo – przywrócenie więzów, pewnych nitek relacji z innymi, na mocy bardzo eterycznych, niemniej esencjalnych dla człowieka spraw, które rozgrywają się jakby niezleżnie od wypadków losowych.

    Kwiecień 19th, 2013

  5. Renata

    Malżeństwo to jeszcze nie rodzina, ale dobre małżeństwo, to znaczy takie, gdzie ona i on się kochają, stanowi podstawę szczęścia i zdrowia dzieci. Kiedy małżeństwo szwankuje, dzieci doszukują się winy w rodzicach i to im szkodzi, bo stawiają się w roli sędziów, a nie można –bez szkody dla siebie–osądzać mamy i taty bo oni dali to, co najcenniejsze i bez względu na to kim oni są i jak się jawią dziecku, jeśli nie czujemy do nich wdzięczności, a oceniamy ich z poziomu „zwykłej” etyki–stawiamy się ponad nimi, czyli ponad Życiem (które oni ofiarowali) i wtedy co? Mały bożek jest samotny i biedny, rodziców skasował do roli podsądnych. Jak tu się cieszyć życiem?

    Kwiecień 19th, 2013

  6. Joshe

    Renato

    Ja widzę to trochę inaczej. Nawet jeśli „mały bożek” osądza – jak każdy z nas zresztą – to sądzi nie tylko innych, ale także siebie – jak wszyscy. Tylko w przeciwieństwie do dorosłego odpowie sobie – moja wina – nie kochają siebie, coś jest nie tak – muszę być niedostatecznie dobry/grzeczny/piękny i tu się skończy odpowiedź. O ile w ogóle dziecko podejmie jakiekolwiek próby rozumienia sytuacji, bo najczęściej jest na to po prostu za małe. Na tym polega dramat dzieci.

    Gdyby dzieci jak dorośli potrafiły tak dobrze osądzać, racjonalizować i doszukiwać się winy poza sobą, to by było dla nich najlepiej, ale właśnie tego nie potrafią. Szczerze przyznam nie wiem jak psychoanalitycy wyjaśniają ten mechanizm leżący u podłoża tego dziwnego dziecięcego narcyzmu (egocentryzmu, przypisywania sobie wszechmocy – a więc winy i odpowiedzialności za stan rzeczy) oraz jednoczesnej bezwzględnej idealizacji rodziców, nawet najgorszych. Może ma to coś wspólnego z tym brakiem separacji, czy jak piszesz – małą tolerancją na samotność.

    Wiem, że to problem rodziców adopcyjnych, którzy szybko się przekonują, że nie mają szans w rywalizacji z rodzicami biologicznymi, choćby to największe kanalie były. A to trochę rozczarowuje, zważywszy ile trzeba mieć cierpliwości i serca by cały biurokratyczny proces adopcji przejść. A wbrew pozorom większość dzieci do adopcji ma biologicznych rodziców.

    Poza tym dzieci zwykle nie mają problemu pod tytułem – jak tu się cieszyć życiem – dzieci wszystko cieszy, wszystko jest pełne cudów i magii.

    Kwiecień 19th, 2013

  7. Spokojny

    Renata najwyraźniej była na ustawieniach u Hellingera. Które są przeciwieństwem takiej Alice Miller co mówi to samo tylko dokładnie na odwrót. Wart pac pałaca.

    Kwiecień 19th, 2013

  8. Renata

    Joshe,
    miałam na myśli tylko te dzieci, które tak robią (to znaczy osądzają), a jest ich niemało. Nie ogół dzieci. A z tym problemem rzeczywiście spotkałam się na terapii hellingerowskiej u Pana A.Nehrebeckiego, gdzie dorosłe dzieci próbowały darować winę rodzicom, tak jakby miały do tego kompetencje. A rola sędziego może i niesie sprawiedliwość, ale nie służy miłości. Nawet matka alkoholiczka jest najwłaściwszą dla dziecka matką. A kiedy się osądza, a nie kocha, to toga zasłania prawdy oczywiste jak słońce.

    Kwiecień 19th, 2013

  9. Joshe

    Ale czy można w ogóle zawiesić, wyhamować osądzanie ludzi jeśli przebiega ono gdzieś poza świadomością i w zasadzie nieustannie. Zanim zdążymy pomyśleć, coś już zadecydowało jaka jest nasza postawa wobec osoby – czy chcemy się do niej zbliżyć, czy raczej uciekać, czy oba po trochę. Tego nijak nie da się kontrolować – w tym sensie jesteśmy zawodowymi sędziami na życie – czy nam się podoba czy nie.

