Dyskurs psychoanalityczny, czyli dawanie odpowiedzi nie będącej odpowiedzią mistrza


W przyglądaniu się dyskursom doszliśmy dziś do trzeciego z nich (w/g Lacana, jego system notyfikacji dyskursów umożliwia logicznie istnienie tylko czterech oraz wariantów tych czterech). Łatwo zatem jest zauważyć, że lacanowski sens konceptu dyskurs daleki jest od potocznego aktualnie sposobu używania tego pojęcia, który najczęściej zastępuje pojęcie mowy pojęciem dyskursu. Tymczasem dyskurs nie jest mową, jest co najwyżej używaniem mowy tylko w kontekście więzi społecznej. Istotne jest miejsce, z którego i do którego kierowany jest przekaz – skąd, kto, i do kogo mówi, z tym zastrzeżeniem, że człowiek nie używa dyskursu (podobnie jak nie używa empatii, współczucia, życzliwości itd.); człowiek jest „używany” przez dyskurs.

Zasadniczy dyskurs, dyskurs struktur społecznych, to dyskurs mistrza. Bez struktur społecznych dyskurs nie istnieje. W każdym dyskursie istnieje niemożliwość oraz niemoc, niewydolność. Z niemożliwością mamy do czynienia w relacji między sprawcą dyskursu a Innym, do którego sprawca się kieruje. Z niewydolnością zaś w relacji między produktem (to co ma być efektem dyskursu), a prawdą (produkt zwany „to nie to”; osiągnięty produkt wywołuje niezadowolenie). Niemożliwość dyskursu mistrza bierze się stąd, że mistrz szuka wiedzy w Innym, bo sam jej nie ma. Np. dyskurs mistrza jest też dyskursem psychoanalizowania, którego schemat wygląda tak: wychodzi się od prośby o pomoc (to s1 w miejscu sprawcy), tzn. że ktoś cierpi (to $ w miejscu prawdy); problemem jest do jakiej wiedzy się zwrócić o pomoc ( to s2 w miejscu Innego), by ją uzyskać (to a, obiekt polepszenia życia).

Ponieważ dyskurs mistrza jest dyskursem struktur społecznych, to inny dyskurs musiał mieć związek z pojedyńczością jednostki, musiał stać w opozycji do reguł, kanonów, ładu i porządku, znaczenia i sensu. To opisuje dyskurs histeryczny. Charakteryzuje się on niewydolnością związaną z nieprzekładalnością wiedzy na zadowolenie, rozkosz (na bycie zadowolonym, na bycie za pan brat z rozkoszą). Ten dyskurs opisuje jednostkę jako kogoś, kto domaga się wiedzy od analityka o tym, jak być zadowolonym.

Cecha wiodąca dyskursu histerycznego (nieprzekładalność wiedzy na rozkosz) staje się powodem zaistnienia psychoanalizy jako dyskursu (obok historycznie wcześniejszych, szamaństwa, znachorstwa, uzdrowicielstwa, mesmeryzmu itd., które to jednak nie stały się dyskursem – zapewne dlatego, że bazowały na wiedzy tajemnej). Czytać go można w następujący sposób: a—-$, coś mnie napędza, coś mną kieruje, oraz $—-S1, zaczynam rozumieć o co chodzi. Istniejąca niemożliwość dotyczy niezdolności do konstytuowania relacji z Innym na bazie satysfakcji/rozkoszy, a także zapewnienia miłości poprzez rozkosz. W sumie więc jest to spotkanie z nie-wiedzą-na zawsze-nie-wiedzą, czyli nie istnieje związek płciowy, który byłby zgodny na bazie rozkoszy.

Jak dociekliwi zauważą, dyskurs psychoanalityczny różni się od pozostałych odmiennym elementem w pozycji sprawcy i konsekwentnie w pozostałych. Obiekt a jest sprawcą, to on mną kieruje, to on mnie napędza (pisałem już, że w dyskursie mistrza sprawcą jest S1, a w histerycznym $; w dyskursie naukowym/akademickim sprawcą będzie, konsekwentnie, S2). Przyjrzyjmy się sekwencji – S1: „chciałbym wiedzieć, dlaczego mnie nikt nie kocha” (to początek, czyli dyskurs mistrza), $: „tylko tego chcesz?” (to dyskurs histeryczny), oraz a: „boję się, że życie nie da mi już niczego” (dyskurs psychoanalityczny, mówienie o tym, co kieruje mną).

Dyskurs psychoanalityczny jest dyskursem psychoanalizowania, które, co jak co, należałoby zakończyć. Lecz dyskurs kończenia analizy jest tożsamy z czwartym dyskursem, o którym napiszę następnym razem.

Na zakończenie podaję schemat dyskursu psychoanalitycznego: a/S2—-$/S1.

KP



(H) – okruchy historii, czyli alfabet Pawlaka


Jak napisałem w komentarzu, blog od czasu do czasu będzie zajmował się historią implementacji lacanizmu w Polsce. Na początek cały alfabet Pawlaka, czyli kto jest kto na tym polu. (Litera H na początku tytułu oznacza, że wpis będzie dotyczył historii).

B jak Broca Roland,

Psychoanalityk lacanowski w Paryżu, analizant Lacana, autor wielu książek, specjalista od psychoz. Podobno, mówiono to poufnie, pochodził z rodziny noblisty Pierre Paula Broca, odkrywcy ośrodka mowy w mózgu. Osobiście poznałem go po swym przyjeździe do Paryża na dni polsko-francuskie w 1987. To on po moim powrocie do Polski umożliwił zaistnienie lacanizmu w tym miejscu świata. Po pierwsze, przysłał mi seminarium XI Lacana w tłumaczeniu na angielski i dosyłał następne w ciągu kilku lat. (Seminarium XI stało się później pierwszym przetłumaczonym na polski seminarium, które zostało przetłumaczone w grupie krakowskiej, rozwijającej się wokół mnie i mego gabinetu w Krakowie). Po drugie, i najważniejsze, w czasie pierwszego kryzysu mojej działalności, stanowczo poparł moją działalność organizacyjną i szkoleniową. Na przełomie 1988/89 ktoś bardzo zaniepokojony moim działaniem na polu lacanizmu skontaktował się z Brocą (bodajże wtedy sekretarzem Szkoły, ECF) i opowiedział co robię. Broca stanowczo mnie poparł.

 

C jak Carrabino Ricardo,

Psychoanalityk włoski. Jako znający język polski (zrobił doktorat z psychologii w Polsce) został opiekunem koła warszawskiego, kupił mieszkanie w Warszawie, w którym otwrzył gabinet psychoanalityczny. Poznałem go w 1990 w Paryżu, na moje zaproszenie przyjechał na pierwsze tygodniowe seminarium do Warszawy (później doroczne, znane jako seminaria czerwcowe, począwszy od 1995). Kibicował zakładanemu przeze mnie pierwszemu towarzystwu psychoanalizy lacanowskiej, znanemu jako Perspektywa Freudowska. Zamieszczał w biuletynie tego towarzystwa swoje opracowania. Był wykonawcą ?nocy długich noży?, gdy w czerwcu 1996 w lokalu towarzystwa w Alejach Niepodległości przeprowadził pierwszy z rozłamów grupy sympatyków skupionych wokół mnie. Przez 2 lata był moim superwizorem. Był inicjatorem mego passe w Paryżu (doszło do skutku w 2000 roku).

 

D jak Dziomba Serge,

Rodowo, jak mi mówiono Litwin czy Żmudzin. Poznałem go osobiście w 1987 w Paryżu podczas spotkania w jego mieszkaniu. Wiosną 1988 przyjechał z grupą lacanistów do Warszawy. W programie było m.in. spotkanie z grupą studentów UW w ośrodku terapeutycznym Wydziału Psychologii na ulicy Dzielnej, a także wystąpienie otwarte na temat języka i mowy na ulicy Brzozowej, jak i spotkanie z psychiatrami w Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Zapisał się w mojej pamięci jako entuzjasta kuchni mojej żony. Aktualnie jest opiekunem grupy krakowskiej. W Krakowie ma też gabinet i mieszkanie. Przez około 2 lata superwizowałem u niego swoją praktykę.

