Między dominą a Bogiem (5) – miazmaty Ordonki


Urlop rozleniwia i demobilizuje. Nawet krótki. Rzecz w tym, że miałem ze sobą laptopa, by mieć możność pisania. Cóż, staram się zachowywać regularność wpisów blogowych. No tak, ale gdy traktują ciebie jak Boga, gdy nie masz żadnej okazji do nienawidzenia boś królem, to… jak już obwieszczałem, przestajesz kochać swych czytelników, czego wyrazem jest brak kolejnego wpisu. Czy to coś zmienia? Nic, zgoła. Kochający czytelnicy i tak znajdą powody kochania mnie dalej – czyż bowiem nie ma prawa ten zapracowany człowiek do nic nierobienia (uchybienie ortograficzne jest zamierzone – to ku uwadze purystów językowych)?

W ten sposób oto przeszedłem do meritum, które próbuję rozwikływać dla Was w tym cyklu – hmm..konia z rzędem (ma się rozumieć końskim) czy uda mi się wykazać, że kobieta łatwo sprawia bogów, podczas gdy mężczyzna w porywach swej miłości co najwyżej uczyni z niej dominę, postać znacznie niższego rzędu (tym razem nie końskiego) niż Bóg. Tymczasem trwa, a nawet pogłębia się zakłopotanie tezą lokującą nienawiść w sercu miłości – nawet tej do Boga. Nie pomaga nawet podkreślenie me własne wynikłe z przeistoczenia neologizmu lacanowskiego w neologizm pawlakowski – a na imię mu „miłonawiść”. Czyżby miło było nienawidzieć?

Bardzo miło jest nienawidzieć gdy się kocha. Jest też nienawiść, która do nieba o pomstę woła w swej krystalicznej postaci znanej jako zawiść. „To niemozliwe by ta wywłoka dostała jego!”. Nienawiść taka kieruje się ku czemuś co jest w posiadaniu przez kogoś. By odebrać lub zniszczyć to coś. Celem zawiści jest coś, a celem miłonawiści jest ktoś – „nienawidzę jak się tak śmiejesz!”.

Przypatrzmy się dwóm przykładom. Będąc na urlopie miałem przyjemność obserwowania młodego chłopaka, który codziennie cierpliwie wystawał przy małej budce, gdzie można było kupić wszystko co potrzebne, będąc na urlopie . Chadzał tam nie po codzienne piwo, tylko, jak łatwo się domyśleć, w zwiazku z młodą i swej młodości nie ukrywającą „szynkareczką” (tak z przyjemnością w swych myślach ją sobie nazwałem). Młodzieniec ów wystawał tam z godzinę, może dwie, pieszcząc ją konwersacją o wszystkim tylko nie o niej, nie przekraczając przy tym magicznej odległości między ich ciałami. Czy coś to Wam przypomina?

Na  Boga samego, tylko nie mówcie o miłości! Uważne oczy widzą to samo zachowanie u psów przybiegających rano pod dom, w oczekiwaniu aż sucza panienka z okienka ukaże swe wdzięki. Siedzi taki pies i czeka. Konwersować nie potrafi, więc wpatruje się zamglonym psim spojrzeniem w zamknięte okiennice. Czy na coś czeka? Niestety, ale nie. Gdy zdarzy się, że psia panienka wybiegnie z domku, oczy psa się zmieniają i raz ciach ciach sczepia się z nią w biologicznej ekstazie za nic mając już psią panienkę. Mam wrażenie, że do momentu pointy panie komentatorki skłonne są sądzić, że młodzieniec z mej opowiastki kocha dziewczynę. No dobrze, ale czy on o tym wie? Twierdzę, że nie. Zgoda, on coś do niej czuje – tylko co?