    I nie wiem co masz na myśli pisząc prawdy oczywiste jak słońce, a to znaczy, że wcale nie takie znowu oczywiste :)

    Kwiecień 20th, 2013

  10. Renata

    Prawdą oczywistą jak słońce, tak oczywistą, że niektórzy jej nie zauważają, jest to, że–chcemy tego, czy nie chcemy, osądzamy, czy nie osądzamy–to zawsze kochamy naszych Rodziców. Jeśli to poczujemy, osądzanie znika, pojawia się wdzięczność. I czujemy ją świadomie, jest rodzajem bardzo silnego błogosławieństwa na życie od Tych, którzy nam je dali.

    Kwiecień 20th, 2013

  11. Joshe

    Może tak jest, a może niedokońca.

    Ja moich rodziców na przykład bardzo kocham, a w dawkach umiarkowanych najbardziej. I owszem też osądzam i patrzę krytycznie a mój ojciec mnie za to uwielbia. Myśle, że prawdopodobnie jestem jedyną osobą na świecie, która potrafi go dobrze skonfrontować, a czasami nawet do czegoś przekonać.

    Kwiecień 20th, 2013

  12. Spokojny

    Renata rozumiem twoją myśl, jest w niej jakaś część sensu ale generalnie przemawiasz jak nawiedzona. Tu nie chodzi o to, żeby się przebrać w sędziowską togę. Weź prosty przykład. Matka mówi o córce, że ta córka jest nieudana. Córka traktuje siebie przez całe życie jakby rzeczywiście była nieudana, ponieważ widzi siebie oczami matki. Przez to rzeczywiście staje się nieudana. Co da bicie pokłonów przed taką matką? Na pewno jest część w człowieku która jest przywiązana, ale to właśnie ta część sprawia, że jest tak podatny na zranienie z tej strony. Komunikat „jesteś nieudana” podlega takiej samej ocenie jak każdy inny. Jak nie zaczniesz traktować tego co matka mówi jako wytwór jej pierdolca, to po prostu nie przekroczysz poziomu rozwoju pięciolatki. Oczywiście, że jest też bunt nastoletni (jeśli jest, bo niektórzy bywają tak dojechani że o żadnym buncie nie ma mowy) po którym się zwykle relacje z rodzicami jakoś tam stabilizują, ale stabilizują się na nowym poziomie gdzie jednak człowiek jest jakoś wobec tych osób także krytyczny. Można wykształcić w sobie niszczące superego które nad tobą siedzi i cię w ziemię wgniata całe życie. Tylko bić pokłony przed tym wielkim sędzią? A jakby tak spytać go czasem „a skąd ci to przyszło do głowy?”. Hellinger sprzedaje patriarchat w najczystszej z możliwych postaci i wyłącznie dzięki temu w naszej poprawnej politycznie wykastrowanej i plastikowej epoce jest tak popularny nawet wśród idiotek co prenujerują Twój Styl i Wysokie Obciachy, a i tak tam biegają i udają, że się co do tego nie zorientowały. Ale to nie zawsze tak jest, że takie „pokłonienie się rodzicom” jest najlepszą odpowiedzią na czyjeś problemy. Są takie duszyczki, co kłaniają się rodzicom od urodzenia, mają po czterdzieści lat i w życiu nie wyszły poza spełnianie zapotrzebowań życiowych mamusi i tatusia. Wyglądają jak sprzątaczki z kruchty i fiuta nie widziały nawet na zdjęciu. To się mają jeszcze raz pokłonić na popołudniowych zajęciach? Robiły to rano.

    Kwiecień 20th, 2013

  13. Jacek

    Jasne, że to jest zawsze miks różnych uczuć. Inna sprawa, że my, neurotycy, lubimy dużą część życia poświęcać na rozważanie czemu 20 lat temu matka powiedziała to, a ojciec zrobił tamto. Jedno jest pewne, że nie można mieć innych rodziców, niż tych, których się ma. Ale też nie wyobrażam sobie roztopienia we wszechogarniającym poczuciu wdzięczności:)

