Jeśli dobrze zrozumiałem komentarz Spokojnego, to krótko odpowiadam. Metafora ojcowska to tylko określenie funkcji ojca, a nie jego osoby. Metaforę ojcowską wprowadza ktokolwiek, kto na niego się powoła, kto go zawezwie. Metafora taka działa dlatego, że Ojciec jest nieobecny, a nie dlatego, że obecny. Gdyby chciał ją wprowadzić rzeczywisty ojciec, to kogo by zawezwał? Ojciec wprowadzający metaforę jest tylko tyranem („bo ja tak chcę”, „bo tak ma być” itd). Podany przykład przeze mnie pokazuje, że metaforę ojcowską wprowadza matka mówiąc np. „spytamy się taty, gdy wróci”, ale w danym momencie ojca nie ma. Jeżeli mama go przywołuje, to nie odwołuje się tylko do siebie i swych rozstrzygnięć. Odwołuje się do nieobecnego, i samo to odwołanie przynosi skutek. To właśnie jest efekt bojaźni. Każdy, kto próbuje wprowadzać metaforę ojcowską, sam przez się w ostatecznym rozrachunku wychodzi albo na głupca, albo na łotra. Albo dziecko się z taką osobą się nie liczy, albo staje się przez taką osobę sterroryzowane. Natomiast każdy, kto przywołuje kogoś z niebytu (choćby była to babcia, a nie dziadek) jako rozsądziciela, normalizuje ludzkie pragnienie. Ten, kto przywołuje, pokazuje, że tego i/lub go pragnie, a nie że sam wszystko rozsądza. I na koniec – Bóg nie jest metaforą Ojca i państwo też nie, choć oboje strasznie by tego chcieli. Ojciec może być metaforą Boga i państwa, lecz pod warunkiem, że będzie nieobecny, że będzie działał zza grobu. Metaforą ojcowską posługuje się natomiast Prawo, o ile jest ślepe i głuche. I jeszcze raz na koniec – metafora ojcowska wykuwa się w rodzinach, czyli strukturze o minimum trzech pozycjach.
A teraz refleksji kilka na temat samobójstwa i śmierci. Stefan Chwin napisał: „Najciemniejszą doliną nie jest samobójstwo. Najciemniejszą doliną byłby świat, w którym samobójstwa nie moglibyśmy popełnić”. Jak łatwo się domyśleć taka książka z taką tezą wywołała szum wśród ludzi myślących. Oto teolog Zbigniew Mikołejko powiedział: „Nie mam przekonania i odwagi, by powiedzieć, że życie odarte jest z majestatu. Nie potrafię zatem uwierzyć w tezę Chwina, że nasz strach przed śmiercią wcale nie jest tak naturalny, jak myślimy”. Czy można jednak dyskutować z teologiem o majestacie życia, gdy próbuje on widzieć go w sytuacji, gdy Panem życia jest tylko Bóg? A zatem, Bóg odbierający życie, pobudzający komórki do niekontrolowanego namnażania się, zalewający mózg krwią itp., świadczy cały czas o majestacie życia? Taka naturalistyczna wizja Boga, Pana życia i śmierci, to wizja ludzi wierzących, ale nie żarliwców, ludzi o sercach religijnych, choć nie koniecznie wierzących. Nasz teolog, jak i reszta pozostałych, nie zmieni tą hochsztaplerką teologiczną faktu, że zawsze umiera jakieś Ja, że śmierć tylko wtedy się liczy, gdy to Ja umieram, a nie sąsiad. A jak oswoić nieubłagane i nie do uniknięcia?
To Ja umieram Panie Mikołejko! Z całą mocą dwuznaczności tego stwierdzenia. Ja nie oddaję się śmierci, ja się jej daję. Ja umieram, a nie jestem umierany! Czego oczywiście nie należy rozumieć jako zachęty do samobójstw, albowiem oswajać śmierć, oswajać nieubłagane, można na wiele sposobów. Wszystkie one, te sublimacje, sprowadzają się do wspólnego mianownika: „wyjść naprzeciw śmierci”. Nie po to, by umrzeć, po to, by o czymś zaświadczyć.