Podaję ten przykład, by z mocą móc stwierdzić, że (u)czucie, choć obecne i konieczne, nie jest bazą, opoką dla miłości. Wszystko co można powiedzieć o (u)czuciu młodzieńca to tylko to, że jest to coś pozytywnego; forma atraktora, tak dzisiaj namiętnie poszukiwanego przez poszukiwaczy zaginionej arki miłości. Wystarczy poczuć coś pozytywnego, by sądzić, że się kocha. Przyjmijmy zatem, że chłopak nie wie, że kocha. Lecz czy powinien wiedzieć? Proszę teraz me czytelniczki, by potwierdziły, że tak. Że na dłuższą metę wzdychulec (postać, która coś czuje dobrego, ale nie wie, że to miłość) panie irytuje, zamiast dawać zadowolenie. Wszystko dlatego, że miłość i wiedza to syjamskie rodzeństwo. Skąd albowiem miałoby brać się przekonanie, że mężczyzna winien wiedzieć co należy czynić w łóżku z kobietą? A niech tylko spróbuje nie wiedzieć! To proste, wtedy winna wiedzieć ona! To jeden, prawdopodobnie najważniejszy argument by uczynić miłość przedmiotem edukacji, nawet szkolnej. Ba, ale sęk w tym, że miłości może uczyć tylko rajfur(a). Tylko to uzasadnia histeryczne oburzenie klerykałów możliwością istnienia takiego przedmiotu edukacji. W ich miazmatach postfantazmatycznych miłość jest cierpliwa jak wyczekiwanie młodzieńca, a jej druga część to psia robota zarządzana hormonami.

Czas na drugi przykład – miłość to miłonawiść. Pochodzi z filmu. Oto ona kocha jego i on kocha ją. Takie sobie gołąbki. W pewnej chwili, a jakże, przypadkowo, przyjaciel tej pary zauważa branzoletę na przegubie mężczyzny i stwierdza, że jest to branzoleta byłej żony nosiciela. Co dzieje się dalej łatwo przewidzieć. Dotknięta, ale czym?, nowa żona kategorycznie życzy sobie, by natychmiast branzoleta uległa zniszczeniu, czyli raz i na zawsze wyrzuceniu. Ot i macie szanowni czytelnicy sedno miłonawiści – jeśli bohater wyrzuci branzoletę miło się zrobi jego nowej żonie. To nienawiść prowadząca do zadowolenia osoby nienawidzącej. W imię czego to nienawiść? W imię miłości akurat. A jeśli nie wyrzuci?

Kto z was sądzi, że zniknie miłość? Z jakich to niby powodów miałaby zniknąć? Czy branzoleta jest dowodem na to, że on jej nie kocha?

Napisałem, że ona była dotknięta do żywego nie samą branzoletą, ale niewiedzą jaką ona odsłania. Druga żona nie wie o miejscu w życiu swego męża, jakie zajmuje pierwsza żona. Fachowo rzecz nazywając, branzoleta jest znaczącym odsłaniającym niewiedzę drugiej żony – staje ona oko w oko z faktem, że podmiot ma zawsze nieświadomość i to właśnie ona, nieświadomość, jest przedmiotem miłości. Miłość kocha podmiot, nie osobę. To istnienie nieświadomości, tego, że nie wiemy tylu rzeczy o kimś, jest przedmiotem miłonawiści – kurczę, jak tu kochać tego, kto pamięta o swej byłej żonie? Niech to dunder świśnie! Kochałam go przed wiedzą o tym i kocham go po tej wiedzy.

To dlatego miłość nie trwa wiecznie. Istnieje za wiele powodów do nienawidzenia, lub nieświadomość jest zbyt bulwersująca, by kochać. Św. Paweł w swej teologii pozbawił Boga zdolności nienawidzenia przez akcentowanie wiedzenia przez niego każdej tajemnicy duszy ludzkiej. Lecz w rezultacie ogołocił go z możliwości posiadania wiedzy o miłości. Bóg jest jak ten młodzieniec; jest, i owszem, obecny; tyle że w ramiona nie bierze i nie powie: „chcę spędzić z tobą resztę życia”.

Czy oznacza to, że tylko osoba nie znająca miłości może śpiewać, że miłość wszystko wybaczy? Jest to możliwe, ale tylko wtedy, gdy nie ma nieświadomości.

Na rozprawie sądowej zobaczyłem kiedyś koniec miłości. Kochająca ona dowiedziała się na rozprawie z ust matki, że jej ukochany był kiedyś kochankiem matki. Niewiedza stała się wiedzą. I jak teraz kochać? Jak nie nienawidzieć?