    Kwiecień 20th, 2013

  14. Renata

    W rozmowie nie da się wszystkiego powiedzieć na raz, Spokojny. Napisałam, że wyrażona wdzięczność do Rodziców daje siłę dziecku. Wdzięczność za życie, wychowanie, opiekę, troskę taką, na jaką Rodziców było stać. Rodzice są oczywiście ludzmi, jak my wszyscy, ograniczonymi swoim losem, różnorakimi uwarunkowaniami. I ich poglądy, osądy, zapatrywania, mniemania (także na własne dzieci) podlegają tym ograniczeniom. Dzieci się rozwijają i kształtują dzięki Rodzicom, ale i światu i mają oczywiste prawo, aby wybierać swój los, swoje poglądy i nie powielać niewolniczo życia Rodziców. Ale jest wielka różnica pomiędzy wyjściem z domu w akompaniamencie trzaśnięcia drzwiami, a wyjściem ze słowami–dziękuję Wam, dalej potrafię już sam.
    To jest ten ukłon–wdzięczność, a nie niewolnicze czapkowanie. On wypływa z serca, nie z nieudolności. Wdzięczność jest podstawą, reszta, prędzej, czy póżniej, przychodzi „sama”. To jest ruch serca. Tego doświadczyłam „u Hellingera”. Nie patriarchatu. Oczywiście są też Rodzice, którzy liczą się ze zdaniem dzieci, ich krytycyzmem, niejako przyzwalają im na to. Ja osobiście czułabym się zle, gdyby moi Rodzice zapraszali mnie do krytykowania ich, wolałabym, aby coś dla mnie zrobili, coś mi dali, niż tylko „prawo” do krytyki.
    A więc kłaniamy się świadomie, uważnie z sercem. Nie machinalnie jak przed bożkiem. Takie pokłony uważne nie są oczywiście takie proste i nie od razu wszystkie dzieci na nie stać. Mnie zajęło to szmat życia, a Mamie pokłoniłam się dopiero po Jej śmierci. Wtedy też dostałam prezent od Niej :)

    Kwiecień 20th, 2013

  15. Jacek

    Przepraszam z góry za to, co powiem, ale po śmierci może być łatwiej czuć wdzięczność, bo nie usłyszysz z drugiej strony choćby tego upierdliwego wracania do tego co kto powiedział 20 lat temu. Tak jest u mnie na przykład. Ja sobie mogę czuć wdzięczność, ale na odległość i bez zbyt częstych kontaktów. Skoro te albo zamieniają się w kłótnię, albo w milczenie i gadania o pierdołach, w imię tego by dziadkowie raz na jakiś czas zobaczyli wnuka, a wnuk pobawił się z dziadkiem i poszedł na spacer z babcią. W końcu dziadków też trzeba mieć.

    Kwiecień 20th, 2013

  16. Obwinianie rodziców to w analizie początki, zaraz po katowaniu się winą za wszystko. Wiadomo, że jak na tym się utknie, no to będzie słabo. Ale jak ktoś przez to przejdzie, to pozostaje pragmatyka: jak ci kontakt służy, to jesteś blisko, jeśli nie, to się trzymasz z daleka. Nie ma to nic wspólnego z wdzięcznością. Są po prostu naturalne granice znoszenia tego, co kiedyś brało się w pakiecie.

    Dlatego też łatwiej zalać się miłością do rodziców po ich śmierci. Dla mnie to całkiem niezły dowód na to, że się im przedtem tej śmierci po cichu życzyło.

    Kwiecień 20th, 2013

  17. Renata

    Wojtas,
    nie jestem rzeczniczką siedzenia na kolanach Rodzicom do śmierci (ich i mojej), tu nie chodzi o tego rodzaju kontakt. Chodzi o wspólnotę losu, o więzi rodzinne, które mogą dać siłę dzieciom nawet gdy one są terytorialnie daleko. O pokrewieństwo. Gdy je przyjmiesz z wdziecznością, nie musisz już–jeśli nie możesz–przesiadywać u Rodziców codziennie.
    Wojtas, proszę Cię, nie gromadz na mnie dowodów, że życzeniami zabiłam swoją Mamę. Nie mam aż takiej mocy sprawczej. I o litość też Cię proszę. Serio.

    Kwiecień 20th, 2013

  18. Renata

    Nie o litość, o współczucie :)

    Kwiecień 20th, 2013

  19. Jacek

    Ale to jest bardzo różnie u różnych ludzi, nie da się generalizować. Więzy rodzinne nie muszą dawać siły, mogą też więzić, jak to więzy:) mogą być wątpliwe, niejasne, mogą być splotem miłości, pretensji, zawiedzionych oczekiwań, wrogości, czegokolwiek innego. Nie wiem czy nie popadasz w jakiś sentymentalizm, Renato.

