Zawsze chciałem napisać coś zrozumiale i prosto. Stałbym się wtedy autorem poradników, zdjęcie moje obwolutowałoby stronę główną i jakieś tam „Na śniadanie przy kawie” udawałoby, że jest zainteresowane treściami tej książki. I ledwo zacząłem swój wpis, a tu wyskakuje spod klawiatury „obwolutowywanie”, którego w słownikach się nie uświadczy. Czy można pisać jaśniej? Owszem, można, ale do umysłów co to podobne są dyskom twardym. Taki korektor na przykład zwróciłby uwagę, że poprawniej będzie napisać „na okładce książki widnieje…”, proste, jasne, bezwysiłkowe. Uznałby, że taka zabawa słowem jak „obwolutowywanie” li tylko udziwnianiem jest. Lecz „li tylko” też. W ramach zatem walki o wyrugowanie udziwnień (a nie lepiej zamiast nazbyt starego wyrugowania napisać eliminowania?), korektor czerwonym podkreślaczem pstrzyłby mój tekst – a pfu, a ffe, pstrzyć?, no nie autorze, zakreślałby oczywiście.
Stawiam wszelako pytanie (przez to „wszelako” doszło do sporu z mą promotorką doktoratu, której widziało się, że tego słowa doktorat nie toleruje): do kogo kierowane jest to co napisane?
Do tych co umieją czytać? Niekoniecznie, czytający rzadko czytają, a jeśli już to bez rozumienia – na egzaminie maturalnym, nie bez powodu jest dział zwany „czytanie ze zrozumieniem”. Bywa, że nie czytający czyta bardziej, tak tak, czytelnicy tego wpisu – kształt, krągłości znaczków, ostrości pitaszków, daszki nad krągłościami i ogonki przy pitaszkach potrafią być fascynujące i wciągnąć w zagadkę przekazu, moi drodzy, a nie treści.
To może do tych co nakłaniani są do czytania? Hmm..dajcie spokój. Jeżeli są już do czegoś skłaniani to do kupowania towarów rynku wydawniczego – chodzi o sprzedaż a nie czytanie. „Tajemnica twierdzy szyfrów” się sprzedaje, a „Nieznośna lekkość bycia” znacznie gorzej. Chyba nie będę tłumaczył dlaczego.
To może do tych co po prostu chcą czytać? Tylko skąd mieliby wiedzieć, że tego chcą? Nie są nimi łakomczuchy czytania, książkowe mole, szkolne kujony. Są nimi zaś ci, którzy chwilę przedtem nie wiedzieli, że chcą przeczytać (posłuchać, zobaczyć,itd. też), a zaraz potem wiedzą, że tego chcą.
Co jakiś czas dostaję wieść od nowych czytelników tego bloga, że tak niewiele rozumieją, że tekst jest elitarny i trudny, że manipuluje słowem i sztuczkami literackimi, że jest pusty. Lecz jednocześnie zaraz dodają, że ich wciągnął, że nawet zmusił do myślenia. Ho, ho, czyżby był kierowany do bezmyślnych, by zaczęli myśleć? A czemu nie? Właśnie to odróżnia przekaz od treści.
Obowiązuje nakaz zamieszczania ulotek o lekach. W nich to znajduje się mnóstwo treści – jak brać, kto ma brać, czego unikać, czego się spodziewać i parę innych spraw tudzież. Lecz czy ktokolwiek zauważa przekaz brzmiący mniej więcej tak: „Lekożerco!, będziesz zażywał truciznę; byś nie kojfnął zalecamy ci postępowanie według tej oto instrukcji”; czyli w gruncie rzeczy – twoje zdrowie oddajemy ci w twe ręce, swe umywając w obawie przed możliwymi błędami wypisywaczy recept.
Dzisiejszy wpis zarysowuje pole głupoty, bazę dla życia społecznego, komfort codzienności. bylejakość dni i nocy, płaskość ludzi; wszystko to, co składa się na maszynerię istnienia; wszechmoc rozumienia, wszechobecność informacji, omnipotencję wartości.
Temu imperium głupoty psychoanaliza przeciwstawia gigantyczną głupiość rdzenia samego języka, tej dziwnej materii, z której utkana jest cywilizacja ludzka. Znaczący jest głupi, podobnie z resztą jak miłość. (Tym wszystkim, którzy mogą mnie mieć za kryptochrześcijanina, agenta Opus Dei lub innego sprzysiężenia przeciwko wolności ludzkiego ducha, radzę kolejny raz przeczytać Hymn do miłości św. Pawła – jest on o tym, że miłość jest głupia).