 

G jak Gorczyca Barbara,

Polskiego pochodzenia psychoanalityczka z Paryża. Psychiatryczka, najpierw analizowana przez Rene Diatkina z freudowskiego towarzystwa psychoanalitycznego, potem przez któregoś lacanistę. Gdy ją poznawałem analizowała się u J-A.Millera. W czasie mego pobytu w Paryżu w 1987 mieszkałem w jej mieszkaniu. Barbara organizowała grupę lacanistów, która w latach 1987-1990 przyjeżdżała do Polski (znana jako grupa franco-polonais). Byłem z nią w bliskich relacjach aż do kryzysu ?przysięgowego? w 1992. Kryzys ów (opiszę go) spowodował podjęcie decyzji przez sekretariat szkoły o otworzeniu gabinetu w Krakowie. W 1993 zakupiono mieszkanie. Był to pierwszy gabinet lacanowski prowadzony w Polsce przez nie-Polaków. Zapamiętałem ją (podobno ze względu na stan zdrowia przeniosła się do Prowansji) jako ?bezwolne narzędzie? Szkoły służące do realizowania celów tejże. Konsekwentnie wykreślała moje nazwisko z dokumentów i historii. Nie zaprotestowała gdy zaczęto oficjalnie forsować ideę o początkach lacanizmu w Polsce. Rzekomo miał się on zacząć w Polsce w 1996 (zapewne chodzi o konferencję warszawską odbywającą się w hotelu Forum, na którą przyjechała specjalnie desygnowana delegatka Szkoły i przeprowadzenie ?nocy długich noży?). Członkowie obu ?oficjalnych? kół, warszawskiego i krakowskiego powtarzają tę datę jak mantrę, pomimo tego, że od 1988 konsekwentnie budowali ruch lacanowski. W ten sposób wymazuje się z oficjalnej historii 2 konferencje z Guy Trobas, krakowskiej w 1993 i poznańskiej w 1992. Data rozpoczęcia istnienia lacanizmu w Polsce za jego początek przyjmuje udane wyizolowanie znacznej części moich analizantów od moich wpływów. Barbara dała się poznać jako niewiarygodnie namiętna nikotynistka. W oparach dymu analizowała polskich analizantów (niektórzy z nich musieli z tego powodu zrezygnować z analiz).

 

K jak Krajzman Maurice (Mosze)[1936-1990],

Mój pierwszy pobyt we Francji skutkował dwoma ważnymi wydarzeniami. Po pierwsze, pozwolił mi na skonkludowanie swej analizy. Po drugie, na jesieni 1987 z wizytą do Polski przyjechała Barbara Gorczyca z nieznanym mi wcześniej Mauricem Krajzmanem, psychoanalitykiem belgijskim, bardzo dobrze znanym i szanowanym we Francji. Mosze (w bliskich relacjach prosił, by uzywać tej formy imienia) pochodził z żydowskiej rodziny z Łodzi i oprócz celu psychoanalitycznego przywiódł go do Polski cel rodzinny ? odnalezienie grobów rodzinnych na cmentarzu żydowskim w Łodzi. W taki sposób poznałem się ze swoim pierwszym i niezapomnianym superwizorem lacanowskim. Mieszkał w Brukseli. Dla lepszego kontaktu i ze względów sentymentalnych zaczął uczyć się języka polskiego. W trakcie pobytów w Warszawie mieszkał u mnie w mieszkaniu. Jego superwizje przez ich ferment i płodność przyczyniły się decydująco do pokochania przeze mnie Lacana, a pierwszy superwizowany mój analizant, z perspektywy czasu patrząc, uczynił ze mnie analityka.

Mosze zmarł niespodziewanie podczas codziennej nocnej kąpieli na basenie. (Więcej wspomnień i informacji o nim i superwizjach z nim znajdzie się w książce, lub na blogu).

 

L jak Laurent Eric,

Prezydent Światowego Stowarzyszenia Psychoanalizy [lacanowskiej] w latach 2006-2010; ważna persona w ruchu lacanowskim; jako szef kartelu ?przejścia? (pass) zakomunikował mi wieść-werdykt o mym ?przejściu? i polecił spotkanie z J-P Klotzem (bliższe informacje w tekście o mym pass na stronie Sinthome.pl)

 

jak Lemoine Eugenie[1912-2006] i Paul[1917-2006],

Poznałem osobiście tych dwoje dystyngowanych staruszków w pałacu Richelieu w 1990, gdy wraz z mym analitykiem zostałem zaproszony na śniadanie w pałacu, w którym mieszkali (podobno byli spokrewnieni z wielkim kardynałem i pałac przypadł im w spadku). To rodzeństwo to wspaniali analitycy, powiązani bardzo blisko z Lacanem. Gennie (pod tym imieniem znana we Francji jako niezła pisarka) była wice szefem ECF w czasach gdy szefem był Lacan. Paul był najpierw wybitnym pediatrą, później uznanym analitykiem. Byli potomkami rodu wybitnych lekarzy. Śniadanie, gdzie służba podawała do stołu, miało być równocześnie naradą dotyczącą rozwoju psychoanalizy lacanowskiej w Polsce oraz planom ekspansji na wschód (chodziło o Litwę)[związane było to z moim wyjazdem w 1989, w towarzystwie Zbyszka Sokolika i Arka Pawelskiego, do koła psychoanalitycznego przy USB w Wilnie. Wyjechaliśmy na zaproszenie tegoż uniwersytetu]. ?Ekspansja? lacanizmu na wschód wpisywała się w plan Millera powołania WAP (Światowego Stowarzyszenia Psychoanalizy, powołane w 1992), a nasze kontakty ze środowiskiem w Wilnie czyniły ze mnie VIP-a. To zapewne spowodowało ?nadzwyczajne przyjęcie? mnie w 1990 w Paryżu.

Ekspansja ta spaliła na panewce (o powodach, dla których się tak stało, napiszę).

 

M jak Miller J-J,

Poznałem tego ?szefa szefów? podczas dni polsko-francuskich w Paryżu w 1987 jako wybitnie inteligentnego, nadzwyczajnego dyskutanta, który równocześnie swoimi słowami, podczas mego wystąpienia, doprowadził do niesamowitej sytuacji, w której większość słuchaczy wybiegła z sali rozgorączkowana, pozostawiając mnie w wielkiej kosternacji. Dopiero następnego dnia zorientowałem się, że powodem tego nie byłem ja, ale uczestnik, bardzo znana osoba, Leon Chertok (1911-1991), uznany terapeuta od hipnozy, analizant Lacana w latach 1948-1954, który nie uzyskał jednak zgody tegoż na zostanie członkiem SPP (Paryskie Towarzystwo Psychoanalityczne). Od tego momentu stał się zajadłym wrogiem psychoanalizy, a szczególnie Lacana. (o szczegółach tego zdarzenia napiszę). W 1990 dotychczas relacje oparte na wzajemnej rewerencji uległy gwałtownemu ochłodzeniu podczas wymiany zdań w foyer Opery Paryskiej na Placu Bastylii. Zderzyły się dwie silne osobowości w obecności analizantki Millera (patrz Gorczyca), która tłumaczyła z polskiego na francuski. Fakt przeciwstawienia się analitykowi w obecności jego analizantki skutkował też ochłodzeniem relacji między mną a jego analizantką.

 

N jak Naveau Laure

W 2000 roku udałem się do Paryża na swoje pass. Pani Laure Naveau była jedną z moim ?passerek?. Sama była już analityczką, ale nadal pozostawała w swej analizie. Żona uznanego analityka Pierra Naveau.

 

P jak Prouet Claire,

Psychoanalityczka, w której mieszkaniu w 1994 zamieszkiwałem podczas kongresu WAP w Paryżu. Przesympatyczna osoba, analizowana przez Colette Soler, zakochana w Lacanie. Sporo się od niej dowiedziałem, przy okazji ucząc się, o psychoanalizie dzieci. W 2009 spotkałem ją ponownie z okazji dni EPFCL (rodzaju konferencji naukowej). Jak było do przewidzenia, po odejściu z WAP Colette Soler, przeszła z nią do EPFCL, tzw. Fora, które Colette Soler stworzyła.

 

jak Premnitzer (bodajże Didier),

W 1987 podczas dni polsko-francuskich byłem kilka razy na wykładach J-A.Millera. Po pierwszym z takich, usiedliśmy, jak to jest w zwyczaju we Francji, z Barbarą Gorczycą i Sylwią Tendlarz (patrz Tendlarz) w cafe, by porozmawiać i wypić to i owo. W pewnym momencie z sąsiedniego stolika wstał pewien gość, też analityk, zbliżył się do naszego, pochylił do mnie i??wyzwał mnie na pojedynek?. Serio! Okazało się, że doszło już do jego uszu wydarzenie, mające miejsce podczas mego wystąpienia (patrz Miller). Gdy odpowiedziałem Chertokowi na jego pytanie, że nie znam Lacana, a zatem go nie kocham, wywołało to wielkie poruszenie, którego echem było wyzwanie na pojedynek. Pan Premnitzer wyzwał mnie na pojedynek, ponieważ , cytuję, ?obraziłem jego kobietę?. Jak się okazało miał na myśli Lacana. Wyzwania nie przyjąłem, choć Lacana pokochałem. W 2000 roku podczas mego pass spotkałem na wykładzie Premnitzera. O pojedynku nie wspomniał.

 

jak  Pollock Francesca,

Druga z moich passerek, bratanica Jacksona Pollocka, dziś analityczka w Paryżu. Wtedy analizantka. Pamiętam mocno jej mieszkanie w Paryżu, albowiem mogłem spokojnie naoglądać się obrazów jej stryja.

 

S jak Soler Colette

Pierwszy raz zetknąłem się  z nią w 1994. Była wtedy opiekunem dużej grupy polskiej (Do Paryża wyjechało koło krakowskie i poznańskie; warszawskiego jeszcze wtedy nie było). Po latach, gdy w jej mieszkaniu i gabinecie rozmawiałem o swojej superwizji u niej, nie pamiętała tego. Drugie zetknięcie się z nią było spowodowane wykorzystaniem okazji jaka pojawiła się wraz z powołaniem EPFCL jako szkoły niezależnej od Millera. Istniejący już wtedy Sinthome skorzystał z okazji by powiązac się z jakąś szkołą. A ja równocześnie mogłem mieć superwizje u wybitnej analityczki, analizantki Lacana. Superwizje trwały 3 lata.