    Kwiecień 20th, 2013

  20. Spokojny

    No mnie się w ogóle jakoś odruchowo coś burzy na myśl, że może istnieć jakaś emocja która jest lepsza z zasady niż inna. Na przykład jak do rodziców czujesz wdzięczność to dobrze, a jak czujesz wkurwienie to już niedobrze. Albo obojętność, albo cokolwiek. Czcij ojca swego i matkę swoją. Ale co jeśli nie czczę? Niech cię Mickiewicz zachwyca. No ale co, jeśli nie zachwyca? Rodzice. Co to właściwie jest? Ja sobie mogę w myślach swoją mamę czy tatę wyidealizować, jej tam się kłaniać, zrobić sobie z tego rodzica jakiś tam posążek, albo mogę sobie z tego kogoś zrobić worek treningowy do obwiniania za wszystko. To nie ma nic wspólnego z realną osobą. Myśli które nam do głowy przychodzą często pochodzą właśnie od tych postaci w głowie co tam się kryją. Nie bzykaj się zanim facet nie wyda przynajmniej pięciu tysi. Nie odzywaj się nie pytany. Sprawdzaj czy facet pił czy nie pił. To są tysiące takich oczywistych oczywistości które po rodzicach mamy. Jak je zlokalizujesz, to się możesz od tego jakoś zdystansować. Nie chodzi o to, żeby w nieskończoność jojczyć „bo ona mi tak powiedziała i dlatego teraz tak mam” ale jak się dojdzie skąd taka pseudooczywistość pochodzi (choćby tego pilnowania czy facet pił czy nie pił) to łatwiej ją zakwestionować bo się ją widzi w innym kontekście. I idealizowanie rodziców nic nie zmienia. Wdzięczność nie zawsze ma sens. Że ojciec wlazł na matkę w piwnicy, poruchał i poszedł i tyle go było to mam być mu wdzięczny za „dar życia” bo dzięki temu poczuję, że życie ma głęboki metafizyczny sens, ten ojciec mi był kosmicznie przeznaczony i nie przypadkiem właśnie przed kanalik w jego fiucie przeszedłem by wygrać wyścig? Możliwe, że niektórym to poprawia humor faktycznie. Mnie by bardziej chyba bawiła astrologia. Taki estetyczny system, kąty, koła, te wszystkie znaki, wykresy, tranzyty, progresje.. To jest dopiero poezja!

    Kwiecień 20th, 2013

  21. Renata

    Dają siłę tylko wtedy, Jacku, jak przyjmiemy wszystkich w rodzinie (nawet tych wykluczonych) z miłością. To brzmi tak sentymentalnie, może nawet misjonarsko, ale nie nie mówiłabym tak, gdybym sama tego nie doświadczała na własnej skórze. Oczywiście, pewno taki proces trwa całe życie i jest trudny (bo przecież mamy w rodzinach i morderców i wiarołomców i wyrodnych) ale jak inaczej? Dla mnie osobiście to trudny proces, czasem wydaje mi się, że karkołomny, toteż powoli mi to idzie, powoli, z trudem, ale jakoś idzie i nie chciałabym wrócić do czasów gdy byłam Zosią samosią.

    Kwiecień 20th, 2013

  22. Joshe

    Wojtas

    Trochę za prosto to Twoje ostatnie zdanie brzmi i za mocno, żeby było prawdziwe.

    Ja z kolei mam taką prostą regułę, że jak słyszę wypowiadane słowo „dowód” to zapala mi się w głowie żółta lampka, chyba że wypowiada je matematyk. Lampka zapala mi się także na przykład na słowo „egoizm” albo „ludzie na poziomie”.

    Kwiecień 20th, 2013

  23. Joshe

    Spokojny

    Rownoległość tych Twoich „universów” jest naprawdę fascynująca i … imponująca. Dzięki za uśmiech!

    Kwiecień 20th, 2013

  24. Joshe

    Jacku

    Gdzieśtam słyszałam lacanistę, który mówił o tych rzuconych mimochodem kilku słowach z przed lat 20 jako o traumie, prawdziwej traumie, która nadaje rytm życiu.

    Kwiecień 20th, 2013

  25. Renata

    Spokojny,
    mój ojciec zrobił mnie na fortepianie (tak mi kiedyś powiedziała mama), ale nawet gdyby mnie stworzył w piwnicy i tak byłabym Mu (Im) wdzięczna, bo przecież mógł „tego” (Renaty) nie zrobić. A zrobił. I jeszcze wychował, dał kasę na studia i często mi gra swoje kawałki, a ja się wzruszam bo te Jego kawałki jakieś takie moje są. Może rzeczywiście jestem sentymentalna. Mam długie rude włosy, zielone oczy, czytam poezję, niektórzy mówią, że jestem piękna (po kim ja to mam?) Zapewne od gwiazd…

    Kwiecień 20th, 2013

  26. Jacek

    No to chyba nie jest tak źle, Renato? Może być gorzej:) Coś tam mówicie do siebie, macie swoje kawałki. Nikt nikomu nie wierci dziury w brzuchu, nikt nikogo nie zatruwa pretensjami?

    Kwiecień 20th, 2013

  27. Nie mówię, że jest jakaś prosta i stała reguła, mówię tylko że jest taka możliwość, że wylew uczuć miłości do zmarłych może być wynikiem tego, że już niepotrzebna nam nienawiść jako środek ochronny (dewaluujący) przed nimi. Do tego dochodzą wyrzuty sumienia za „zniszczenia” spowodowane tą nienawiścią.
    Ludzie potrafią wyjechać do Nowej Zelandii, żeby stamtąd móc bezpiecznie kochać swoich rodziców. Jeśli to nie jest mentalne zabójstwo, to nie wiem, co to jest.