Przekleństwem naszych czasów jest traktowanie samobójstwa jako zawsze symptomu patologicznego. Nawet gdy rzecz dotyczy samobójstw powiązanych z zawiedzioną miłością, czy utratą ostateczną obiektu miłości. Kogoś porzuciła dziewczyna. Ten ktoś skończył ze sobą. Czy dlatego, że miał depresję? A on chciał tylko ocalić miłość, nie chciał pozwolić, by ona wygasła, by zgasła na zawsze, nie chciał przestać kochać, by albo pokochać potem kogoś innego, albo już nikogo nie pokochać, by pozwolić miłości umrzeć. Dotyczy to i ludzi młodych i starych. Stary mąż umarł, zaraz potem umarła stara żona – by życie nie było puste i jałowe! To majestat miłości i życia, to zachowanie jego staje się powodem takich śmierci. W takich chwilach, w obliczu takich oswojeń śmierci, wiem o istnieniu majestatu miłości i życia. Nie poznaję tego nigdy z hochsztaplerki słownej teologów.
Zaległości odrobione. Czas zająć się panami, co przecież obiecałem.
KP
7 Comments, Comment or Ping
„Naprawdę ważne nie jest pytanie, dlaczego ludzie odbierają sobie życie. Naprawdę ważne jest pytanie: dlaczego większość ludzi życia sobie nie odbiera. Bo to prawdziwy cud” – to motto omawianej książki Chwina, właściwie automotto z „Hanemanna” tegoż pisarza. A na końcu „Samobójstwa…” Chwin pisze o rozdźwięku między tym, jak „zdrowi” odrzucają samobójcę jako wyobcowanego z logiki postrzegania na rzecz błędnego rozpoznania rzeczywistości, a tym, że „bywa i tak, że samobójca wcale się nie myli w swoich rozpoznaniach. Więcej: że zabija się właśnie dlatego, że wcale się nie myli”.
Chwin to wnikliwy badacz, i jest chłodny – dlatego przypomina mi Nietzschego, zresztą jest jakoś do niego podobny fizycznie (ostatnia strona okładki) i chyba ceni tego filozofa.
Ale w kontekście tego wpisu: cytat ze Schneidermana: „Akt samobójstwa to radykalna odmowa wkroczenia na ścieżkę pragnienia, to oznaka nieumiejętności tolerowania frustracji i strat, odwlekania spotkania ze śmiercią”. I jeszcze: „Akt samobójczy stoi w sprzeczności z pożądaniem śmierci. Jak pokazywał Lacan, droga do samobójstwa wiedzie poprzez wizje doskonałej miłości, przez szaleństwo postawienia wszystkiego na nadzieję dnia jutrzejszego, na – jak mawiają Francuzi – les lendemains qui chantent”.
Nie bez przyczyny jako komentarz do poprzedniego wpisu załączyłem odnośnik do wiersza Rafała Wojaczka wyśpiewanego świetnie przez Dariusza Wasilewskiego. A to dlatego, że Wojaczek, poeta i samobójca, został przez psychoanalizę zaetykietowany jako psychotyk, którego do pewnego momentu trzymało w ryzach to, że pisał. Pytanie oczywiście dotyczy etykietowania: o ile dyskurs współczesny, „normalny” czy jak go jeszcze nazwiemy etykietuje samobójcę, który stracił miłość, jako „depresanta”, posiadacza „patologicznego symptomu” i poniekąd gardzi tym, o tyle psychoanaliza etykietuje inaczej: to był psychotyk. I to niby wszystko wyjaśnia. Albo – w wersji neurotycznej – tęsknota miłosna (weźmy „Fragmenty dyskursu miłosnego” Rolanda Barthesa) to wyobrażeniowy miraż, zwycięstwo Ego, przekreślenie pragnienia etc. Jako psychoanalityk nie dobieram się do psychoanalizy etykietującej od strony znaczącego, ale od strony znaczonego. Oto poeta, który pisze o miłości tak:
„Widzisz
to jest Ziemia
Wygląda jak gwiazda
na dnie
łzy
Moja kochana nie wiem
co tam świeci, to pewnie
boża krówka
Mój kochany powiem:
to reszta naszej krwi
glob
prześwieca”.