 

jak Strauss Marc,

Znany analityk w Paryżu. Pierwszy raz spotkałem go w Paryżu; wtedy nazywał mnie pionierem. Później, jako członek EPFCL, w kluczowych chwilach dla relacji Sinthomu i EPFCL, nagle napisał do mnie prywatny list, w którym powrócił do tematu mego pionierstwa, chcąc ewidentnie sprawić, bym nie przeciwstawiał się zbyt energicznie zamiarom EPFCL (skąd ten pomysł, skoro nigdy energicznie nie sprzeciwiałem się działaniom szkół nakierowanych na istnienie w Polsce kółek i nie dopuszczenie do istnienia silnych towarzystw, nigdy do końca nie odgadłem; przecież nigdy nie posługiwałem się przeniesieniem, by nie pozwolić na frymarczenie mymi analizantami; jeśli mieli obietnicę zrobienia kariery, to mogli odchodzić. Ja zawsze chciałem psychoanalizy w Polsce i dla Polaków z Polski, a centrum dowodzenia we Francji nigdy tego nie chciało). Nazwał się mym przyjacielem, więc skorzystałem z okazji i napisałem mu, że z racji bycia pionierem coś mi się należy poza komplementami. I nasza ?przyjaźń? się skończyła. Był rok 2010. Pod jego koniec plany EPFCL w stosunku do Sinthome zrealizowały się, tyle że częściowo, a nawet w stopniu minimalnym.

 

jak Stevens Alexander,

Psychoanalityk belgijski, którego poznałem w Polsce w 1996 w Krakowie; był szefem sekretariatu pass. Zdecydował o moim przystapieniu do tej procedury.

 

T jak Trobas Guy,

Uznany psychoanalityk w Paryżu. Po 1990 był przewidywany na opiekuna kół psychoanalitycznych w Polsce. Podczas dyskusji z nim w trakcie kolacji w Krakowie dyskutowałem z nim plan stworzenia w Polsce prężnego ośrodka psychoanalizy psychoz. Z nieznanych mi powodów nie było dalszej kontynuacji tych planów.

 

jak Tendlarz Sylvie,

Analizantka argentyńskiego pochodzenia, którą poznałem w 1987 w Paryżu. Dużo dyskutowaliśmy o zasadach rządzących analizami treningowymi dla osób mieszkających poza Francją. W  późniejszym czasie była prezydentem Argentyńskiego Towarzystwa Lacanowskiego.

 

V jak Vereecken Christian,

Psychoanalityk belgijski, który w okresie 1988-1990 był członkiem grupy franco-polanais, powołanej przez ECF dla kontaktów z grupą polską oraz realizacji planów szkoleniowych. (Inni członkowie to Krajzman, Dziomba, Gorczyca, Prouet ? patrz Alfabet). Przesympatyczny, jowialny pan, namiętny dyskutant. Twórca wyrafinowanej i bardzo interesującej koncepcji melancholii. Wiele czasu spędziłem z nim na dyskutowaniu tematu minimalnego koniecznego warunku zaanalizowania, momentu gotowości do rozpoczęcia praktyki analitycznej. Poważne komplikacje zdrowotne spowodowały ograniczenie jego mobilności i odejście z grupy franco-polanais. Obecnie praktykuje w Brukseli i pisze ksiązki.

KP

P.S. Alfabet opisuje tylko osoby centralne dla tworzenia środowiska lacanowskiego w Polsce. Osoby marginalne, osoby efemerydy pominąłem.



Dyskurs histeryczny, czyli „dlaczego pragnę?”


Na początek opisałem dyskurs mistrza, dyskurs wstępny wobec wszystkich innych dyskursów, dyskurs krążący wokół tematu:  „jestem żywy czy martwy?”. Co upewnia człowieka, że jest żywy, jeśli anulujemy pragnienie? Czy mistrz pragnie? A może, i to jest bardziej pewne, pozostaje martwy w postaci statuy (figurki Buddy zaklęte w pozie i uśmiechem na licu, który jest równie pusty jak statua)?

Cokolwiek o tym nie pisać, mistrz musiał istnieć zanim mógł być kwestionowany. Czy będzie to wódz plemienia, herszt bandy, twórca Akademii, Prawodawca, Przywódca itd., wkrótce zacznie być kwestionowany. Jeśli ktoś taki zacznie wywodzić swoją pozycję od Boga czy Konstytucji, Woli Narodu czy Elekcji, to wkrótce Bóg, Konstytucja, Wola Narodu, Elekcja zacznie być kwestionowana. Ich losem jest bycie zakwestionowanym, „uśmierconym”. (Psychoanaliza kręci się wokół postaci Ojca właśnie dlatego – bycie Innego, Inny, musi być zakwestionowany. Jest tak, bo bycie podmiotu jest byciem pragnącym. Dylemat mistrzów, jestem żywy czy martwy, znajduje jedyną odpowiedź w: żyjesz, bo pragniesz, pragniesz, a zatem żyjesz).

Odpowiedzią na dyskurs mistrza jest dyskurs histeryczny. To dyskurs, którego posłannictwem jest niekończące się kwestionowanie Innego. Histerycy obu płci są misjonarzami pragnienia. Propagują pragnienie jako dowód życia. Działają, by mistrz, Inny, przyznał, że mu czegoś brakuje, że brak go dotyczy. Dążą, by $ [podmiot] zajął miejsce agenta w dyskursie, by przestał mówić poprzez S1, a zaczął mówić jako $. Równocześnie dokonując subwersji, przejstaczając A w A przekreślone.

Ten to proces nazywany jest rozhisteryzowaniem. Co oznacza, że analityk musi wstępnie działać jak histeryk, tylko wstępnie. To starałem się opisać prowadząc w komentarzach dialog z OSHO. Przy czym robiłem to najgłupiej jak umiałem. Wielcy histerycy robią to mniej więcej tak: Mistrzu, czy Ty mnie kochasz? Gdy mistrz odpowie banalnie, że tak, usłyszy: a za co mnie kochasz? To dlatego wielcy mistrzowie i mali mistrzowie boją się kobiet.

Dyskurs histeryczny otwiera przestrzeń dla histerycznego problematu – niemożności uzgodnienia wiedzy z prawdą (np.wiem, że ciebie kocham, ale za co, nie wiem; wiem, że mnie kocha, ale za co, nie wiem). Przywołajcie tu Jezusa z dialogu z Piłatem („ale czym jest prawda?”. „Jam jest prawdą”). Prawda powiązana jest z brakiem, braku dotyczy. Ze względu na brak istnieje pragnienie [dokładnie obiekt w miejscu braku], brak jest generatorem pragnienia. Możemy to zapisać w postaci $/a i zapisać po lewej stronie czworokątnego schematu dyskursu i czytać jako: obiekt w miejscu braku przyczynia się do istnienia podmiotu, który pragnie. Wiedziony pragnieniem zwraca się do Innego po to, by wyprodukował. Co? Wiedzę! Nie byle jaką, ale wiedzę o obiekcie, którego mu brakuje. Możemy to zapisać w postaci s1/s2 i czytać jako: Inny, jesteś po to, by produkować wiedzę. No to jeszcze raz – za co mnie kochasz?, czemu mnie pragniesz?

Psychoanalizujący się wiedzą o co w tym chodzi. Przychodzi się i przychodzi, w kółko przychodzi, parę razy w tygodniu przez wiele lat (nie rzadko lat kilkanaście). W tym czasie dowiadujemy się tylu rzeczy. I chociaż wiedzy przybywa, to zdaje się niczego ona nie zmieniać – chodzi się dalej. W tym czasie wiele razy chciało się skończyć z tym, odejść, przerwać. Ba, odchodziło się, przerywało i …wracało. Znowu i znowu. Po co to wszystko? Tak zapytała jedna z komentatorek tego bloga, która oczywiście zna odpowiedź, ale jak to określa dyskurs histeryczny, zależy jej na tym, by Inny dał odpowiedź. Dzieje się tak, bo pragnę. Lecz czego pragnę? To proste, aż po tautologię. Pragnę przychodzić i nie muszę pytać po co, albowiem pyta się tak, by usensownić, nadać sens, zatkać dziurę w sensie.

Nadawanie sensu to funkcja ego, funkcja porządkowania, ogólnie panowania nad rzeczywistością. (Dokładnie wykreowania rzeczywistości w celu panowania nad realnością). Podmiot nieświadomości obala funkcję ego i samą instancję Ja. Pytanie „dlaczego [w ogóle] pragnę?” jest tego przykładem.