    Zresztą, co to znaczy „miłość do zmarłych”, można by się pewnie też długo zastanawiać. Także w kontekście „czy rodzina istnieje”.

    Kwiecień 20th, 2013

  28. Jacek

    W pewnym sensie nie ma znaczenia co się czuje, czy wdzięczność, czy wkurwienie, bo to i tak niewiele zmienia. Jak się czuje wdzięczność i rodzice żyją, to można się z nimi napić kawy. A jak się czuje wkurwienie… to można zrobić to samo… nic więcej się już od nich nie dostanie poza tym co się już dostało. Chociaż Renata mówi, że dostała jakiś prezent…

    a za chwilę nasze dzieci będą miały pretensje do nas… czyli rodzina istnieje:)

    Kwiecień 20th, 2013

  29. Joshe

    To ja moze odniose sie do tego „mentalnego zabojstwa’, skoro wyjechalam do Australii, a rodzice w Polsce.

    Czasami zastanawiam sie na ile rzeczywiscie daleko musialam od nich zamieszkac, zeby sie odseparowac, bo to sa bardzo silne, dominujace osoby. Ja tez dalam im niezle popalic i pewnie gdybym sie nie wyprowadzila w wieku lat 19, to bysmy sie wszyscy pozabijali – z milosci – oczywiscie.

    Czasy sie zmienily. Moi rodzice, odwiedzaja mnie w Australii co roku na pare dobrych tygodni, w ktorych bardziej sa dziadkami niz rodzicami. Tez chyba spodobaly im sie ucieczki w piekne lato w Melbourne w srodku polskiej zimy. Zawsze jest tez Skype, i ekran, ktory moja dwuletnia coreczka niezmiennie caluje.

    Australia to nie jest kraj o ktorym marzylam, bo marzylam zawsze, zeby pomieszkac w NYC. I pojechalam i pomieszkalam dwa lata i pracowalam i chodzilam do szkoly i wszystko z wlasnej kieszeni. Jest taka linia u Sinatry – if you can make it there you can make it anywhere – i cos w tym jest. Potem byla Norwegia. Australia wyszla przypadkiem, bo moj maz jest stad, choc jego rodzice na emeryture z Australii sie wyprowadzili, zanim my zdazylismy o przeprowadzce do Melbourne pomyslec. Miesiac miodowy i tamte slodkie lata spedzilismy w Krakowie.

    Wydaje mi sie takie czasy sa, ze nic nie jest na zawsze i moze dobrze. Wielu emigrantow, obywateli tzw nowego swiata ma ten nomadyzm we krwi i nie spocznie i rzeczywiscie konczy sie to tak, ze rodzina porozrzucana po wszystkich czesciach swiata.

    Jest tez inna sprawa. Moge mowic tylko za siebie, ale separacja od Polski, a nawet od Europy bardzo dobrze mi zrobila na glowe. Moze jest to kwestia i taka, ze czasami dobrze wyjsc z obrazka by moc lepiej na niego spojrzec, a moze separcja to w ogole cos dobrego z zalozenia. Austroazja to bardzo specyficzny kawalek swiata, bardzo piekny i jakby pod wplywem zupelnie innych pradow, nie do konca jeszcze wiem na czym to polega.

    Kwiecień 20th, 2013

  30. Joshe

    Poza tym czy w psychoanalizie miłość i nienawiść to nieodłączna para, dwa końce tego samego sznurka? A jak kochamy to też chcemy tego kochanego trochę zniszczyć, albo przynajmniej zjeść:)

    Kwiecień 21st, 2013

  31. Joshe

    A niszczenie też może być dobre, odświerzające, odradzające – jedne struktury upadają, by dać miejsca drugim – spada komenta i wywala dziurę, która wypełnia się wodą i życiem.