Ostatnio na czele imperium głupoty zauważyłem JKM. Wypowiedział się ostatnio na temat Ulissesa Joyce’a – nie przeczytał go, ale za to określił mianem bełkotu intelektualnego, bo nie daje się rozumieć. I jak to umysły tego pokroju mają uważa, że błąd leży po stronie nadawcy, ergo Joyce’a. Sądzi przeto, że pisanie jest komunikowaniem przez autora swych myśli. Biedak nie zauważa, że „nierozumienie” nie tyczy autora tylko odbiorcy. Jeśli JKM nie rozumie Joyce’a, to jest tak także z tego powodu, że jego odbiorca jest nieco…no cóż, za głupi.
Znaczącego charakteryzuje „znacząceniowość”, a nie sens czy znaczenie. Jego się nie rozumie, jego się czyta. Bloom różowolicy (to jedno ze znaczeń słowa bloom), wyrusza w podróż całodobową spowodowaną przez różowawą nerkę, a nie w celu jej zdobycia. Tą samą nerkę, którą wieki wcześniej była piękna Helena („której kibić piękna ponad…”, kibić tak pięknie uwydatniająca nerki właśnie), sprawczyni postradania rozumów przez tak wielu mężczyzn (a miłość zmienia rozumy w bezrozumy, oj zmienia panowie i panie). W końcu Bloom, nieustanny podróżnik przez życie, zawija do portu, w którym jego Penelopa, żoneczka Molly, czeka na niego wierna, smacznie pochrapując w łóżku. Bloom może ją już chrapiącą schrupać, włąsciwą nerkę przeznaczoną na cynadry (a cóż to cydr robi w środku opowieści tego niezwykłego dzieła?) wyrzucając do kosza.
O niczym więcej to dzieło. Tak mało na tak wielu stronach? No nie, to głupie.
W głupocie życia, równie głupia nerka jest jak latarnia morska wskazująca port. Że głupie to? A od kiedy port miałby być mądry? A od kiedy życie miałoby być rozumne?
KP
2 Comments, Comment or Ping
Ja myślę, że Pan jest agentem Opus dei w takim samym sensie w jakim ja jestem chrześcijaninem. W mowie nieświadomej ukrytej w dyskursie. Ale Pan Jezus nie był chrześcijaninem tego mi nikt nie wmówi. Przynajmniej do momentu zmartwychwstania nie miał opcji. Chociaż z drugiej strony i tu też ma Pan rację od kiedy życie musi być rozumne? Ostatnio Hołdys coś takiego pisał w Przekroju że przyszedł jego kumpel i mówi ze poznał takiego guru któremu odrosła ręka. A Hołdys się pyta jak ta ręka odrastała – czy najpierw paznokcie na kikucie i później między tym palce, czy najpierw palce bez paznokci i później paznokcie na końcu i ten kolega zamilkł i go zatkało. Nie potrafił sobie tego zwizualizować bo co innego ręka guru która odrosła a co innego widok odrastających z kikuta paznokci albo takich krótkich paluszków pili pili co się ruszają choćby i u guru to było to jednak przecież jakiś koszmar jak człowiek zacznie o tym myśleć to się to w ogóle kupy nie trzyma. Czy Pan Jezus jak leżał w grobie to miał zamknięte oczy i później je tak nagle bach! i otworzył? To jak z horroru normalnie ale zadając takie pytania wychodzi się na sztywniaka, bo przecież nie o to chodzi. Ale o co w takim razie? Ja nie wiem. W gruncie rzeczy nieświadomie jestem muzykiem.
Listopad 16th, 2011
Analizant przychodzi po wycięcie mu objawu a mądrość dostaje w pakiecie, jako skutek uboczny. Gdyby mógł wyobrazić sobie skutki, pewnie by zrezygnował. Jak chytre Jokery analitycy przemycają mądrość swym pacjentom na ich wieczne utrapienie. Może sadystycznie, nie chcąc być jedynymi ludźmi obciążonymi tym garbem.
Listopad 16th, 2011
Reply to “Tajemnica nerki Blooma”