Pragnę zwrócić Wam uwagę na istotę tego pytania. To nie naukowe stawianie kwestii, dlaczego ludzie pragną, jaka jest funkcja pragnienia w istocie ludzkiej. To ekskluzywne postawienie sprawy – dlaczego [Ja, podmiot] pragnę? I na nic tu wysiłki nauki wiążące pragnienie z mózgiem, neuroprzekaźnikami, hormonami, genami, czy innymi eksplikatorami (mój neologizm, zamierzony). Pytanie wyłania się w odniesieniu do tylko tej osoby, a nie innej – dlaczego pragnę tylko ciebie, akurat ciebie; dlaczego pragnę tylko tego analityka/analityczki, żadnego innego? Pragnę i doświadczam pragnienie jako niezniszczalne (tezę tę postawił po raz pierwszy Freud). Co prawda pragnę, albowiem jest ono niezniszczalne, ale ta niezniszczalność rozciąga się na niezniszczalność niezadowolenia, nieusatysfakcjonowania. Pragnienie histeryka/ki jest pragnieniem nieusatysfakcjonowanego pragnienia. Jakże to odległe od „uśmiechu Buddy”, uśmiechu, który nie sięga poza autoerotyzm.

Następnym razem zajmę się dyskursem psychoanalitycznym.

KP

 



Dajcie mi moment na napisanie czegoś o dyskursach – dyskurs mistrza


Przekonuję się kolejny raz, że świat poszedł tak daleko, że już żadna dyskusja nie jest możliwa. Przykład Dawkinsa i Kraussa jeżdżących po świecie i przekonujących ludzi do naukowej wizji świata, przy okazji nazywając to dyskusją, jest powalający. Gdy zaproszony jako rzekomy dyskutant gość (arcybiskup, filozof itd.) poważy się zadać im pytanie kwestionujące ich wizję, słyszy w odpowiedzi, że pytanie jest głupie. Otóż, obydwaj panowie mówią z pozycji mistrza. Gdy się z tej pozycji mówi, to nie ma znaczenia czy mówi się mądrze czy głupio, do rzeczy czy od rzeczy, czy się mówi czy milczy. Nie ma też znaczenia kto zajmuje to miejsce – równie dobrze może to być dziecko (patrz lamaizm). Liczy się tylko to jakie skutki przynosi ta pozycja.

W dyskursie mistrza (Nie chodzi tu tylko o dyskurs uprawiany przez jakiegoś mistrza, tylko także dyskurs kogoś, kto nie jest mistrzem i nie jest brany za mistrza) chodzi o konsekwencje w postaci wyprodukowania jouissance (satysfakcji, dla uproszczenia). To dlatego mistrz zależy od ucznia (bo tylko on dostarczy mu wiedzy na temat jego, mistrza, satysfakcji).

Należy koniecznie dodać, że mówienie z pozycji mistrza oznacza tylko tyle, że mówi się poprzez S1 (dokładnie tak, jak robi to komentator Paweł-Marx, np. ?mistrz jest utwierdzony?; koniec, kropka, tak jest, jak ja mówię; jeśli poprosić go o odniesienie do S2 [np. a co to takiego?], to mówi, że np.niczego nie będzie definiował, czyli jest tak, jak ja mówię). Lecz mówić w ten sposób można z 4 różnych miejsc definiujących schemat dyskursu (są to czynnik sprawczy [agent, pozór], Inny, jouissance [produkt] i prawda). Mówić zaś można poprzez S1 (dyskurs mistrza ? kierowanie się pewnością, ale nie pewnikami [Paweł-Marx, sprytnie, ale głupio, utożsamił pewność z pewnikami {?z pani to prawdziwa jędza? i ?pamiętaj, że umrzesz? wyrażają tę zasadniczą różnicę}), S2 (dyskurs naukowy/akademicki ? kierowanie się wiedzą), $ (dyskurs histeryczny ? kierowanie się podmiotem pragnienia) i a (dyskurs psychoanalityczny ? kierowanie się obiektem rozkoszy/satysfakcji).

Dyskurs mistrza jest paradygmatyczny, wyjściowy dla procesu psychoanalizowania. To przyszły analizant jest mistrzem swego własnego cierpienia, ponieważ próbuje je nazwać. Jak łatwo się domyśleć dyskurs rozpoczynający się od słów np. mam kłopoty z synem, mój mąż pije, przyszedłem ratować związek itp. nie jest dyskursem mistrza. Jest dyskursem pseudomistrza. Decyduje o tym brak odniesienia do podmiotu osoby takie coś mówiącej. Bycie podmiotem jest w koncepcji lacanowskiej sednem bycia człowiekiem i nawet najbardziej mistrzowscy z mistrzów są podmiotami, tzn. cierpią i cierpienia nie rozumieją. Napiszmy ten fenomem w taki sposób: $? (strzałka zwrócona ku górze oznacza nieświadomość, wyparte), a całość to podmiot nieświadomości, podmiot niewiedzy ześrodkowanej na cierpieniu (np. mam szczęście w sporcie i nieszczęście w miłości ? tak mniej więcej opisywała to Justyna Kowalczyk w wywiadach poświęconych załamaniu swej kariery sprzed kilku lat). ?Dlaczego mnie to spotyka?? Tym żyje podmiot i daje temu wyraz w słowach, które mówi, czyli S1. Swoje pytanie, swoją niewiedzę kieruje ku komuś, albowiem nie ma pytania bez odpowiedzi. Ten fenomen nazywa się domaganiem, D, i, w skrócie, opisuje stan, w którym brak odpowiedzi podmiot bierze za odpowiedź. Ten fenomen napiszmy jako ? . To prośba o pomoc skierowana do Innego. Lewa strona schematu dyskursu mistrza ma postać S1/$? i można to przeczytać jako: ja cierpiący proszę Ciebie o odpowiedź na moje pytanie. Cierpiący zakłada, że istnieje ktoś taki, kto ma wiedzę na temat jego cierpienia, co oznaczamy przez S2 (podmiot zakładanego wiedzenia przez niego o co chodzi w cierpieniu wyrażanym w pytaniu). Lecz cierpiący nie prosi o wiedzę tylko o to, co jest jej pochodną, ulgę w cierpieniu. Nie o wyeliminowanie cierpienia, bo to niemożliwe, ale cierpienie, tyle że mniejsze. Oznaczamy to jako a widząc w tym jouissance. (W tym kontekście można powiedzieć, że jouissance jest ?nieczystą satysfakcją?. W dyskursie produkuje się satysfakcję związaną z ulgą w cierpieniu, ale także, co nieuchronne, satysfakcję z faktu, że Inny ?się mną zajął?, że uznał mnie jako podmiot cierpiący). Ten człon schematu dyskursu mistrza zapisujemy jako S2/a?, gdzie strzałka skierowana ku dołowi wskazuje na to co ma być wyprodukowane. Całość dyskursu przyjmuje postać końcową w formie S1/$??S2/a?.

Czyli dyskurs mistrza to taki z dyskursów, w którym w miejscu czynnika sprawczego, czynnika inicjującego, pełni nie osoba, nawet jeśli jest uznanym mistrzem, ale S1, czyli sposób w jakim ten ktoś mówi, nawet jeśli milczy (by się o tym przekonać zauważcie jak bardzo milczenie jest donośne, co słychać  w pytaniach: ?czemu milczysz, czemu nic nie mówisz??). Jeśli ten ktoś mówi w taki sam sposób, ale z innego miejsca w schemacie dyskursu, to nie mówi dyskursem mistrza.

?Dyskurs mistrza? jest ogólną nazwą na formę relacji, w której mistrz nie może się obyć bez Innego. Np. mistrz-uczeń, Pan-niewolnik, rodzic-dziecko, kapłan-wierny, dowódca-żołnierz itp. Cechą wiodącą takich relacji jest pozorna zależność drugiego od pierwszego. Ten drugi ma wiedzę, której nie ma ten pierwszy. Wiedza ta dotyczy satysfakcji tego pierwszego ? mistrz, nawet gdy jest mistrzem kuchni, potrzebuje kuchcików, których prawdziwe lub wydumane uchybienia pozwalają mistrzowi na wyżywanie się nad kuchcikiem. Przykładów mnożył nie będę.

W praktyce terapeutycznej osoba przychodząca do gabinetu ?wie coś?, np. że choruje (sic!) na borderline, że jest DDA itp.(borderline i DDA to w tym kontekście S1). To pseudodyskurs mistrza, bo osoba mówi nie swoim tekstem. W takich warunkach nie można psychoanalizować. Należy więc sprawić, by zaczęła mówić swoim tekstem. Proces pozwalający na osiągnięcie tego nazywany jest rozhisteryzowaniem.

Ale o tym, czyli dyskursie histerycznym, napiszę następnym razem

KP

P.S. Temat dyskursów podjąłem ze względu na ?dyskusję? Marxa ze mną i czytelników, którzy są równocześnie słuchaczami SFP, szkoły psychoanalizy w Sinthome.



Nie język jest wszystkim lecz mowa cz.IV


Gdzie prowadzi nas namysł nad mową? Do teorii komunikacji? Nic bardziej mylnego! Weźmy przykład z pewnej reklamy. Oto jak Lisner zachwala swój produkt. Do sprzedawcy podchodzi niezadowolony klient i reklamuje zakup. Zamawiał frytki, a dostał rybki. Mówi do sprzedawcy: „czy widzi pan tu frytki?”. A on na to: „a jadł pan kiedyś rybki?”. Klient na to, że nie, więc sprzedawca zachęca go w taki sposób: „to dać jej szansę”. Co na to teoria komunikacji? Jeden mówi jedno, a drugi drugie. Na pytanie nie ma odpowiedzi, sprzedawca zdaje się nie rozumieć o co pyta klient. Klient chce potwierdzenia, że dostał frytki. Dostaje w odpowiedzi inne pytanie. Inne pytanie nie wprost potwierdza, że nie są to frytki i w ukryty sposób formułuje przekaz o powabności rybek, a nawet o tym, że chcą one być zjedzone.