    Kwiecień 21st, 2013

  32. sylvie

    Wracając jeszcze do wdzięczności wobec toksycznych rodziców ? uważam, że nie warto tracić czasu na doszukiwanie się jej w sobie, rozsądniejszą metodą jest separacja. To pozwala zamknąć za sobą drzwi. Przykładowo ? sorry za szczerość – nie widzę powodów do wdzięczności za cokolwiek w sytuacji, kiedy najpierw jest się dla matki ?kulą u nogi?, a dla odmiany potem gdy córka dorośnie matka staje się dla niej ?kamieniem u szyi?. Separację nie zawsze jednak da się przeprowadzić. Nie da się np. odseparować od matki, która jest chora, społecznie wykluczona, latami destruuje życie sobie i innym, zaniedbuje wszystko co się da zaniedbać i w związku z tym przez cały czas potrzebuje pomocy. Jednocześnie każda próba niesienia pomocy to tak jakby samemu schodziło się do piekła. Ale nie da się nie pomagać, bynajmniej nie z powodu miłości do rodzica, tylko po prostu z automatu ? ktoś tam cierpi na naszych oczach, uruchamia się empatia i wikłamy się w tą sytuację, pomimo kosztów. Po śmierci matki można zapłakać i urządzić piękny pogrzeb (nawet ze skrzypkiem grającym Albinioniego na cmentarzu, czym wszyscy żałobnicy są zachwyceni), dowozić naręcza kwiatów na cmentarz, ale nie musi tu wchodzić w grę ani wdzięczność, ani nagle objawiona miłość. Nie jest tak, że gdzieś tam w sobie wszyscy kochamy rodziców, czasami się nie da. To może być jedynie litość, współczucie i szacunek dla osoby, której życie było jednym permanentnym dramatem, i która nie wiedziała co czyni, więc trudno mieć do niej pretensję. Dlaczego przy tym taki pośpiech z tym pogrzebem, załatwianie wszystkiego w ekspresowym tempie, czyżby to był przejaw jakichś negatywnych emocji do rodzica? Niekoniecznie, po prostu zmierzamy biegiem do momentu, w którym po 20 latach zmagań zejdzie nam wreszcie z oczu cudze cierpienie, wobec którego czuliśmy się bezsilni, a już na pewno nie wdzięczni za cokolwiek. Możemy się teraz definitywnie odseparować i spokojnie zająć drążeniem problemów z pracą, mężem, dziećmi i resztą świata.

    Kwiecień 21st, 2013

  33. Renata

    Sylvie,
    przed 8 laty, gdy zmarła moja Mama właśnie tak myślałam po cichu–„wreszcie, dość już tego cierpienia, mojego i Jej, chcę się wreszcie zająć swoim zyciem” i pomimo tego Ona wróciła w psyche i musiałam być na terapii, a tam spotkałam prawie same takie dorosłe dzieci, które chciały zajmować się własnym życiem, bo ich starzy robili horror… i nikomu się nie udawało. Oni siedzieli już wszędzie, nawet w naszych lodówkach i trzeba było robić „dziady” z Hellingerem i zaczynać jakże bolesny proces uzdrawiania.

    Kwiecień 21st, 2013

  34. Renata

    Joshe,
    pozdrawiam z Krakowa!

    Kwiecień 21st, 2013

  35. sylvie

    Renata,
    ok, ja też mam za sobą lata psychoterapii, mniej lub bardziej skutecznej, oczywiście zgadzam się, że zasadniczo to dobrze robi. Tylko mówię o tym, że po co poszukiwać w sobie jakichś emocji, typu wdzięczność, miłość, jeżeli ich przedtem nie było – to w jakiejś mierze fikcja. Że fikcja wiem to stąd, że gdybym wystartowała z kolei z rodzinnymi uczuciami do ojca – żyje, ma się dobrze, mogę to zrobić – to oczywiście zobaczę sobie jak na dłoni, że tu nie ma symetrii. Ja startuję do niego, miło sobie porozmawiamy, ja się natchnę uczuciami rodzinnymi a on do następnego spotkania (powiedzmy za rok) będzie miał mnie w dupie, bo już to przećwiczyłam wiele razy. Mogę poodczuwać sobie wdzięczność do mamy, że jestem taka ładna jak ona i panowie na mnie tak miło reagują jak na nią w młodości, tylko że ona mnie traktowała jakbym była garbata i kostropata. Więc z tymi uczuciami to absurd.
    Trzeba dojść do takiego momentu, gdy toksyczni rodzice nas znudzą, kiedy ten temat przestał nas ciekawić. Kiedy nie mamy już ochoty tracić czasu czy wydawać pieniędzy na to, żeby po raz n-ty rozgrzebywać u psychoanalityka co nam rodzice zrobili, tylko skoro już płacimy za sesję, to zająć się problemami z tymi, którzy żyją i są z nami. Pogadać o teściowej, która wtrąca się w nasze sprawy i jej nie cierpimy, ale której jesteśmy autentycznie wdzięczni za to, że z taką miłością zajmowała się naszymi dziećmi. Cudów się nie ma co doszukiwać. Zaznaczam, że ja przedstawiam tylko konkurencyjną opcję i nikogo nie staram się przekonać, co kto woli.