Dla czytającego niewielkie ma znaczenie, że wiersz ten napisał psychotyk, samobójca, człowiek „zaetykietowany” (Wojaczek; a powyższy wiersz został odnaleziony całkiem niedawno). Dopóki nie wiedzą, czytają ten wiersz, można powiedzieć, poprzez własne fantazmaty. Powróćmy jeszcze raz do Chwina z „Samobójstwa…”: „Prawdziwe cele pisania są przed nami zakryte. Nie zna ich ani ten, kto pisze, ani ten, kto czyta”. Ten, kto pisze, sublimuje. Czy ten, kto czyta (nie tylko tekst, ale i biografie, życie, akty, zaniechania, zachowania etc.), etykietuje? I jeszcze żart Woody’ego Allena: „Dopóki nie wiedziałem, że teksty Hegla są bardzo skomplikowane, czytałem go z przyjemnością”.
Psychoanaliza opisuje. Ale czy poprzez opisywanie (w swoim języku i regule) nie wkracza czasami na obszar zarezerwowany dla psycholożek-dziumdź?
W sprawie Stanisława Grochowiaka, który zapił się na śmierć (samobójstwo?), ale po drodze napłodził sporo wierszy i dzieci, rozkochał miasta kobiet, psycholożki-dziumdzie mówią: to był alkoholik. Etykieta. Dla czytelnika może to być piewca brzydoty, która jest bliżej „krwiobiegu słów”. A dla psychoanalizy? Czy oddał się tylko bożkowi Wyobrażeniowego? Czy zszedł z drogi pragnienia, skoro dzień zaczynał od winiaku, a kończył schlany jak wieprz, po drodze pisząc najpiękniejsze skowyty miłosne z pokryciem w Realnym, bo Realne było dla niego – słusznie – turpistyczne, które należy przyjąć jako coś nie do odrzucenia?
Jeśli zagmatwałem, to prościej: czy życie należy tylko do śmierci Antygon, a cała reszta to śmierci samobójcze?
Wrzesień 17th, 2010
Ja mam jeszcze pytanie dotyczące metafory ojcowskiej. Czy żeby ją wprowadzić konieczny musi być taki scenariusz: „spytamy się taty, gdy wróci?. Czy nie może być „spytamy się mamy, gdy wróci??
Jeśli chodzi tu o bojaźń i odwoływanie się do opinii kogoś innego, to może obie wersje są OK?
Tego właśnie nie wiem, chociaż nazwa „metafora ojcowska” wydaje mi się odpowiadać sama przez się, jednakże chciałąbym mieć pewność.
A pytam również dlatego, że ze względu na mnogość w obecnych czasach przypadków, kiedy to matki same wychowują dzieci (bez ojców), kwestia wprowadzenia tej metafory wydaje się (a może nie) problematyczna.
Wrzesień 18th, 2010
Przemku, wiesz może dlaczego Wojaczek przestał pisać wiersze?
Piszesz jeszcze: „Wojaczek, poeta i samobójca, został przez psychoanalizę zaetykietowany jako psychotyk”. A ty jak byś go nazwał?
A na temat samobójstwa to myślę, że trzeba mieć dużo odwagi i siły, żeby żyć w tym „naszym” świecie.