Powie ktoś, że na komunikację składa się przekaz wprost oraz przekaz ukryty. Tyle że nie ma to żadnego znaczenia, jeśli klient nie kupi rybek. Chodzi w tym o kupienie, wydanie pieniędzy, na dodatek na to, na co nie ma ochoty klient. Mamy oto przemocowy charakter mowy, jej funkcję performatywną, mającą wywołać, doprowadzić do działania. (Nie straćmy przy tym z oka tego, że język także działa przez przemoc; np. znaczący jest obrazowany przez różnicę, [dziecko, ale nie dziadek] oraz przez zaprzeczenie [dziecko to nie ławka]; ortografia jest też przykładem przemocy języka, co łatwo dostrzec w szkole).

Celem komunikowania się nie jest porozumienie. Wykwintna intelligentia charakterystyczna dla wysublimowanej lewicy wierzy głęboko, że porozumienie jest możliwe. Trzeba tylko rozmawiać i rozmawiać, wysłuchiwać, przyjmować do wiadomości (lepiej potakiwać) i… pozostawać przy swoim zdaniu. Rozmawiać, by nic nie zmieniać. Tymczasem, im więcej się mówi, tym bardziej osiąga się nieporozumienie. By się porozumieć wystarczy minimum, czyli posłużyć się rozkazem.

Przykład rybek i frytek pokazuje, że złudzeniem jest istnienie „autentycznej” komunikacji, komunikacji między Ja i Ty. W komunikację zawsze wtrąci się obiekt. Nawet jeśli relacja z kimś nie jest przedmiotowa (nie traktuje się kogoś jako przedmiot), to pozostaje przedmiotyczna (zachodzi za pomocą przedmiotu, obiektu – teza ta jest podstawą dla teorii i praktyki object-relations). W Różowej Panterze 2 inspektor Clouseau jest instruowany w jaki sposób nie być seksistowski w stosunku do kobiet. Pytany czy rozumie o co w tym chodzi potakuje, po czym wyjaśnia, że ma nie być wszystkiego co kojarzy się…i tu dłońmi obrysowuje w powietrzu kształtną figurę kobiecą (co oczywiście oburza panią szkolącą, która stojąc przed nim nie zauważa, że jest i w szpilkach i w mini).

Pisałem w poprzednim wpisie, że zanim mowa wkroczy w świat sensu, to zajmuje się popędem, zwłaszcza jego 4 składową, celem, którym jest doświadczanie satysfakcji.  To akurat znaczące tego obszaru są wypierane, grawitując jak gdyby wokół punktu centralnego, wyparcia pierwotnego, określonego przez Freuda mianem Bejahung – afirmacji [pierwotnej]. Cóż to takiego? To to, z czym nie radzi sobie żadna wielka religia. O ile możemy sobie bez trudu wyobrazić, że każdemu urodzeniu dziecka towarzyszy sens, to nie każdemu urodzeniu towarzyszy satysfakcja (np. zwyczajna radość). Zasadniczym punktem Bejahung jest afirmacja przez Innego Realnego, Innego afirmującego zaistnienie (bycie) nowego bytu poprzez znaczące swej radości (oj maluśki, maluśki, maluśki, mój ty kartofelku słodki itp. rzewności i radości). Kontrowersje wokół aborcji z tego się biorą – rodzą się dzieci, które nikomu nie sprawiają radości.

Fundamentalną konsekwencją Bejahung jest zaistnienie metafor, ich konieczność. Skoro afirmacja [pierwotna] jest pierwotnie, ostatecznie wyparta (nie do odzyskania), to pozostaje dawać o niej znać, dawać jej wyraz w zastępstwach. Metafory są niczym innym niż takimi zastępstwami.

W kapitalnym skeczu Monty Pythona pt. Niebieska Norweska, bohater zorientował się po zakupie papugi, że kupił co prawda papugę, ale martwą. Wraca do sklepu i próbuje przekonać sprzedawcę, że kupił martwą papugę. Inaczej mówiąc, próbuje uzyskać afirmację od sprzedawcy. Oczywiście jej nie uzyskuje. W skeczu tym domaganie nabywcy kręci się wokół czegoś, co określone jest przez użycie aż 20 metafor (z czego zdołałem napisać 18). Kolejno są to: nie żyje, jest martwa, jest sztywna, zdechła, schnie, jej nie ma, nie istnieje, skrzeczy u dr.Chapmana (wersja nowa, gdy nie żył już Chapman, członek Monty Pythona), św. pamięci  papuga, walnęła w kalendarz, spoczywa w pokoju, wyciągnęła pazury, odwaliła kitę, pofrunęła do bozi, oddała ostatnie tchnienie, jej procesy metaboliczne interesują tylko robaki, wącha kwiatki od spodu, to ex-papuga.

Jak wyjaśnić mnożenie się metafor? Ich zmierzanie ku nieskończoności? Co jest istotą metafory?

KP

P.S. Waham się przed odpowiedzią na te pytania. To kolejny przykład przemocy języka i mowy. Na razie nie wiem czy będę kontynuował ten temat, czy też zajmę się lżejszym gatunkowo tematem. Chyba, że są wśród Was, czytelnicy, zainteresowani tym cyklem.



Nie język jest wszystkim lecz mowa cz.III


Powracam w końcu do bloga, bo jego czytelnik, a mój niegdysiejszy analizant, w korespondencji w formie małej notki, zapewne nieświadomie nawiązał do ostatnich dwóch wpisów, prosząc mnie o jak najszybszy powrót do pisania.

Mowa jest ważniejsza od języka, bo za mową stoi podmiot. Co to oznacza? Tylko tyle, że wśród miliardów pszczół nie narodziła się ani jedna wagarowiczka, bumelantka itp. postać. Znana wszystkim pszczółka Maja to nie pszczoła. Gdyby pszczoła wysyłana do tyrania przy zbieraniu nektaru, jak Maja w serialu, udała się gdzie indziej w sobie znanym celu, to zaistniałaby dla swojego milieu społecznego jako „inna” niż inne pszczoły. Jeśli przeto pierwszym znaczącym Mai jest robotnica (podobnie jak w szkole uczennica), to w wyniku przekroczenia zasad gry charakteryzującej dane milieu społeczne, musi zostać nazwana inaczej, wagarowiczką.

Robotnica, czy uczennica, poprzedza wagarowiczkę (powiemy inaczej, że wagarowiczka nigdy nie zostaje urodzona, rodzi się za to swym aktem przekroczenia pola sensu wytyczonego słowem uczennica, znaczeniem jego, zazwyczaj opisywanym w słownikach, czyli lacanowskim znaczonym). Uczennica jest znaczącym pierwszym (znaczącym-mistrzem), wagarowiczka zaś znaczącym drugim (znaczącym-wiedza, np. nowa wiedza o uczennicy). Oba znaczące są ze sobą powiązane, tworzą łańcuch.

Jaki stąd wniosek? Tylko taki, że podmiot (ten, który wybiera wagarowanie) przychodzi później, rodzi się do bycia, nigdy nie jest urodzony. Ani przez rodzicielkę (Innego), ani przez geny. Nie przez geny dlatego, że zmuszeni bylibyśmy postulować istnienie „genu” wagarowania, genu bumelowania, genu bimbania itd. Kreatywność języka w mowie daleko przekracza kreatywność ewolucji. By to unaocznić zauważmy, że „robić wypad w miasto” wymagałby istnienia oddzielnego genu istniejącego tylko w kilkuosobowej grupce uczniów jednej klasy danej szkoły. Ewolucja dotyczy zjawisk masowych, a nie jednostkowych. Ewolucję interesuje pożytek z genu, z mutacji. Lecz jaki jest pożytek z wagarowania, bumelowania, zabawy w „chodzi lis wokół drogi”, nocy kawalerskich czy panieńskich? Dlaczego ewolucja nie likwiduje wagarowiczów, czy bumelantów?

To pytanie prowadzi do innego. Dlaczego w świecie pszczół nie ma idiosynkrazji,podczas gdy w świecie ludzi jest ona konstytutywna, konieczna ponad miarę? Dlaczego bardziej istnieje obżarstwo niźli zjadanie, opilstwo niż popijanie?

Lub jeszcze inaczej. Dlaczego, by powiedzieć prostą rzecz, że „masz chodzić do szkoły, a nie wagarować” peroruje się przy okazji o bumelanctwie („no po kim to masz?”) i bimbaniu („nie bimbaj sobie z wykształcenia”)? Tu natykamy się na istotę języka mówionego przez ludzi. Istotą nie jest komunikatywność, czyli przekaz informacji („no i myślę sobie, co ty kurwa gadasz, bo ja kurwa niczego nie jarzę; no to kurwa mówię mu, że fajnie się gadało i warto by się spotkać kiedyś”). Nie jest też nią podtrzymywanie więzi społecznych (mamrotanie pod nosem, monologowanie itp.). Mowa ludzka nie zaczyna się od komunikowania ani nawiązywania więzi. Zaczyna się tam, gdzie prowadzi nas wagarowanie, bumelowanie, bimbanie. Przykładowo ma się rozumieć.