    Kwiecień 21st, 2013

  36. Renata

    Sylvie,
    akurat brałam udział w terapii u A. Nehrebeckiego, a on prowadzi zajęcia metodą zintegrowaną. Cokolwiek to dokładnie znaczy, na pewno nie wyklucza ani nie konkuruje z innymi metodami terapeutycznymi. Na ten blog zajrzałam z ciekawości bo mój przyjaciel zwrócił mi kiedyś uwagę, ze Lacan jest wart poznania. Oczywiście nie łapię się jeszcze w terminologii, ale czytam i dobrze mi się z Wami rozmawia.
    U mnie z Ojcem też nie ma jakiejś symetrii uczuć. Jest stary, woli spędzać czas z instrumentem muzycznym niż ze mną, a ja znowu tak za często nie przyjeżdzam, ale cóż, rozumiem to i współczuję mu z serca. Jest między nami porozumienie, pomimo że nie ma fajerwerków uczuć rodzinnych.

    Kwiecień 21st, 2013

  37. Spokojny

    Ludzie maja swoje zlote graale bo zycie jest nie do zniesienia. Pozbadz sie ego, wszystko ma poczatek w dziecinstwie, Jezus cie kocha, nie daj sie psychobiznesowi, patriarchat cie zniewala, poklon sie rodzicom, zawsze podazaj za pragnieniem, masz depresje wez SSRI, zyjac wedlug prastarej wedyjskien tradycji nie pobladzisz, miej silne ego i badz lojalny dla.przyjaciol a wrogow pokonaj, powodem twoich problemow sa nieracjonalne i dysfunkcyjne przekonania, identyfikuj swoje cele i zasoby, zaprogramuj sie neurolingwistycznie na.sukces i inne tam takie. Ludzie w to wierza i.jest spoko. Ale jak aczyna sie to opisywac w internecie to inni zawsze to czlowiekowi beda chcieli rozpieprzyc. Z tym jak z puszczaniem balona z donaldowy. Jak masz takiego wielkiego juz tego balona to ci zawsze ktos dlugopisem dziugnie. Byle nie w oko. Chcialbym takze nadmienic, ze dobrze sie to czyta. Zielone oczy, majtki, fortepian i tam dalej. Ja mam gitare ale co ja tam umiem grac. Za to Wojtas robi niezla muzyke na.kompie.

    Kwiecień 21st, 2013

  38. Joshe

    Oj nie wiem. Mam wrażenie, że w tym Twoim „rozpiperzaniu na kawałki” więcej prawdy przemycasz niż w takich próbach syntezy jak powyżej.

    Życie jest nie do zniesienia, ale znów zobaczyć to nie to samo co przeczytać, albo nawet napisać. I jest też Freud na Acropolis, który mówi – „too good to be true” – to wszystko, co widzę nie może być prawdziwe i jak jednocześnie mogłem wątpić!

    A tak w ogóle to ja nie wiedziałam, że Ty Spokojny i Wojtas to jesteście chłopaki z jednej paki i do tego muzykalni :)

    Kwiecień 22nd, 2013

  39. Joshe

    Miało wyć „rozpieprzanie” a wyszło „roz-pipe-rzanie” – fantastycznie!

    Kwiecień 22nd, 2013

  40. Joshe

    Sylvie

    Freud pisał w „Totem i taboo”, że w społeczeństwach pierwotnych oprócz zakazu kazirodztwa był też zakaz kontanktów z teściową. I dla Freuda był to pomysł doskonały :)

    Kwiecień 22nd, 2013

  41. Joshe

    Pisząc Freud na Acropolis miałam na myśli tekst „A disturbance of memory on the Acropolis”. To taki piękny tekst, choć tylko parę stron. Po angielsku dotępny jest tutaj:

    http://www.scribd.com/doc/68155992/A-Disturbance-of-Memory-on-the-Acropolis

    Kwiecień 22nd, 2013

  42. Renata

    Spokojny,
    a co Ty tam umiesz grać?