KP


2 Comments, Comment or Ping

  1. Elzbieta

    Zacznę od końca. Z tą mamuśką to prawdziwy orzech do zgryzienia. Nie pozostawia wyjścia i sprawdza się powiedzenie: od miłości do nienawiści jeden krok. Wbrew wszystkiemu wariant prosty i bardzo niesmaczny. No nie chciałabym być na tej rozprawie sądowej i dowiedzieć się, że mój facet brykał z własną mamuśką. Jedną wszak mi pozostawia wątpliwość: czy bardziej znienawidziłabym faceta czy mamuśkę? Chyba jednak mamuśkę, bo to przecież nie to samo co związek ze starszą kobietą, ale obcą. Hoffmana też uwiodła mamuśka, ale nie własna, i choć w powodzenie związku z jej córką nie wierzę ani przez moment, to film pamiętamy wszyscy. Uwiodła. Zdeprawowała, ale on kochał młodszą. A ta z sali sądowej jeszcze miała satysfakcję, że niszczy relacje syna, który chciał się oczyścić w nowym związku. A mamuśka swoje: po moim trupie. Przecież ja cię tak kocham – czytaj nienawidzę synu, bo zdradziłeś mnie z inną. Domniemywam, bo nic mi na ten temat więcej nie wiadomo. Czy idąc do początku wpisu, uwodzenie młodzieńca miałabym nazwać od razu miłością? Zabijał sobie czas na kanikule jak ten pies przed domem oczekujący suczki. Podobała się jemu, a on miał godzinkę, żeby ją „pieścić” słowem. Ziarno zasiane zostało. A czy wyrośnie róża czy chwast, a pewnikiem, w różo-chwast się przerodzi i będzie miłonawiść jak złoto. A drugi przykład. Te nieszczęsne zazdrości o przeszłość. Jak se bierzesz, w tym przypadku rozwodnika to wiedz, że nie ma innego wariantu. Bo innego wariantu i tak nie ma. Jak nie bransoletka, to będzie lubił np. te same perfumy i kupował te same kwiaty, a wyboru dokonał takiego: ten sam typ urody, ale młodsza o dwadzieścia lat. Dotyczy to może w większym stopniu panów niż pań. Sorry. W jednym z filmów Agnes Varda, (Szczęście?, bo nie pomnę) unaoczniła ten problem znakomicie. Gdyby facet był z klasą to sam zdjąłby tę bransoletę, ale widać albo klasy nie miał, albo nie był gotowy i nie zdawał sobie sprawy, ze może ranić. To tak jakby nosić dwie obrączki. Jedną z pierwszego małżeństwa, a obok z drugiego. I tu wpadam we własną siec: też bym chciała żeby jej nie miał. Kiedyś patrzę a mój facet w portfelu trzyma dwa zdjęcia: moje i jej. W znanej mi rodzinie małżonka legalna szykowała wałówkę i ubranka dla nielegalnie poczętego dziecięcia na boku. Z miłości? Nienawiści, przyzwoitości. Raczej z mądrości. A na przykład: dzieci objawionę, autentycznie, bo i małżonek nie wiedział, a tym bardziej jego żona, że dziewczę czterdziestoletnie, które do nich podeszło oświadczyło się: jam twoja córuchna. Toczka w toczkę do taty podobna. Zabolało, bowiem na dokładkę żona nie posiadła tajemnicy: czy aby to prawda, że mąż nic nie wiedział przez te wszystkie lata? Panie się wiele lat po śmierci ojca tejże objawionej spotykały, a nawet bardzo polubiły. Nigdy złego słowa na temat męża – ojca nie słyszałam. Kapituluję. Miłonawiść to fakt. A miłość to jedyne wyjście. Myślę, że zbyt często kojarzone z chęcią posiadania drugiej osoby, a to dopiero …..

    Lipiec 18th, 2012

  2. Elzbieta

    Wczoraj przeczytałam jeden z najpiękniejszych wywiadów o miłości: na http://www.agnieszkakowalska.pl – agnieszkakowalska o Macieju Kozłowskim z Szymonem Hołownią. Polecam. E

    Lipiec 24th, 2012

Reply to “Między dominą a Bogiem (5) – miazmaty Ordonki”