Całkiem niedawno uczeni od tych spraw sformułowali hipotezę, że język ludzki (my powiedzielibyśmy mowa), pochodzi od „śpiewu” ptaków (a zatem od dinozaurów, już nie od ssaków). Podoba mi się ta hipoteza, ale nie dlatego, że wiąże nas z ptakami, ale że wiąże mowę ze śpiewem. I to nie śpiewem festiwali, śpiewem z płyt, lecz śpiewem przy goleniu, nuceniem sia-la-la, bim-bam-bom, la-la-la. Nie jakimś „Dziwny jest ten świat”, ale Sha-ba-da-ba-da, tudzież Au-sza-la-la-la.

Spytacie  o związek z wagarowaniem? To związek istotowy. O ile „Dziwny jest ten świat” ma związek z sensem, o tyle Au-sza-la-la-la opuszcza pole komunikatywności, czyli sensu. Opuszcza także pole więzi społecznej. Wystarczy, by nie mając głosu nucić. Po co ludzie to robią? Zarówno nucą, jak i wagarują? Dla satysfakcji! Dla samozadowolenia.

To jest podstawowa funkcja mowy – bycie aparatem do samozadawalania, transportowania satysfakcji ku sobie. Egzaltacja, której niezłym odpowiednikiem jest pierwsze doświadczenie orgazmu (ale w wersji suchej), doświadczonego znienacka. Dziecko poznaje to gaworząc, a nawet głużąc. Rozpromienione czuje satysfakcję swymi uszami, do których docierają dźwięki wydawane przez aparat mowy samego niemowlęcia. Ta autoerotyczna relacja (broń boże, nie utożsamiajmy jej z masturbacją, to pierwsza i przez to fundamentalna forma doświadczania satysfakcji – słyszenie własnymi uszami, całowanie własnymi wargami, oglądanie własnymi oczami, pieszczenie własnymi opuszkami palców itd.). Nie wszyscy zaśpiewają „She loves you”, ale wszyscy śpiewają „je-je-je”.

Mowa jest środkiem dostarczania satysfakcji, przede wszystkim. Środki są różne. Nie tylko bezsensowne La-la-la, czy abstrakcyjne Ene-due-rike-fake, i mniej abstrakcyjne, ale równie bezsensowne Ene-due-rabe, połknął bocian żabę. W wersji rozwiniętej środkiem są metafory, środek do transportowania jouissance w formie zaawansowanej.

Pamiętajmy, gadamy, klepiemy, pieprzymy, tetryczymy, perorujemy, mędrkujemy, docinamy, ironizujemy, dajemy popalić, nawijamy, by się zadawalać, jouissansować.

KP

P.S. W IV części zajmiemy się metaforami.

 



Nie język jest wszystkim lecz mowa – cz.II


No to kontynuuję. Badacze zwierząt, w tym nawet najbardziej godni tej nazwy, jak Jane Goodall, animalizują człowieka jak bardzo się da. Jej miłość do szympansów prowadzi ją, jak i innych prymatologów, do sądu implicite, że człowiek jest wyjątkowym szympansem. W swej książce „Przez dziurkę od klucza” tak oto zachwyca się szympansami: szympansy kierują się emocjami i pragnieniami, snują plany, tworzą przyjaźnie, zawierają sojusze, kochają i cierpią, posiadają wyraźną osobowość i cechy charakteru. Na Boga! Co szympansiego jest w szympansie?

Zauważcie, że prymatolodzy nie poruszają tej kwestii, podobnie jak i tego, co człowieczego jest w człowieku. A jest tego tak wiele! Ludzie oczerniają, szantażują, poniżają, mordują, lekceważą, ignorują, lżą, wyzywają, gwałcą, ośmieszają itp. Nade wszystko zaś „rozkoszują” się tym. Dlaczego więc badacze zwierząt nie obserwują tego u swych obiektów? Nikt z nich nie próbuje nawet postawić tego pytania, co zasadniczo pozwala na formułowanie tezy o fundamentalnym podobieństwie między naczelnymi i ludźmi. Nawet nie poddają tej kwestii dyskusji!

Spróbuję odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się dzieje. Być może przypuszczają, że mój katalog zachowań człowieka dotyczy tylko niektórych ludzi, że nie wszyscy prezentują takie zachowania. Nie wyjaśnia to wszelako, dlaczego nie dyskutują tej kwestii (śmiem sądzić, że dlatego, że mój katalog radykalnie kwestionuje prawdziwość ich tezy o liniowym charakterze podobieństwa naczelnych do ludzi). Istnieje powód do pomijania tej kwestii, powód o charakterze istotowym. Jeżeli wszyscy ludzie prezentują zachowania z mojej listy, to dotyczy też prymatologów.

Zadajmy teraz pytanie, co różni mnie, ciebie, od sąsiada/ki? Na poziomie symbolicznym imiona własne (imię, nazwisko, pokrewieństwo, herb, tytuły itd.), ale jest też coś ważniejszego. To coś, z poziomu wyobrażeniowości, ujęte jest w tych słowach: co jak co, owszem kłamię, źle myślę o nim, gdybym mógł zabiłbym wszystkich homoseksualistów, nienawidzę Żydów, ale to ja zasługuję na zbawienie, a nie sąsiad (przecież bije swą żonę i dzieci i awanturuje się). Ja jestem lepszy niż inny (mały inny, zwyczajny, inny człowiek). Wcale  nie muszę być najlepszy, wystarczy lepszy – oto sedno narcyzmu, a równocześnie centrum agresji i destrukcji, miejsce nazywane moim Ja, Ja, przede wszystkim Ja.

To moje Ja widoczne jest najbardziej u znawców naczelnych. W przytoczonych słowach Goodall nie ma niczego szympansiego, co by nie było też ludzkie. Dlatego powstaje dylemat, co w rzeczywistości jest obiektem interpretacji – szympans czy człowiek? A jeśli człowiek, to jako kto? Odnosi się wrażenie, że to byt określony językiem, nazywaniem. Szympans przytyka swoje wypięte wargi do równie wypiętych warg szympansicy, aha, całuję ją, całują się, czyli, i tu pojawia się zachwyt, oni się kochają! Można ręce załamać. Czy jeśli ludzie tak robią, to świadectwo kochania, miłości? A gdzie miejsce na judaszowe pocałunki?

Problem w tym, że słowo „miłość”, „kochanie’, „wstręt”, nie ma swego obiektu na zewnątrz. Człowiek kocha się lub cię. Skąd pewność, że to się i cię dotyczy też szympansów? Tu wyłania się różnica między językiem, a mową. Co prawda można mówić „kocham wszystkie dzieci, zwierzęta, ludzi, cały świat, życie”, ale to oczywisty wyraz egzaltacji, a nie miłości („kocham ten sport” krzyknął sprawozdawca).

Czy zachowanie szympansów nazwane miłością, a nie perfidią, egzaltacją, lubieniem itd., jest nią? Ja nie wiem, a nie wiem, bo szympans nie mówi, ani do mnie, ani do innych szympansów. Skąd to wiem? Bo nie istnieje mowa niewerbalna, a język owszem. Warunkiem takiego komunikowania się, jest jednoznaczność przekazu, a więc kod. Zetknięcie się warg znaczy miłość, jak w sennikach obrazy senne (jeśli śnisz dupę, to oznacza tyłek, lub „czeka ciebie podróż”, w żadnym razie koleżankę z pracy, tę a nie inną, bardzo konkretną koleżankę). Kiedy przystępujemy do mówienia, niczego  nie możemy powiedzieć jednoznacznie. To mówienie konfrontuje nas z nieświadomością, nie język.

Kiedy więc Goodall mówi o kochaniu, miłości u szympansów, to nie wiemy o czym mówi. W świecie ludzi miłość jest braterska, matczyna, ojcowska, czuła, namiętna, porywcza itd. Wszystko dlatego, że kod nie obejmuje wszystkiego. Widzimy to w słownikach. Pod hasłem miłość opisane jest wszystko, tylko nie miłość.

Pozostaje powiedzieć, że Goodall pragnęła widzieć w tym miłość. A pragnienie ma swój obiekt, lecz pragnienie nie jest miłością. Dlatego tak bardzo chcemy, by miłości towarzyszyło pragnienie. Najlepiej wiedzą o tym kobiety.

cdn.

KP

P.S. Czeka was dłuższe czekanie, bo idę do szpitala na operację, a potem rekonwalescencję. Zakładam, że do formy wrócę w przeciągu miesiąca, ale pragnę by szybciej.