    Kwiecień 22nd, 2013

  43. sylvie

    Chciałabym się tu jeszcze wpisać z paroma złotymi myślami, aczkolwiek mam wyrzut sumienia, ze blokuję tym autorowi tego bloga wrzucenie nowego postu, ciągnąc te wątki. Nie miałam czasu wcześniej się za to wziąć.
    Mianowicie – w Wysokich Obcasach (za którymi zresztą nie przepadam, ale z braku laku …) padło zdanie, że „rodzica czyni troska”. Moim zdaniem to klucz do rodzicielstwa, warunek konieczny (aczkolwiek nie wiem czy wystarczający). Okazywanie zainteresowania, rozmawianie, czynienie zadość potrzebom, nie zostawianie samego dziecka w nocy jak się boi mimo, że impreza przepadnie, próby zrozumienia o co takiej rozwydrzonej nastolatce chodzi, mimo że zachowuje się okropnie, wybranianie jak jest afera w szkole, dawanie własnego czasu i rezygnowanie z własnego komfortu jak nie ma innego wyjścia, dowożenie/przywożenie żeby nie łaził po nocy – multum takich rzeczy na co dzień – to jest kluczowe żeby małe czy duże dziecko uważało, że jest ważne i że dobrze, że pojawiło się na świecie. To buduje relację, bo rodzicielstwo to w dużej mierze relacja pomocowa, jeżeli to było, to nawet mocno nadwerężoną relację jest na czym budować. Mam przyjaciółki, których matki są nieznośne, mówią rzeczy które te dziewczyny osłabiają psychicznie, ale pomagają, cały czas – dowoziły obiady jak córka była w połogu, opiekują się wnukami, jak córka wraca do pracy, choć cały czas gadają, gadają. Te dziewczyny narzekają na swoje matki, ale nie kwestionują ich macierzyństwa. A ja np. mimo, że mieszkałam pod jednym adresem z rodzicami, de facto wychowywałam się sama, zbierając ochłapki zainteresowania od obcych ludzi i opierając się na relacjach z innymi dziećmi. Nie piszę o tym, żeby tu publicznie rozdzierać szaty, bo w tej chwili co najwyżej mnie to wkurza, tylko żeby pokazać różnicę – ja kwestionuję macierzyństwo i ojcostwo moich rodziców – to były co najwyżej osoby ze mną spokrewnione, z którymi łączyły mnie, delikatnie mówiąc, kiepskie relacje. W tym wszystkim zaczęłam się jednak rozeznawać dopiero, gdy sama zaczęłam mieć dzieci i odkryłam, że dzieci nie wychowują cię same, że absorbują dla siebie mnóstwo czasu i zaangażowania rodziców. Np. rozumiem Renata – z tego co pisałaś, że może Ty masz się do czego odwołać, że ta troska może była jednak w istotny sposób zaznaczona. Dlatego chce Ci się poszukiwać wdzięczności (aczkolwiek zerknęłam w internecie o co chodzi z tym Hellingerem, i piszą że co niektórym to szkodzi – wspominam o tym tylko w trosce o interlokutorkę, sama nie mam zdania).
    Druga rzecz – oświeciło mnie jakiś czas temu, że posiadanie toksycznych rodziców/rodzica z kategorii „sam sobie ze sobą nie radził, więc przy okazji zaszkodził dziecku” to jeszcze nie jest aż taki dramatix. O wiele większy problem jest wtedy, gdy mamy dziecko, które sobie z jakichś powodów nie radzi w życiu. Fatalni rodzice to w porównaniu z tym bułka z masłem – nie przez nas byli fatalni, możemy ich też olać z w miarę czystym sumieniem. Dziecka olać się nie da, a może na dodatek grzęźnie przez nas, bośmy je źle wychowali, nigdy nie wiadomo. Moim zdaniem w triadzie – ja – moja matka – moja babcia najbardziej dotknięta przez los była babcia. Ja się mogłam obrazić na mamę, z kolei mama zdestruowała jednak głównie samą siebie, za to babcia bezsilnie patrzyła na swoje dziecko, które nie dawało sobie pomóc. Ostatnio jest sytuacja z wybuchem w Bostonie – podobno jak matka tych zamachowców dowiedziała się co się stało, to przyjechało po nią pogotowie. I to jest właśnie ten największy dramat, pozostałe bledną.
    Zapewne Krzysztof Pawlak i tak wszystko wywróci na nice i wyjdzie na to, że jest zupełnie inaczej, ale ja na swój użytek codzienny tak sobie myślę.

    Kwiecień 22nd, 2013

  44. Spokojny

    Renata no właśnie nic nie umiem. W tym problem. Zawsze jak chcę pograć to ktoś coś chce ode mnie i przez to nigdy nie mogę się niczego nauczyć.

    Kwiecień 22nd, 2013

  45. wojtas

    Dlatego prawdziwa sztuka na buncie stoi.

    Kwiecień 22nd, 2013

  46. Renata

    Sylvie,
    zapewne Hellinger także może szkodzić, albo nie pomagać (jak wszystkie inne terapie, „każdy lekarzyk ma swój cmentarzyk”), żyjemy w świecie uwarunkowanym. Dziękuję Ci z serca za Twoją troskę.
    Spokojny,
    spoko, ja mam podobnie: jak zaczynam tworzyć, to zaraz zjawiają się potrzebujący pomocy, ale jeszcze nie rezygnuję, to znaczy tworzę w tempie ślimaczym i mam nadzieję, ze moja natura Dawcy się w końcu albo wyczerpie, albo przejdzie autoterapię i wyjdzie z niej jakieś szydło i ja już se dam spokój i zacznę tworzyć na dobre i na złe :)

    Kwiecień 22nd, 2013

  47. Spokojny

    Na dobre i na zle juz jest stworzone. W publicznej nadaja.

    Kwiecień 22nd, 2013

  48. Renata

    Tyż prowda

    Kwiecień 23rd, 2013

Reply to “Rodzina, ach radzina (4) – „dam ci sera na pierogi””