Wrzesień 18th, 2010
Dziękuję za olśniewający wpis „Śmierć jest tylko moja”, znów kilka klocków wskoczyło na właściwe miejsce i obraz całości robi się coraz pełniejszy, lecz ku utrapieniu, rodząc milion kolejnych pytań. Śmierć niczym bezcenny kapitał trzymany na czarną godzinę, posiadanie śmierci daje możliwość by czynić z życia majestat wg własnego pragnienia. Jeśli śmierć jest tylko moja jakkolwiek życie jest tylko moje- to pozytywny obrót sprawy. Tylko… śmierć i co dalej, co się zaczyna, NIC? Dlaczego człowiek to byt z życiem wewnętrznym, po co nam to? Jak to się stało? Rozumiem, bez tego nie byłby człowiek. Jakie to wszystko tragiczne, kiedy się nad tym zastanowić. Można w tym i piękno dostrzec i miłość i beznadzieję, można wszystko… A kiedy można wszystko czego pragnąć lub też czego pragnąć najpierw albo po co pragnąć? Wyczuwam coś poza obowiązkiem pragnienia.
Wrzesień 19th, 2010
Dołączam się do pytania Hannah. W jakimś sensie jest to zresztą chyba wciąż to samo pytanie tylko w kolejnej formie zadane.
Wrzesień 20th, 2010
„Metafora taka działa dlatego, że Ojciec jest nieobecny, a nie dlatego, że obecny. Gdyby chciał ją wprowadzić rzeczywisty ojciec, to kogo by zawezwał? ”
BOGA?
„Bóg nie jest metaforą Ojca i państwo też nie, choć oboje strasznie by tego chcieli. ”
Mówi się dzieciom, zeby modliły i sie do „Boga Ojca” i wprowadza się go jako sędziego. Obecny duchem ale fizycznie nieobecny, odległy.
„Odwołuje się do nieobecnego, i samo to odwołanie przynosi skutek. To właśnie jest efekt bojaźni.”
*****************
„?Najciemniejszą doliną nie jest samobójstwo. Najciemniejszą doliną byłby świat, w którym samobójstwa nie moglibyśmy popełnić?.
Piekło to trwałe oddzielenie od Boga, ale najbardziej w Piekle przeraża właśnie niemoznośc popełnienia samobójtwa…..
Wrzesień 21st, 2010
„Przekleństwem naszych czasów jest traktowanie samobójstwa jako zawsze symptomu patologicznego.”
Myślę, że kwestia traktowania symptomów jako patologicznych, czy niepatologicznych nie ma dużo wspólnego ze zrozumieniem ich istoty. Jakkolwiek telewizyjni eksperci mówią o samobójstwie jako o czymś patologicznym, to w zbiorowej świadomości jest to i zawsze była – jak mniemam – dużo bardziej złożona kwestia (szaleństwo, zawód, sytuacja bez wyjścia, przygniecenie cierpieniem, „melancholia”, grzech, „rodzinnie to mają”, akt odwagi etc.etc.). Myślę, że psychoanaliza miała duży wkład w takie ujęcie samobójstwa, które potocznie zwie się mianem patologicznego symptomu melancholii/depresji.
„Nawet gdy rzecz dotyczy samobójstw powiązanych z zawiedzioną miłością, czy utratą ostateczną obiektu miłości. Kogoś porzuciła dziewczyna. Ten ktoś skończył ze sobą. Czy dlatego, że miał depresję? A on chciał tylko ocalić miłość, nie chciał pozwolić, by ona wygasła, by zgasła na zawsze, nie chciał przestać kochać, by albo pokochać potem kogoś innego, albo już nikogo nie pokochać, by pozwolić miłości umrzeć.”
Czy to dlatego, że miał depresję skończył ze sobą? Nie dlatego, że miał depresję skończyń ze sobą, ale dlatego, że egzystował tak, jak egzystował zabił się, a zwałby to byciem-depresyjnym.
Taki sposób bycia, desperackie próby ocalanie utraconego obiektu, nieznośna niemoc kontroli nad nim, jest depresyjnym-byciem. Taki sposób bycia (czy też taki aspekt bycia u tych, którzy są mniej narcystyczni) widziałbym jako depresyjny. Czy łapać za dłoń ten kawałeczek osoby depresyjnej, który jeszcze czegoś pragnie, nim część pusta i nienawistna dokona autodestrukcji? To jest problem, na który ciśnie mi się odpowiedź pozytywna.
Wrzesień 30th, 2010
Reply to “śmierć jest tylko moja”