Nie język jest wszystkim lecz mowa, cz.I


W TP z 18.IX. ukazał się wywiad Małgorzaty Bilskiej z Moniką Szczepanik, opisywanej jako pedagog i trener komunikacji opartej na metodzie Porozumienie bez Przemocy. Jak się zdaje, członkowie tego gremium sądzą,  a raczej wierzą, że można używać języka bez udziału przemocy. Po czym, nie wnikając w samo pojęcie przemocy, tak jakby samo to pojęcie było oczywistą oczywistością, koncentrują się na porozumieniu – kogo z kim nie wiadomo, kolejna rzecz pozostawiona oczywistości. Tymczasem to nie Porozumienie jest kwestią, ale przemoc. No bo co, jeśli Przemoc jest konieczna (należy do kategorii konieczności)?

Lecz pan Rosenberg przemyca ideę, że Przemoc jest w naturze i życiu ewentualnością. I to pomimo całej wiedzy zoologicznej i etologicznej! W naturze rządzi Przemoc, a Porozumienie (np. zgodne istnienie niedźwiedzia polarnego i psa) jest tylko ewentualnością. Dla ojca tego ruchu i metody Porozumienie jest koniecznością, a Przemoc ewentualnością. Taka konstrukcja odpowiada konceptom religijnym, np. życie jest koniecznością, a śmierć ewentualnością – stąd zwycięstwo nad śmiercią.

Ale nie to chcę poruszyć. To tylko dygresja a propos komentarzy, gdzie unika się przemyślenia kwestii przemocy i wyciąga się pochopne wnioski, że skoro uznaje się (ja uznaję, bo szanuję naukę) konieczność przemocy, to jestem zwolennikiem jej stosowania (w taki sposób jestem hejtowany). Po to jestem tym, kim jestem, by ewentualność zwyciężała nad koniecznością, a nie zwyciężyła ją (to zostawiam Bogom, co czyni ich bytami koniecznymi, niekoniecznie istniejącymi – takimi samymi bytami są św. Mikołaj, krasnoludki, elfy, demony itd.; są one pragnione, a w psychoanalizie pragnienie jest constans, nie do zniszczenia. Przemyślcie np. to, dlaczego dzieci świetnie wiedzą, że św.Mikołaj nie istnieje, to ściema, ale pragną go?)

Rosenberg, chyba tak, na pytanie o funkcje języka, odpowiada ustami pani Moniki jak następuje: język służy do komunikowania i nawiązywania relacji. Trudno się z tym nie zgodzić, ale czy to wszystko? Podanie tego w sposób koniunktywny tak to ujmuje. Lecz co zrobić, gdyby istniały inne funkcje, pominięte lub niewiedziane? Problem w tym, że jeśli takowe istnieją, to wśród nich mogą istnieć takie, które są o wiele ważniejsze niż wymienione. Sposób powiedzenia tego daje znak, że tylko te wymienione istnieją. I tu pojawia się ignorancja, udawanie wiedzy. Przy czym zakładam, że pani Monika mówi ustami swego guru, a nie swoimi, czyli wierzy Rosenbergowi, ale sam guru okazuje się wtedy być ignorantem, albowiem nie wie lub pomija istnienie trzeciej funkcji, zdecydowanie najważniejszej. To pozwala mu sformułować sąd, że język jest używany jako środek przemocy. To jest jedno z możliwych ujęć. Alternatywne mówi, że język jest przemocą (np. narzuca człowiekowi sposób widzenia świata; co zilustrowałem w komentarzu na przykładzie Wielkiego Wybuchu i mojego Niesłychanego Rozbłysku; gdyby przyjęło się moje, to Wszechświat byłby zdecydowanie mniej agresywny, niż ten zrodzony z Wybuchu, może byłby bardziej pociągający?). Dla czytających i przemyśliwujących to co staram się wyeksplikować, a nie tylko czytających, klapsiątko prawie nie boli, a zasadniczo sprawia przyjemność, w porównaniu do klapsa, który i boli i daje przyjemność (podobnie do łaskotania). Dla wiedzących dodam, że wagę klapsa poznaje się w erotyce – gdy jego brakuje, życie seksualne staje się ubogie.

Jeśli, jak twierdzi jeden z komentatorów, klapsiątko nie istnieje, to świat, jak i Wszechświat, zostaje pozbawiony przyjemności, a bycie w nim ograbione jest z satysfakcji.

I tu otwieramy pole dla następnego wpisu. Język narzuca nie tylko obraz świata, ale także jego ładunek energetyczny, libido, coś przyjemnego i satysfakcjonującego. Ale przestaje być wtedy tylko językiem. Klapsiątko nie istnieje w Słowniku Języka Polskiego. Ja go użyłem czyniąc z języka mowę. Zgoda, uczynił to Histeryk (dostarczając mu satysfakcji – żyć bez pieprzu, tudzież herbatki nie warto). Tyle że inny typ, Obsesjonat, odbiera mu, niszcząc całkowicie satysfakcję, wprowadzając weń np. Obowiązek. Jeden ma swoje sposoby, drugi zaś swoje. Ale tylko drugi uważa, że jest ważniejszy od pierwszego.

Zignorowana i ignorowana funkcja języka w formie mowy będzie tematem drugiej części.

Czekajcie zatem.

KP



Znaczący jest po to, by była podmiotowość


Tym razem miało być o biografii Agnieszki Osieckiej, w której uderza skrajna infantylizacja współczesnej mowy/nie-mowy psychologicznej, w zgodzie z zasadą, że zidiocenie jest składową wyposażenia człowieka, a przez to równania w dół. Powstają zatem książki bez refleksji i bez interpretacji. Powrócę do tego zagadnienia.

Dziś, ze względu na aktualną wagę, zajmę się skandalem bez skandalu. Oto jakiś profesor prawi swoje głodne kawałki o pożytkach ze stosowania klapsów w wychowywaniu dzieci. Na co odzywa się oczywiście chór oburzonych (też ignorantów), którzy są zdeklarowanymi przeciwnikami używania przemocy wobec dzieci. Powiedzmy sobie twardo, i jedni i drudzy są ignorantami. Starają się dyskutować nie o klapsach, mancie, laniu, biciu itd., ale o przemocy. Traktują przy tym termin przemoc jednoznacznie, jak przysłowiowego konia księdza Chmielowskiego. Nasz profesor, jak każdy sądzący podobnie jak on, powiela mit oświeceniowy o konieczności i możliwości wychowania dziecka, co zakłada istnienie ideału, bez bliższej jego konkretyzacji. Środkiem do tego miałby być system nagród i kar. Nasz profesor nie ukrywa, że był obdarzany sowicie klapsami, a mimo to wyrósł na „porządnego człowieka”. Ten „porządny człowiek” zaleca klapsy jako skuteczny środek realizowania ideału „porządności”. I jak 100% ignorant „wie”, że on, jak i każdy inny, czym różni się klaps od ciosu, a także, że porządny człowiek „wie” gdzie leży granica pomiędzy klapsem a przylaniem, oraz że porządny człowiek kontroluję dłoń, wyposażając ją w adekwatną miarę siły. Drwię? Tak! To przecież typowy przykład mitu neurotyka obsesyjnego – jestem panem siebie samego wraz z każdym członkiem swego ciała. Nie krzywdzę, bo używam tylko adekwatnej siły. Każdy zwolennik takiej tezy jest „porządnie wychowany”, bo „porządnie wychowanemu” można to zrobić. Przy okazji w swych elukubracjach  zrównuje klapsa ze spoliczkowaniem, przyznając tym samym, że był prany po pysku przez, a jakże, „porządnego ojca lub matkę”. Robi to tylko po to, by „wierzyć”, że miał porządną rodzinę.

Ale zwolennicy nie stosowania przemocy wobec dzieci, mają swoje „trupy w szafie”. Dla nich koń o trzech nogach (biedaczek po wypadku), nie jest już koniem, podobnie jak pan profesor Stawrowski człowiekiem. Czyżby zasługiwał na resocjalizację? Wyperswadujmy mu to, nakażmy mu poddać się temu. Za nami stoi nasz ideał, idealniejszy niż jego; jego jest ciemny i zacofany, demode; nasz jest prawdziwie idealny i wraz z nim doszliśmy do kresu idealności. Rewolucja osiągnęła swój finał. Nagrodami i perswazją wychowujemy idealne dzieci. I wciska się to pomimo tego, że każdy rodzic wie, że nagrodami stworzy się dziecko rozpieszczone i narcystyczne, a perswadowaniem dziecko przekorne, sabotujące, ignorujące i po prostu nieposłuszne. Okłamywanie siebie i nas, że można stosować nagrody bez kar, a perswazje bez przemocy, świadczą o zakresie ich ignorancji. (Perswazja, aby była skuteczna, musi pochodzić z miejsca autorytetu, ale miejsce to jest nieustannie kwestionowane przez nieposłuszeństwo dziecka, które w nosie ma autorytety lub chce  samo dla siebie lub innych być autorytetem. Co robi kwestionowany autorytet? Chyba wiecie, możecie to sobie przypomnieć). Rodzic więc, który chce uniknąć przemocy w starciu z kwestionowaniem swego autorytetu, jest współcześnie zmuszany do odwołania się do „nadrzędnego autorytetu”. Mieszczą się one w spectrum od policji po psychiatrię, od pedagogów, psychologów, po kaznodziejów, a nawet egzorcystów. Faryzeizm tych ludzi jest aż nadto widoczny. Wiara w to, że psychoterapia dla trudnych dzieci, traktowanie ich przy pomocy leków, szkół profilowanych i ośrodków zamkniętych, nie ma nic wspólnego z przemocą, nie jest nawet naiwnością. To zwyczajne zakłamanie.

Przemoc w wychowywaniu dzieci, jeśli nie zaczyna się wcześniej, to na pewno zaczyna się w okresie zwanym treningiem czystości. Mamy tu do czynienia z pierwszym celem wychowawczym, czyli „masz kontrolować swoje zwieracze”. A co mamy w odpowiedzi? Upór, przekorę. Nie jako paskudną cechę charakteru, ale pierwsze objawienie się podmiotu z wykorzystaniem znaczącego „Ja”. „A czy ktoś spyta się mnie o zdanie, czy tego chcę?”, „ale ja tego nie chcę”, „po co miałbym to robić?”, „o tym czy to zrobię, decyduję ja”, „w swoich sprawach decyduję o sobie sam”, „no, co mi zrobisz, gdy tego nie zrobię?”. Mały człowiek staje się „mi, mnie, sobie, się”. A jednak nie może mieć szczególnych praw, bo są one dla wszystkich. W tym to okresie mały byt musi (czy to nie przymus?) zacząć się liczyć z obecnością Innego wraz z jego domaganiem. Jeśli je ignoruje, musi ponosić konsekwencje -chyba rozumiecie jakie?

No dobrze, ale jakie stanowisko zająć w sprawie klapsów, a nawet tarmoszenia (nie targania) za uszy?

Pewnie każdy pamięta lanie czy manto od swych rodziców. Ale kto pamięta klapsy? No cóż, coś co jest skutecznie wyparte, nie jest groźne.

KP



Podmiotowość bez podmiotu – o człowieku bez-dusznym


Choroba, której ciężaru nie da się już z siebie do końca zrzucić, ale także fakt, że rusza za tydzień Szkoła Formowania się Psychoanalityka przy Sinthome, wpłynęła na to, by wpisom na blogu przydać nieco lżejszej wagi i powiązać z aktualnym biegiem spraw w świecie i tym kraju. Świadomie porzucam użycie imienia własnego tego kraju, które teraz każą wiązać z sacrum, bez zastanawiania się zresztą co to słowo oznacza. Stąd wolę mówić o nim „czyli nigdzie”, niźli pójść na Smoleńsk, by Czylinigdziem się stać. Albowiem jestem czymś więcej niż Polakiem.

Mój zamysł jest możliwy, bo hermetyczny język lacanowski będzie przedmiotem zajęć SFP (patrz wyżej). Ja zajmę się tym, co lubię najbardziej – tropieniem absurdów współczesności, ich psychoanalizowaniem. Jest ich mnóstwo. Zacznę od publicznego karmienia piersią (w kolejce czekają moje myśli na temat książki o Agnieszce Osieckiej; mowa o „Zdradziecka Agnieszka Osiecka” Piotra Derlatki).

Zdarzyło się ostatnio, że pewna mama oskarżyła, za mało jej było klientów restauracji, prawie ludzkość, a z pewnością obywateli Czylinigdzie, o przesądy, wstecznictwo, nienowoczesność i fobię powiązaną z karmieniem piersią. O co jej chodziło? To oczywiste, że o rzekome ograniczenie wolności mam, bo przecież nie niemowląt, którym wtedy daleko jeszcze do wiedzy o niej, a co zatem idzie, do pragnienia jej. Rodzi się pytanie, całkiem zasadne, czy chodzi o wolność, czyli coś w gruncie rzeczy niepojętego, a co należy do zespołu praw przysługującym ludziom (od jakże niedawna zresztą), czy też o pragnienie, które by się artykułowało musi być wolne, czyli na swej drodze musi spotykać zakazy. Bez zakazów nie da się pragnąć. Ich zniesienie anuluje pragnienie i na scenę wprowadza niepokojącą satysfakcję, niepokojącą, bo perwersyjną. Zakaz nie znika, lecz przybiera formę zakazu obejmującego innych, Innego. Na przykład, „gdy karmię dziecko piersią, ma być zakazane krytykowanie tego, a nawet okazywanie niezadowolenia, nie mówiąc o obrzydzeniu”.

Dobry psychoanalityk ma mówić po Ezopowemu i nie unikać profetyzmu. Przeto rzeknę: zdaje się, że ludzkość zmierza ku inflacji perwersyjności. Nie ku likwidacji zakazów, czego tak bardzo obawiał się Dostojewski, ale ku akumulacji tychże, do imperium zakazów i rządów prawników, bynajmniej nie Prawa. Rządów Sprawiedliwości, aczkolwiek nie Prawa. Nie tak znów daleko wspominanej przeze mnie matce do pewnego prezesa, który to obciąża barki innych zakazami, by osiągnąć Sprawiedliwość dla siebie.

Mało kto wie, że prawie stałem się, jakże dawno temu, działaczem Ruchu na Rzecz Naturalnego Karmienia i Rodzenia. Było to w 1982 w mieszkaniu głównej inspiratorki, pani Ewy N. Nie tu miejsce, by wyjaśniać dlaczego, i bynajmniej nie dlatego, że byłem bardzo nowoczesny, czy lewacki. Wystarczy powiedzieć, że wystarczyło mi być na założycielskim zebranku garstki entuzjastów, by zrezygnować. Nadmienię, że nadal pozostaję zwolennikiem naturalnego karmienia, i o ile to możliwe, naturalnego rodzenia. To znaczy, o ile naturalne jest naturalne. O ile nienaturalne nie jest naturalnym inaczej, o ile nienaturalne nie jest koniecznie normalne. Z tego punktu widzenia perwersyjne jest normalne, ale nie naturalne. Perwersje nie są cechą zwierząt, a jedynie ludzi.

Na tym zebranku pani Ewa miała niemowlę przy piersi. Spało. Nagle zabrakło światła, po czym równie nagle zaświeciło. Niemowlę rozbeczało się gwałtownie, a jego mamusia, a jakże, przy jego akompaniamencie, stwierdziła, że dzidziuś chce jeść, wyłuskała z objęć biustonosza całkiem pokaźną wypełnieniem pierś, przerwała zabranie i zaczęła dzidziusia karmić. Co w tym dziwnego, zapytacie?

Otóż, po pierwsze, niemowlę zostało rozbudzone rozbłyskiem i zapewne było wystraszone. Gdzie tu miejsce na bycie głodnym? Jest ono tylko w głowie mamusi. W relacji między niemowlęciem a matką nie ma niczego naturalnego, zgodnego z jakąkolwiek naturą. Zachowanie niemowlęcia jest tylko interpretacją mamy. Język jako twór symboliczny (niosący znaczenie, a nie tylko informację), jest tworem obcym w naturze. Gdyby był to twór informacyjny, wszyscy wtedy obecni zrozumieliby to tak samo. Nie potrzebne byłoby im wyjaśnienie mamy, że dziecko jest głodne. W ten sposób język ludzki jest tworem nacisku, by nie powiedzieć przemocy. Jest używany performatywnie, by inni rozumieli tak samo i zakazane im było rozumieć to inaczej. „Matka wie lepiej” głosi mit, i macie w to wierzyć.

Przykład szeroko dyskutowany w prasie i internecie, karmienie niemowlęcia w restauracji, unaocznia to jeszcze bardziej. O danej godzinie ma mama z niemowlęciem być w restauracji. Co to oznacza? Otóż to, że restauracja i niemowlę nie są poślubioną parą, są niedopasowani. Wszyscy wokół to wiedzą, tylko mama nie. Założenie, że mama jest głupia byłoby nie na miejscu, więc pozostaje założenie, że dla mamy są one dopasowane – dokładnie w taki sam sposób, w jakim zielone skarpetki na nogach są dopasowane do seksu z kimkolwiek. (Perwert zawsze przekonuje partnera, że są one konieczne, by był seks). Czemu mama nie nakarmiła dziecka przed wyjściem do restauracji? Znacie już odpowiedź. Odpowiedź anuluje obecność Innego. Jest on tolerowany tylko pod warunkiem zaprzeczenia swej inności, zakazu jej posiadania. Tymczasem nakarmienie niemowlęcia przed wyjściem do restauracji jest tym samym, co nakarmienie go tuż przed własnym ślubem (pomijając to, że z pewnością mama zleciłaby komuś innemu trzymanie go w ramionach).

Wolność jest raczej aktem niż prawem. Na tyle aktem, na ile karmienie piersią w restauracji nie zmusza kogokolwiek, o ile jest Innym, do nie wygłaszania opinii własnej na ten temat, zwłaszcza gdy jest krytyczna. Zważmy, że niemowlę na opinii krytycznej nie cierpi i nie czyni go ona głodnym. A bycie podmiotem niesie za sobą określone konsekwencje. Podstawową z nich jest zdanie się na osąd Innego. A od osądu cierpi tylko własny narcyzm. A przecież chodzi o to, by dziecko było nakarmione, a nie by jego mama pawiła swój narcyzm.

KP

P.S. Chciałbym podziękować wszystkim, którzy dodawali mi otuchy w chorobie-nie-chorobie. Szczególnie dziękuję Pani Dorocie za tęsknotę za blogiem.